Ol-soni kisań (powieść)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Daremnie stroskany Chakki czekał noc całą na swego pana. Nad ranem domyślił się, że zaszło coś niezwykłego, o czem wiele mówić nie wypada i wczesnym rankiem wysunął się z domu na miasto, aby uniknąć spotkania z dworzanami i klientami Kim-ok-kiuma.
Na szczęście zelżał mróz, taki piękny i przyjemny dla bogatych, ale taki uciążliwy dla ludzi odzianych w łachmany. Pokrywa szarych chmur znowu pokryła kotlinę miasta. Z dachów sączyły się pojedyncze krople wilgoci; na ulicach śnieg tajał, tworząc czarne kałuże.
Chakki, z pudłem na piersiach, brnął przez wodę i błoto, starannie wybierając suchsze miejsca. Życie miejskie zaledwie budziło się. W zamkniętych sklepach gdzieniegdzie słychać było ludzkie głosy i chrobotanie, przez szczeliny kuchen miejscami błyskały pierwsze ognie. Z nizkich, glinianych dymników, przylepionych do ścian, jak korytarze z gniazd jaskółczych, leniwo płynęły białe kłęby pierwszych dymów.
Chakki dotarł do placu koło »Wielkiego dzwonu«, gdzie najwcześniej zbierają się przekupnie i podmiejscy chłopi z wiązkami chrustu na sprzedaż. Plac był zupełnie pusty. Odszukał więc stary ciepły, zaciszny kącik obok okopconego komina, wsadził ręce głęboko w rękawy, przytulił się do ściany i zdrzemnął. Śniło mu się, że biegnie na czworakach jak pies przez ulicę Ministrów a gromada dzikich istot goni go z wrzaskiem... Na stopniach starego Pałacu, obok kamiennego lwa, stał Kim-ki z szablą w ręku i dawał mu znaki.
Obudziło go mocne szturgnięcie.
— Placuszki... Pestki... Papierosy... Zapałki... Tytoń... — zamruczał machinalnie.
— Zszedł-byś z drogi!... Stanąłeś nad samą kałużą!... — odburknął przechodzień.
Plac wypełniał się tłumem. Obok wołów, wyglądających jak ogromne jeże od naładowanych na nich wiązek siana i chrustu, stali chłopi w białych kurtkach, w białych, szerokich rajtuzach, z białymi łachmanami, podwiązanymi na głowie zamiast czapek. Inni nadchodzili pochyleni pod stosami zieleniny, zboża lub słomy ryżowej.
Biedni przekupnie już rozłożyli na suchych miejscach swe maty i poustawiali na nich sprzedawane przedmioty... Różnokolorowe garczki, czerwono malowane miseczki lakowe, naręcza sznurów i konopi, góry żelastwa i papierów, pudła z barwnem pieczywem i łakociami tworzyły pstry, ogromny wieniec wokoło rynku, na którym kołysało się i rosło gwałtownie mrowie białych, postaci z koszykami w ręku, z pęczkami mosiężnych pieniędzy nanizanych na sznurki, z kupowanemi lub sprzedawanemi rzeczami pod pachą. Nad tłumem wirowały czarne kapelusze zamożniejszych, ogromne, koszykowate pokrycia głowy ludzi dotkniętych żałobą i nieliczne, ale jaskrawe, jak pęki kwiatów wśród pola ryżowego, narzutki »czang-ot«, pokrywające głowy i ramiona przechodzących kobiet.
— Placuszki... Pestki... Papierosy... Zapałki... Tytoń... — wołał Chakki, posuwając się wolnem miejscem pod ścianami, wzdłuż sklepów, w których czarnem wnętrzu kręciły się białe figury handlarzy i kupujących.
— Eee!... Kim!... A co się u was stało?... — okrzyknięto go kilkakroć ze znajomych sklepów.
— Co może wiedzieć biedny przekupień?!... Może tytoniu, papierosów, zapałek?...
— Macie się podobno dzisiaj bić z Miń’ami?!
— Nie słyszałem! A zaco?...
— Za to samo... za krzywdę starej żony Kim-ok-kium’a...
Chakki zamyślił się, gdyż żadną miarą nie mógł powiązać tej sprawy z nocnym pojawieniem się i zniknięciem swego pana, z wyprawą do japończyków, z utratą całego zapasu srebra. Przezornie zamilkł i spojrzał uważnie na tłum, który istotnie inny dzisiaj miał wygląd, niż zawsze. Dzielił się na gromadki, wśród których gadali jacyś ludzie, wywijając rękami. Wśród mówców stary zauważył dużo z rodu Kim’ów oraz Cu. Stary wmieszał się w tłuszczę, aby posłuchać, co mówią, gdy nagle z pagody, gdzie wisiał dzwon, rozległ się głuchy, przeciągły dźwięk. Wszystkie twarze zwróciły się w tę stronę. Tam, na pochyłości wzgórza, gromadziła się kupa ludzi wzburzonych i hałaśliwych. Gdy dzwon zadźwięczał raz wtóry, wszystko ucichło. Ponad głowy zebranych wysunęła się krępa postać człowieka w żółtym, nieczernionym kapeluszu wędrownego przekupnia. Obrzękła, czerwona twarz jego zachmurzyła się; wyciągnął rękę:
— Słuchajcie, rodacy, słuchajcie ludzie niższego i średniego stanu, słuchajcie biedacy i pracownicy!... Czas, abyście spojrzeli, dokąd wiodą was cudzoziemcy, chrześcijanie i podkupieni przez nich wichrzyciele... Nietylko targają się oni na nasze święte obyczaje, ale nawet zagrażają samemu Tronowi... Chcą, abyśmy wyrzekli się warkocza i mycki »man-get«, chcą, aby poważny posiadacz ziemi nie różnił się niczem od rzeźnika, aktora i szewca, chcą, aby nawet ten biedak, co z wielkim trudem i oszczędnością kupił sobie jednego niewolnika na starość, wyzbył się swego sługi bez względu na to, że pola jego zostaną nieuprawne... Chcą zniszczyć podstępnie wszelką władzę, aby rozpuszczone przez nich szajki złodziei mogły bezkarnie rabować... Słyszeliście przecie nieraz, jak mówiono o tem w bezbożnym klubie »Kwiatu Narzeczonego«!... Stało się, iż Najjaśniejszy Pan w mądrości swej rozkazał zamknąć obrzydłe gniazdo... Niech będzie imię jego błogosławione po wszystkie czasy!... Ale mało tego! Zaraza rozpłynęła się po całym kraju, wichrzenia i nadużycia dzieją się bez liku... My sami, wierne dzieci Monarchy, powinniśmy powstać w obronie kraju przed zarazą i wyrwać z korzeniem trujące ziele, inaczej rozrośnie się i zdusi nas!... Co się stanie z wędrownym przekupniem i tragarzem, gdy japończycy pobudują wszędzie swoje gwiżdżące koleje?... Czyż mało ludzi pozostało z tego powodu bez chleba?... Co poczną przędzarze i tkacze perkalu, skoro cudzoziemskie okręty przywiozą góry tanich malowanych tkanin?... Co poczną rolnicy, gdy z Chin, z dalekiego Siamu przyjdzie kiepski, ale tani ryż?... Słyszeliście o projekcie odebrania od właścicieli ziemi... Zapewne poto, aby ustąpić ją japończykom i amerykanom... Nie szanująca nic chciwość tych istot, zacznie pruć wnętrze ziemi naszej, szukając złota, węgla, metali... Aż dręczony przez ich plugawe dotknięcia smok ziemi, wzdrygnie się i ucieknie; od tego drżenia ucieknie woda ze studzien i źródeł a woda rzek wyleje się na brzegi, jak to miało miejsce przed rokiem... Albo susza nawiedzi nas i znowu ludzie będą obgryzali własne ręce, aby zaspokoić głodne wnętrzności!... Poco nam to?... Poco nam nowości?... Poco nam czarnoksięskie nauki Chrześcijanizmu?... Czyż przodkowie nasi nie byli szczęśliwi czcząc Niebo, miłując Monarchę i pełniąc stare przykazania?!... Rodacy, grożą nam nowe nieszczęścia i nowo napaści i uchronić od nich może jedynie miłość do Tronu, przywiązanie do starych obyczajów, do świętej naszej ojczyzny!... Pójdźmy wszyscy gromadą do Najjaśniejszego Pana i prośmy go, aby odpędził od siebie złych doradców, aby ukarał wichrzycieli, dążących do zmian, wnoszących niepokój do handlu i pracy, źródeł naszego dobrobytu... Precz drogi, poczty, telegrafy, precz zdrożne cudzoziemskie towary i obrzydliwe praktyki religijne, uczące pożerać ciało i krew ludzką!... Precz cudzoziemcy, japończycy, chrześcijanie!... Niech pozostanie wszystko, jak było za ojców!...
— Precz!... Precz!... — ryczał tłum.
— Precz Miń’owie!... — odezwały się pojedyncze głosy.
— Precz!... Prrrecz!... Idźmy pod pałac!...
Tłum zakołysał się, na czele jego wystąpiło kilku grajków z kobzami i skrzypcami, z sąsiedniej świątyni wyniesiono kilka wielkich malinowych i żółtych chorągwi z czarnymi napisami... Już kilku mówców jednocześnie w rozmaitych końcach tłumu, wdarłszy się na plecy przyjaciół, krzyczało i wymachiwało rękami. Ale wszystkich ich zwyciężył Kim-ho-duri... On zajął miejsce pierwszego mówcy na wzniesieniu i ryczał jak byk:
— Rodacy!... rodacy!... Życie nasze, to szereg krzywd... Nie mija dzień, aby możni nie skrzywdzili biedaka!... Chcecie wiedzieć, co się stało wczoraj?... Opowiem od początku... Znacie wszyscy zacnego Cu-iremi’ego... godnego obywatela, co kupował od was codzień bób, sałatę i ryż... Był biedny, ale miał skarb... Wziął niegdyś umierającą z głodu dziewczynkę, wychował ją, wykształcił, odejmując sobie od ust... Kochał ją, pielęgnował jak własne dziecię, którego mu los odmówił... Wyrosła śliczna dziewczyna, tancerka Ol-soni!... Kto nie słyszał o przedziwnej jej urodzie i wykształceniu?!... Były one zasługą Cu-iremi’ego zacnego Cu-iremi’ego... Wczoraj porwał ją Kim-non-czi, wyrodny syn cnotliwego Kim-ok-kiuma.
— Niech żyje Kim-non-czi! — wrzasnął niespodzianie tłum.
— Co pocznie, ogołocony ze swych dochodów, Cu-iremi?... — jęczał Kim-ho-duri. — Przecież człowiekowi słusznie należy się wynagrodzenie za poniesione koszta, kłopoty, zmartwienia... Pokaż się, Cu-iremi, pokaż, jak cierpi serce twoje!...
Ukazał się Cu-iremi z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Tłum zamruczał.
— Zabrano mi... dziecko! Dziecko! Ol-soni!... — jęknął rajfur i otarł oczy końcem rękawa.
— Ol-soni!... Ol-soni!... Śmierć cudzoziemcom!... Do pałacu!... Do pałacu!...
Ruszyły chorągwie, poprzedzane przez dziką muzykę a za nimi pochód. Zapełnili ulicę Dzon-no, przeszli most z kamienną balustradą i wciąż zwiększając się przez nowych uczestników, dosięgli placu pałacowego. Ale tutaj wstrzymała ich przeszkoda z szeregu żołnierzy z nadstawionymi bagnetami.
Tłum groźnie zamruczał. Wybrano deputacyę i posłano do oficera, ten z kolei zwrócił się do pałacu. Po długich oczekiwaniach, wojsko cokolwiek cofnęło się i lud z okrzykami tryumfu, zbliżył się do pałacowych stopni. Dalej go nie puszczono. Piszczałki, skrzypki i bębny wciąż wygrywały przejmującą, podniecającą pieśń, gwar głosów, tupot nóg, urywki pieśni zrywały się, milkły i wirowały nad tłumem, jak stada rozwrzeszczonych sępów. Wietrzyk z lekka chwiał chorągwiami. Nagle tłum przycichł. Wierzeje środkowej bramy otwarły się, wojsko brzęknęło i błysnęło bronią, pochyliły się sztandary i głowy ludzkie: w głębi ogrodu, wysoko, na złocistym tronie, niesionym przez czeredę dworzan i dostojników, odzianych w barwne jedwabie, ukazał się na krótkie oka mgnienie władca Korei, w złocistej, jak słońce, szacie.
Gdy wrota znów się zawarły, wojsko ruszyło na tłum, wypierając go z placu. Gromady ludzi ze śpiewem i wrzaskiem rozchodziły się po mieście, roznosząc szeroko wzburzenie.
Ponieważ dnia tego sprzedaż szła źle, więc Chakki wcześniej powrócił. Zdziwił się i zląkł niezmiernie, zastawszy pana w domu.
— Co robisz? Schowaj się niezwłocznie!... Kim-ho-duri już się kilka razy o ciebie pytał!...
— Mniejsza o to... Zabierz, stary, pieniądze, jakie pozostały i chodź ze mną... Ale rzeczy nie zabieraj!...
Chakki pragnął się rozpytać, co i jak, lecz, zamiast odpowiedzi Kim-ki pokazał mu buchającą
w oddali łunę.
— Spiesz się!...
— To w dzielnicy japońskiej!...
— Dziś jeszcze musimy wyjść za miasto... Kim-non-czi’ego wezwano na prowincyę. Tam niespodzianie wybuchło powstanie... Polecił mi wywieźć Ol-soni do jego majątku nad Hań-hań...
— Nie wiem, czy uda się wymknąć dziś za mury... Bramę pewnie zamknięto z powodu rozruchów...
— Zobaczymy!...
Z trudnością przeciskali się przez wzburzoną ciżbę, zapełniającą ulice śródmieścia. Około »Dzielnicy Bogaczów« gwar i tłok wzmógł się jeszcze. Uzbrojeni w krótkie maczugi włościanie szturmowali do przywartych bram ulicznych.
— Śmierć Miń’om!... Precz z wrogami Tronu i Nieba!...
Tajemnem, bocznem wejściem, przez małą furtkę dostał się Kim-ki z Chakki’m do oblężonej dzielnicy. Na wąziutkich jej ulicach chodziły uzbrojone straże, bramy domów były zamknięte, przed niemi stali zbrojni ludzie. W mieszkaniach Miń’ów co żyło zbroiło się, zbrojono się i w domach Kim’ów.
Kim-ki, ku wielkiemu zgorszeniu Chakki’ego, wszedł na podwórze jednego z wrogów swego rodu i, wymieniwszy kilka słów ze strażnikami, udał się do poprzecznej oficyny, przed którą stała, przygotowana do drogi, lektyka; w izbie leżeli na matach, lub siedzieli pod ścianami, paląc fajki, ludzie Kim-non-czi’ego. Wszyscy zgodzili się, że zaraz marzyć niepodobna o wymknięciu się z miasta, że należy odłożyć to do jutra, że najlepiej uczynić to wczesnym rankiem, przede dniem.
Burzliwy gwar oblegającego »Dzielnicę Bogaczów« tłumu, uderzenia pocisków i maczug w bramy ulic, świst rzucanych kamieni zwolna milkły, ustawały. Dogasała łuna dalekiego pożaru. Po północy czarna, wilgotna noc otuliła miasto. Ciszę mąciły jedynie miarowe kroki patroli wojskowych oraz kapiąca z dachów odwilż.
O świcie, gdy szczyty gór ledwie-ledwie zarysowały się w ciemnem powietrzu, palankin Ol-soni, otoczony wiernymi sługami Kim-non-czi’ego, przekradał się bocznemi ulicami ku bramie wschodniej. Brama okazała się jeszcze zamkniętą, szyldwach chodził przed nią, błyskając bagnetem w świetle latarni, powieszonej nad wejściem. Tragarze postawili lektykę na stopniach wielkich schodów, prowadzących na mury i ukucnęli obok, aby wypalić fajeczki i zdrzemnąć się. Kim-ki i Chakki też przytulili się do muru.
Powietrze chyżo nasiąkało różowym świtem, szczyt Sam-kgyk-sana zaczynał płonąć, jak rubin. Zorza złocisto-krwawem okiem zajrzała do kotliny miasta z pod zasłony chmur. Zagrał sygnałowy dźwięk rogu w baszcie nad bramą i odpowiedziały mu dalekie grania z baszt innych. Gromadka przechodniów czekała pod arką bramy i u murów. Wreszcie wyszedł oficer i wydał rozkaz, jednocześnie ukazał się na progu budki policyjnej urzędnik, w którym Kim-ki odrazu poznał jednego z eunuchów pałacowych. Jastrzębim wzrokiem przeglądał przechodząch i gdy zoczył palankin Ol-soni, zbliżył się i dał znak ręką.
— Stójcie!... Kto jesteście?
— Ludzie Kim-ok-kium’a...
— A tam kto?
— Nałożnica naszego pana!... — śmiało odpowiedział Kim-ki.
— Dobrze. Wszystkie kobiety kazano dziś odprowadzać z bram do pałacu dla sprawdzenia. Jeżeli okaże się, że mówicie prawdę, to was puszczę...
Kiwnął na żołnierzy. Daremnie Kim-ki próbował się opierać, wymieniał tytuły Kim-ok-kium’a, prosił i groził. Żołnierze kolbami zmusili tragarzy do podniesienia lektyki i zaniesienia jej z powrotem w głąb miasta.
Wewnątrz lektyki słychać było stłumiony płacz Ol-soni. Z tyłu, za nią, biegł odurzony Kim-ki.
— Potężny Kim-ok-kium... Potężny Kim okkium... Co powiem panu memu?!... — powtarzał bezładnie.
Chakki na krok go nie odstępował.