Ol-soni kisań (powieść)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Stolica była poruszona do głębi głuchemi wieściami o wielkiej, publicznej dyskusyi, urządzanej przez związek »Kwiatu Narzeczonego«. Nikt dobrze nie wiedział, co ma być treścią obrad. Hasło »Poprawy Wojującego Państwa«, rzucone przez klub w odezwach, tłómaczono najrozmaiciej. Wiele mówiono o »bezbożności« całego ruchu, o »zamachu na stare obyczaje, o zakazie noszenia warkocza i mycki »man-get«, o bezczeszczeniu godeł narodowych, o poniewieraniu Smoka Korejskiego, o przekupstwie Japończyków...
Wzburzone tłumy od wczesnego rana napływały do świątyni Puń-mio. Obszerne, wyłożone płytami jej podwórze, rychło napełniło się ludźmi w białych ubraniach, niby grubą warstwą śniegu, nad którą czarne kapelusze chwiały się, jak stada wiecujących wron. Białe postacie gęsto obsiadły kryte galerye, wzdłuż jaskrawo malowanych ścian, wzdłuż kapliczek ze złoconemi figurami geniuszów i stróżów świątyń.
Oczy wszystkich zwrócone były na wielkie kamienne stopnie podniesienia, wiodące do głównego przybytku świątyni. Członkowie związku z trudnością przeciskając się wązkiem przejściem wśród zebranych, gromadzili się zwolna na tem podniesieniu, strzeżonem przez łańcuch ich przyjaciół, zwolenników i dworzan.
— Päk-ion-cho!... So-goan-bom... Jun-chon-jul!... Dzo-choe-ion!... Je-sa-juń!... Miń-jok-ik!... — szeptano dyskretnie w tłumie, gdy przechodził ktoś bardziej znany.
Gwar głosów, cmokanie ust, ssących chciwie małe, metalowe fajeczki, szelest mocno krochmalonych perkalowych kaftanów, zlewały się w szmer wciąż potężniejący, niby pomruk wzbierającej wody.
— Kim-non-czi!... Kim-non-czi!... — przeleciało nagle przez tłumy, jak iskra; szmer przycichł i wielu z siedzących powstało, aby lepiej przyjrzeć się młodzieńcowi.
Wszedł na stopień, porozmawiał chwilę z zebranymi już tam członkami Związku i znikł w bocznym przedziale głównego wejścia do świątnicy.
Słońce już o tyle wzniosło się na niebie, że promienie jego minęły dachy, wdarły się do wnętrza podwórza i, spotęgowane odblaskiem białych tłumów, zagrały żywemi barwami na malowanych ścianach, na pozłacanych gzemsach i hieroglifach napisów. Rzędy glinianych figurek i zwierząt bajecznych na szczytach i rogach dachów rysowały się wyraźnie w błękitnym blasku, jak pułki czarodziejskie karzełków, zamarłych w pochodzie.
Zebrani poczynali się niecierpliwić.
— Zaczynać!...
— Eee!... Kiedyż wyjdą?!
— Kim-non-czi!...
Na wzniesieniu postawiono długi stół i przy nim szereg krzeseł; to uspokoiło cokolwiek tłum.
— Zupełnie, jak w sądzie!... — zrobił ktoś głośno uwagę.
— Pociesz się, że to jedyny raz, kiedy nie będziesz potrzebował za to płacić!... — odrzekł głos drugi.
Serdeczny śmiech przeleciał nad tłumem.
— Cicho... Otwierają środkowe drzwi!...
— Stary Miń-jok-ik wychodzi i siada pośrodku!...
— Ho, ho!... Wygląda jak sam Wielki kapłan...
— Obok So-goan-bom... Dzo-choe-ion...
— Patrzcie: Kim-non-czi siada gdzieś na końcu!...
— Kim-non-czi zawsze jest skromnym, jak przystało mędrcowi...
— Kim-non-czi jest młody...
— Młody latami, ale rozumem jest może z nich najstarszy!...
— Nie bredź!... Trąci Japonią, jak stara flaszka wódką!...
— Cicho!... Miń-jok-ik mówi!...
— Uciszcie się!...
W ciszy, jaka ogarnęła skupionych słuchaczy? słabo rozbrzmiewał drżący, starczy głos Miń-jok-ika.
— ...a więc związek nasz powstał, aby utrwalić dwa najważniejsze czynniki, stanowiące o potędze i niepodległości narodu: po pierwsze, państwo nie powinno nawet pośrednio dopuszczać cudzoziemców do spraw administracyi narodowej...
— Eee! Czo-so!... — przytaknął zgodnie tłum.
— ...po drugie, samo powinno się wzmacniać przez mądrą politykę i utrwalenie praw w Królestwie...
— Czo-so!... — zabrzmiało o wiele ciszej i skromniej.
— Przyczyną założenia naszego związku była cześć i miłość dla Tronu i Jego Królewskiej Mości Najjaśniejszego Pana... Pragniemy wzmocnić serca ludu w tych czasach burzliwych, aby przez to utrwalić Dynastyę na Stolicy i ocalić niezależność narodu...
Cichy, pełen głębokiej czci, szmer przeleciał przez tłum. Mówca umilkł, oczy utkwił w bramie i cały tłum w tę stronę głowy obrócił.
Wysoko po nad tłumem, we wspaniałem krześle, na plecach licznych tragarzy, zatrzymał się w samym wylocie bramy Kim-ok-kium. Duża jego głowa i tęga postać w fioletowych jedwabiach wspaniale odrzynała się na blado-błękitnem tle jesiennego powietrza i bladych zarysach dalekiego miasta. Dwie krzywe sosny przed bramą, zwieszały ciemne iglaste gałęzie nad samą głową dostojnika w starodawnym szlacheckim birecie z końskiego włosu.
Ministrowi towarzyszył tłum dworzan, który idąc przed nim i za nim, torował drogę i ochraniał go wśród zebranych.
Kim-ki dawno już znajdował się na miejscu, na wzniesieniu kamiennych schodów. W niezmiernem podnieceniu wodził on zakochanemi oczami za Kim-non-czi, swym przyjacielem i przewodnikiem, który, siedząc za stołem napozór spokojny, przerzucał leżące przed nim papiery. Usłyszawszy imię ojca, Kim-non-czi wstał i pospieszył naprzeciw. Stary, z właściwą mu łaskawą powagą, przyjął nizki ukłon syna i opierając się ręką na pochylonych jego ramionach, wstąpił na wzniesienie. Zrobiono mu miejsce tuż obok prezesa.
Miń-jok-ik po skończeniu powitań ciągnął dalej przerwaną mowę:
— W ostatnich czasach my, wierni słudzy Najjaśniejszego Pana widzimy, że swobodzie naszego narodu grozi zagłada, że rozczarowanie i niezadowolenie lęgną się w sercach obywateli. Nieuczciwe koła to sprawiły, skorzystały one ze sposobności, aby zadowolnić swe pogardy godne popędy. Wpływy cudzoziemskie ciążą nad Tronem i posuwają się tak daleko, że zagrażają naszej niezależności...
A gdy raz ją utracimy, żal i skrucha jej nie wrócą. Jedynym środkiem utrzymania porządku i przyspieszenie rozwoju życia narodowego jest przyznanie słusznej siły prawu oraz wydanie odpowiednich rozporządzeń i uporządkowanie instytucyi rządowych... Lecz władze lekceważą zarówno dawne, jak i nowe prawa, a rozporządzenia, zasady i instytucye nasze stały się literą martwą. W takich warunkach jakże możemy przypuszczać, aby inne ludy, aby cudzoziemcy wierzyli w zdolności naszego samorządu do dalszego istnienia. Nie wierzą w naszą siłę, wskutek czego skłonne są wglądać w nasze sprawy a jeżeli im na to pozwolimy, pójdą dalej, szukając własnej korzyści. Dlatego wzywam was do narad nad poprawą praw krajowych i do złożenia w tej kwestyi wiernopoddańczej prośby Najjaśniejszemu Panu Naszemu i Ojcu!...
Usiadł wśród wstrzemięźliwych, nieśmiałych objawów uznania. Oczy słuchaczy zwróciły się na Kim-ok-kium’a, oczekując od niego odpowiedzi, ale minister siedział na miejscu z niezmąconym spokojem. Wzamian podniósł się wysoki, chudy Jun-chon-juk i, poprawiwszy okrągłe okulary, zaczął piskliwym głosem:
— Złe rządy powstają wtedy, gdy źli ludzie wysuwają się na czoło, a mądrzy unikają wpływów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat, rok nie minął bez zaburzeń. Nasza starożytna, 2000 lat licząca ojczyzna, zachwiała się w posadach; groziło jej niebezpieczeństwo i miliony ludzi popadły w nędzę. Samolubstwo nasze przyczyna tego, każę nam rumienić się i płonąć ze wstydu. Zamiast poprawić się i zjednoczyć, dzielimy się, zamiast ustępować sobie, kłócimy się... Zarozumiałość, upór, stronniczość rozdzielają nas, a przecie powiedziano jest: rady mędrców słuchają wszyscy pilniej, niż groźnych rozkazów... Myśli mędrca podobne są do wody, im częściej z nich czerpać, tem wydają się głębszemi, im więcej ku nim się zbliżać, tembardziej stają się niedościgłemi. Podobne są do ognia, który tem mocniej grzeje, im szerzej został rozgrzebany. Mędrzec, aby zdobyć wiedzę, nie potrzebuje podróżować, opisuje dokładnie rzeczy, których nie widział, osiąga skutki bez działania. Poucza nie słowami, lecz przykładem. I choć nic nie czyni, lud odrazu doskonali się. Mędrzec nic nie wymaga, a jednak lud staje się szczerym i łagodnieje w jego obecności. Mędrzec okazuje skromność i zato czczą go, unika przepychu a mimo to jaśnieje... Mędrzec staje na ostatniem miejscu, choć należy mu się pierwsze. Ale jak stać się człowiekiem wyższym, mędrcem? Starożytni powiadali: dążąc do szczerości pożądań, należy przedewszystkiem rozszerzyć do możliwych granic wiedzę. Rozszerzenie wiedzy polega na zbadaniu rzeczy. Przez zbadanie rzeczy osiąga się wiedzę zupełną. Z osiągnięciem zupełnej wiedzy pożądania nabierają szczerości, polepszają się serca. Przez ulepszenie serc wychowuje się osobistość. Wychowanie osobistości wytwarza rodzinę. Wytworzenie rodziny prowadzi do sprawiedliwych rządów państwa. Sprawiedliwe rządy państw utrwalają spokój i szczęście we wszechświecie. Dążmy więc wszyscy do mądrości, gdyż to jedyna droga do poprawy naszych obyczajów, do uzdrowienia naszych nieszczęść... Nie zmiana praw, nie zrównanie poddanych z przełożonymi, nie rozdawnictwo ryżu głodnym zmienią życie, lecz dążenie do mądrości... Bo czyż najlepsze prawa zabezpieczą od krzywdy, jeżeli nie będą wykonywane? A czy mogą być wykonane i zrozumiane bez wpływu mądrości mądre prawa? Gdy serca nasze staną się doskonalszemi, staną się doskonalszemi i czyny nasze... W ten sposób, posuwając się zwolna, krok za krokiem ku doskonałości, dosięgniemy bez gwałtu Nieba... Poco burze, poco zamęty, siejące śmierć i nędzę?... Zamiast tego niech każdy zagłębia się w sobie, i rozważa nauki przodków, jakie przez wieki swego istnienia wystarczały naszej ojczyźnie, wielkiej krainie Cichego Poranku, Dzo-siön!... Tysiące pokoleń żyło pod skrzydłem jej obyczajów, kwitnęło tysiące miast, powstawały nauki i sztuki. Dlaczegóż mamy zmienić rzeczy doświadczone w przeszłość na nieznane nam, na nie wypróbowane środki?!... Należy kochać się wzajem i dążyć do mądrości i jedności, a żadne potęgi nie zmogą nas... Niech na ołtarz ojczyzny możni niosą swe skarby, mądrzy wiedzę, biedni swe cierpienia, wieśniak swój ryż, niewolnik swą niewolę... Niech wszyscy czują dla siebie litość i wyrozumiałość, niech gniew zamieni się w łaskawość, pożądliwość w szczodrość, zawiść w życzliwość... Niech każdy umie zadowalać się kruszynami szczęścia jakie przyniósł mu los i znosić bez szemrania niepowodzenia... W udoskonaleniu się wewnętrznem, w dążeniu do równowagi ducha szukajmy poprawy obyczajów a nie w burzycielskich prawach i zamieszkach, rodzących złe namiętności i nieziszczalne nadzieje... Bądźmy mędrcami, gdyż życie jest krótkie i każda omyłka grozi nam gorszem wcieleniem po śmierci, oraz ukróceniem życia na sto dni albo lat dwanaście...
...Gdyż, pamiętajcie, że płynąć po falach i patrzeć w oblicze Drakona, jest cnotą rybaka, polować i nie lękać się nosorożców i tygrysów, jest zaletą myśliwca, spotykać niebezpieczeństwo z orężem w ręku i patrzeć na śmierć, jak na życie, jest obowiązkiem żołnierza, uznawać, że niedostatek jest wyrokiem Niebiosów, że życiem kierują prądy zaświatowe, oraz nie bać się trudów życia, jest cnotą mędrca!...
Tłum szeptał niewyraźnie.
— Eee! — rozległy się wreszcie głosy, lecz pochwały nie ucieszyły Ju-chon-juk’a, gdyż chwila skupionej ciszy, jaką prosta przyzwoitość każę zachować słuchaczom po każdej mądrej mowie, nie odpowiadał według niego ilości cytat, zaczerpniętych przezeń pracowicie ze starych dzieł.
— Albo się oni na czem poznają?!... — mruczał do siedzącego obok Kim-non-czi’ego, który coraz niespokojniej przerzucał swe notatki.
Mówiło jeszcze kilku mówców. Wszyscy nawoływali do jedności, do zgody, mówili o korzyściach, płynących z umiarkowania, ze spokoju i mądrości. Tłum kaszlał, kichał i szeptał coraz głośniej. Wreszcie powstał z kolei Kim-noo-czi i wszystko znów ucichło, zamarło, wszystkie spojrzenia zestrzeliły się w jednym kierunku.
— Słuchajcie rodacy!
Nie przeczę, że cnota jest rzeczą przyjemną, a mądrość celem dostojnym. Ale nie zaprzeczycie również, że człowiek ciemny, aby zapoznać się z istotą cnoty, musi posiąść ukształcenie, że nędzarz głodny potrzebuje zjeść kaszy, aby mógł rozmyślać o mądrości, że człowiek wyczerpany i przeciążony pracą musi się wyspać i mieć chwilkę czasu, aby myśli jego dostały skrzydeł. Większość naszego ludu są to chłopi i niewolnicy, pracujący na roli... Czy rozmyślaliście kiedy, jak upływa życie tym istotom, których ręce są źródłem naszego istnienia? potęgi całego państwa? Kiedyż mają oni czas na nauki i doskonalenie się, o których tu tak dużo mówiono? Od wczesnego ranka, od świtu już widzimy wieśniaka w polu, jak tam orze, sieje, piele, sadzi źdbła młodego ryżu, stojąc po pas w błocie... Rok cały, na równi ze swym wołem, on spędza w ciągłej pracy, której owoce w małej ledwie części do niego należą... Połowę zabiera właściciel gruntów a połowę pozostałej połowy poborca podatków. Gorsze jeszcze jest położenie niewolników, którym z ich zbiorów pozostaje tyle tylko, ile uzna za stosowne ich pan... Pan ma prawo bić go, jak bydle, nawet wolno sprzedać jego samego, oraz jego żonę i dzieci oddzielnie odeń. Napozór najlepiej mają się ci wolni, co posiadają własne grunta, ale takich prawie niema... Grunta włościan są strasznie obdłużone i należą właściwie do ich wierzycieli. Chłopi, pracujący dla nich, zamiast dzierżawy, płacą procenta wierzycielom, co jeszcze gorzej. Zresztą nad całem włościaństwem czuwają wciąż drapieżne kruki, które nie dopuszczają, aby dobrobyt ich wzrósł nad poziom nędzy... Ich oburza, jeśli chłop pozwala sobie na zbytek codziennego spożycia ryżu... i krzyczą w niebogłosy o upadku obyczajów, o próżniactwie, skoro spostrzegą wypoczywającego rolnika... Ci drapieżcy, to my jesteśmy, to są przedewszystkiem właściciele ziemscy (szlachta), jań-baniowie, urzędnicy!... Ich łapownictwo, wymagania, pobory, napełniły świat swym rozgłosem... Nikt w kraju nie jest pewny swego mienia, lud jęczy pod brzemieniem podatków a pomimo to skarb państwa jest pusty i cudzoziemcy naigrawają się z naszej słabości... Słyszałem głosy, doradzające wprowadzenia surowych i mądrych praw i przestrzeganie ich, jako środka przeciw ogólnej nędzy i powszechnemu zepsuciu... Ale kto będzie stróżem ich?... Wszak małe dziecko wie, że ci łapownicy, ciemiężcy, ci poborcy wielekroć wypłaconych już danin, ci fałszerze miar podatkowych, ci rabusie wielcy i mali oraz ich dworzanie, rozmaici muń-gek’owie, są to po większej części albo ludzie też niezmiernie zadłużeni albo wprost biedni... Mają rodziny, mają krewniaków bez miejsc, których muszą żywić i utrzymywać, o których muszą się troszczyć... Za swój egzamin, za swą posadę zapłacili pieniądze, które zazwyczaj pożyczyli i które muszą oddać... Muszą gromadzić dostatek, gdyż muszą myśleć o swojej starości, o losie swych dzieci... Policzcie, czy dużo jest bogatych ludzi w Seulu, ba, na całym półwyspie?... Palców rąk aż nadto wystarczy, aby ich zrachować!... Nie, rodacy, ani surowe prawa, ani przestrzeganie starych obyczajów, ani ofiary Duchom Gór i Miejsc nie pomogą, nie odwrócą nieszczęścia, które zbliża się do nas, jak zbliża się ku brzegom fala przypływu morskiego... Szarpiąc się w ciągłej nieprawości i ciągłym niedostatku serca ludzkie obojętnieją i na cnotę i na mądrość i ustaje nawet miłość do Ojczyzny, do Tronu... Cudzoziemcy widzą naszą niedolę i rozterkę... Chiny i Japonia z dawien dawna czyhają na naszą niezależność... Teraz Amerykanie, Anglicy, Francuzi i Niemcy szlą ku nam okręty, pełne żołnierzy i towarów... Oni pragną wszystkich nas, zarówno jań-baniów, jak chłopów, wolnych i niewolników zamienić w swych poddanych, aby do nędzy naszej przyrodzonej dodać nędzę narzuconą... Bo przecie zabiorą nas dla swojej korzyści!... Ale nie myślcie, iż poradzę wam zamknąć po dawnemu naszą granicę lub wystrzegać się wszelkich stosunków z zamorskimi gośćmi. Bynajmniej!... Gdyż nie pomoże to nam nic a nic... Przeciwnie, od tych ludzi wiele się można nauczyć, gdyż w krajach ich znikło już wiele tych wad, które błąkają się wśród nas... Ucieka i chowa się w głębi pieczary słaby, silny spotyka przechodnia życzliwie a nieprzyjaciela śmiało...
...I zgubić i uratować możemy jedynie sami siebie. A jak to zrobić, zaraz wam powiem... Zamiast pisać surowe prawa i przestrzegać je niezłomnie, stokroć lepiej uczynić zmiany, które każdemu pozwoliłyby być dobrym, sprawiedliwym, wspaniałomyślnym... Dały mu możność zarabiać na utrzymanie przez pracę, dały mu czas do zgłębienia wiedzy i ćwiczenia się w cnocie... Któż wtedy zechce krzywdzić bliźnich swoich?... Wszakże ludzie są, potomkami Nieba i w duszach ich zasiane jest nieśmiertelne pragnienie dobra!... Inaczej dawno wyginęliby, wymordowaliby się wzajem... Należy więc znieść co rychlej przywileje, należy pozwolić jań-baniom i niewolnikom trudnić się wszelką pracą, należy przyznać jednakie prawa i sądy dla wszystkich, należy znieść kupczenie urzędami, wprowadzić szkoły, ilość urzędników zmniejszyć o połowę... Niech każdy ma prawo mieć ubranie jakie chce, mieszkać jak chce i trudnić się czem chce...
...Ale wszystkiego tego uczynić nie będziemy w stanie i na nic się to nie przyda, jeżeli nie zniszczymy przedewszystkiem niewolnictwa, które zaszczepia w sercach jednych ludzi gorycz poniżenia a w sercach drugich dręczycielskie przyzwyczajenia i obojętność na cierpienia istot do siebie podobnych...
...Musimy również... chłopom oddać ziemię... Musimy ziemię oddać tym, którzy ją uprawiają i wydać prawo, że nikt nie może jej posiąść więcej, niż jest w stanie z rodziną uprawić. Bez tego nie dźwignie się chłop z nędzy, nie napełni się skarb państwa i nie będą mieli gdzie się podziać pozostali bez urzędów jań-banie... Wszelki inny przewrót wywoła jedynie zamęt i zaburzenia. Od zniesienia niewolnictwa i rozdania ziemi rolnikom, musimy zacząć odrodzenie naszej ojczyzny. Wzywam więc was wszystkich, władających duszami ludzi i obszarami pól, abyście zrzekli się ich dla dobra swych dzieci, dla przyszłości naszej matki Krainy Cichego Poranku, dla swego spokoju i dla ulżenia nieszczęściu całego ludu. Bądźcie mądrzy, bądźcie przezorni, bądźcie miłosierni, i oddajcie w spokoju, dobrowolnie to, co inaczej zostanie wam wydarte w bólu, w męczarniach, w potokach łez i krwi! Błagam was, wzywam, zniszcie niezwłocznie prawa swe na posiadanie ludzi i ziemi!...
Zasłuchany tłum nie ruszył się, dźwięku nie wydał, choć wzruszony mówca dawno już skończył i siadł na swem miejscu.
Ten wyraz czci nie uczynił wszakże najmniejszego wrażenia na Kim-non-czi’m. Twarzy jego nie opuszczała trwożna troska, oczy mgliło roztargnienie.
Od rozmowy z ojcem rozpadły się ostatecznie w jego duszy dawne wiązadła, stracił nadzieję pokojowego rozwiązania sprawy, zrozumiał, że uprzywilejowani dobrowolnie władzy swej nie ustąpią, że pozostała mu jedynie droga bólu i grozy. Zbrzydła mu dotychczasowa robota, zmarniała w oczach, poczuł wstręt do wszelkich słów... Musiał raz jeszcze przemówić, ale nie mógł już wzlecieć na dawne wyżyny zapału i wiary... Rozczarowani słuchacze milczeli; mkt nie zgłosił się, że rzuca lub drze swoje przywileje, nawet ci, co w prywatnych rozmowach obiecywali to uczynić. Dopiero, kiedy wstał Kim-ok-kium i jego głos silny i ostry zadźwięczał, słuchacze wydali zbiorowy, podobny do westchnienia, pomruk.
— Zapewne, iż każdy ma prawo postąpić ze swoją własnością, jak mu się podoba. Prawo nie zabrania tego, owszem pochwala wszelkie akty miłosierdzia. Stąd nic zdrożnego nie widzę w projekcie Kim-non-czi’ego... o ile ogranicza się do dobrej woli posiadaczy i nie dąży do wyzucia ich z własności nakazem... Prawo nie zabrania nie korzystania z przywilejów.... Państwo wszakże musi takie przywileje zachować w swych prawach... Pożytku ich nie potrzebuję wcale dowodzić. Państwo nasze opiera się na współdziałaniu wszystkich klas a istnieje już tysiące lat... Stare obyczaje są to obyczaje wypróbowane i nikt nie zechce w czasie burzy przesiąść się, może z niezbyt wygodnego ale wypróbowanego statku do nieznanego sobie czółna. Niewolnictwo jest tylko formą najmu, wcale nie gorszą od używanej w osławionych krajach zamorskich. Owszem słyszałem, że z większem okrucieństwem obchodzą się panowie zachodu ze swymi najmitami, niż my z naszymi niewolnikami... Podział ziemi między chłopów uważam za projekt fantastyczny oraz niezmiernie niebezpieczny, grożący wprost spokojowi państwa... Żadną miarą nie mogę dopuścić do obrad nad nim i z rozkazu Najjaśniejszego Pana towarzystwo »Kwiatu Narzeczonego« rozwiązuję i obrady jego zawieszam...
Skończył i surowym wzrokiem powiódł po tłumach, które zaczęły się w popłochu rozchodzić. Oddział żołnierzy wszedł na podwórze. Wtedy dopiero oczy Kim-ok-kiuma spotkały się z rozgorzałym, buntowniczym wzrokiem syna...