Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hærtel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Oliwer daleko większéj troskliwości i pieczołowitości doznaje, niż kiedykolwiek w życiu swojém, i staje się bohaterem szczególnego wypadku z obrazem.

Powóz się potoczył przez górę Pleasant, przejechał ulicę Exmouth-Street, a przebiegając tę samą drogę prawie, którą Oliwer po raz pierwszy w towarzystwie Smyka do Londynu przybył, minął Anioła i Islington, i zatrzymał się nakoniec w pobliżu przedmieścia Pentonville koło ładnego domku, przy ulicy bardzo spokojnéj i cienistéj.
Skoro tylko przybyli, przyrządzono natychmiast łoże, na które pan Brownlow Oliwera z największą ostrożnością i troskliwością położyć kazał, a tu go pielęgnowano z taką pieczołowitością i przychylnością niewypowiedzianą, jaką by tylko w domu rodzicielskim mógł był znaleść.
Lecz Oliwer długo, bardzo długo był nieczułym na wszelką dobroć swych nowych przyjaciół. Słońce zeszło i zaszło, i znów zeszło i zaszło, i wiele dni jeszcze tym sposobem wschodziło i zachodziło, a Oliwer leżał ciągle bez pamięci na swém łożu bolesném, usychając z palącéj go i trawiącéj gorączki, która, niby kwas najsilniejszy, w żelazo najtwardsze się wżerający, dla tego jedynie pali i trawi, by zniszczyć i pożreć.
Robak nawet z taką szybkością i pewnością ciała zmarłego nie stoczy, jak ta powoli trawiąca gorączka téj pracy na żywém dokonać jest w stanie.
Wybladły, wynędzniały, wątły, obudził się nakoniec ze swego snu, jak się mu zdawało, długiego i ciężkiego. Podniósłszy się cokolwiek na swojém łóżku, głowę podparł ręką drżącą i trwożliwém okiem na około potoczył.
— Gdzież ja to jestem?... jakimże sposobem ja się tutaj dostałem?.... — szepnął nakoniec z cicha. — To nie moje miejsce, na którém zwykle sypiałem!
Chorobą znękany i na siłach zwątlony, wyrzekł to głosem słabym, cichym;... a jednak go usłyszeć musiano, gdyż się natychmiast w jego głowach zasłona od łóżka ruszyła, a kobieta w podeszłym już wieku, skromnie i czysto ubrana, śpiesznie z krzesła przy łóżku stojącego podniesła, na którym dotąd siedziała i dziergała.
— Cyt, cyt, mój synu!.... bądź cicho, — ozwała się staruszka łagodnie. — Musisz się jeszcze bardzo spokojnie zachować; inaczéj by ci się pogorszyć mogło, a byłeś bardzo chory!.... o tak!.... bardzo, bardzo chory!.... Połóż się, połóż na powrót, mój drogi synu!.... to ci lepiéj będzie!
To mówiąc staruszka zwolna i troskliwie głowę Oliwera na powrót na poduszkę złożyła, i odgarnąwszy mu włosy z czoła, z taką przychylnością serdeczną i miłą w oczy mu spojrzała, że biedny chłopczyna mimowolnie, uczuciem serca wiedziony, ręką swą wychudłą rękę swéj dozorczyni ujął, i szyję sobie nią otoczył.
— Miły Boże! — zawołała staruszka z łzami w oczach, — jakiż to luby i wdzięczny chłopczyna! Biedna sierota!.... Jakich że to uczuć matka jego by była doznała, gdyby tak jak ja przy nim siedzieć i na niego się patrzeć mogła!
— A może też ona i patrzy na mnie! — szepnął Oliwer cichutko, złożywszy ręce na piersi; — może ona przy mnie siedziała, droga pani, bo się mi wszystko zdaje, żem ją tutaj przy sobie widział.
— To ci się tylko w gorączce przywidzieć musiało, mój drogi synu, — odpowiedziała staruszka łagodnie.
— Zapewnie, że to jeno w gorączce być musiało, — rzekł na to Oliwer zamyślony, — gdyż do nieba jest bardzo daleko, a tam oni są za nadto szczęśliwi, by chcieli zejść na ziemię i stanąć przy łóżku biednego chłopca; inaczéjby się i w niebie samym była nademną litować musiała, wiedząc, że jestem chory, gdyż i ona sama bardzo była chora, nim umarła.... Ale ona z pewnością mnie widzieć nie może, — dodał Oliwer po małéj chwili, — bo gdyby była widziała, jak mnie bito, byłaby się tém mocno zmartwiła, a jéj oblicze zawsze pogodą i szczęściem jaśniało, gdym śnił o niéj.
Staruszka nic na to nieodpowiedziała, lecz otarłszy najprzód z łez swoje oczy, a potém okulary na kołdrze leżące, niby część jedną i konieczną jéj oblicza stanowiące, poszła po napój chłodzący dla Oliwera, a przyniósłszy mu go, pogłaskała chłopczynę po twarzy i napomniała go mile, aby leżał cicho i spokojnie, gdyżby mu się pogorszyć mogło.
Oliwer spoczywał tedy bardzo cicho i spokojnie w części dla tego, aby się niesprzeciwić téj staruszcze godnéj, przyjemnéj, z taką troskliwością koło niego chodzącéj, w części zaś prawdę powiedziawszy dla tego, że te kilka słów przed chwilą wyrzeczonych, zupełnie go wysiliło i wszelkiéj władzy pozbawiło.
Zasnął sobie tedy wkrótce, snem lekkim i błogim ujęty, z którego światło świecy do łóżka zbliżonéj dopiero go przebudziło, a gdy oczy otworzył, ukazało mu oraz oblicze jakiegoś jegomości, trzymającego w jednéj ręce duży, głośno idący zegarek, a w drugiéj jego rękę, u któréj pulsu badał, i po chwili ścisłego dociekania ten wyrok wydał, iż się Oliwer ma lepiéj!
— Masz się już o wiele lepiéj, nieprawdaż? — rzekł lekarz stanowczo.
— Tak jest, dziękuję panu, — odpowiedział Oliwer.
— Wiedziałem o tém, — odparł lekarz; — czy ci się nie chce jeść, mój synu? — pytał daléj.
— Nie, niechce Sir, — odpowiedział Oliwer.
— Hm!.... — mruknął lekarz. — Ja wiem, że ci się jeść nie chce. Jemu się jeść niechce, moja pani Bedwin, — dodał lekarz z podziwieniem w oku nad swą własną mądrością.
Pani Bedwin pochyliła głowę z wielkiém uszanowaniem, chcąc przez to niby wyrazić, iż bardzo dobrze wie o tém, że pan doktor jest bardzo mądrym człowiekiem, a pan doktor nie zdawał się mieć również innego pojęcia o sobie.
— Zapewnie ci się jeszcze chce spać, mój synu, nieprawdaż? — spytał doktor.
— Nie Sir, — odpowiedział Oliwer.
— Nie! — powtórzył doktor z wyrazem prawdziwego zadowolenia, — wiedziałem o tém..... Nie jest spiący moja pani Bedwin.... Ale pragnienia niemasz?
— Owszem, mam bardzo wielkie pragnienie Sir! — odpowiedział Oliwer.
— Jak się tego spodziewałem, kochana pani Bedwin, jak się tego spodziewałem, — odparł lekarz z dumą. — Nie ma nic dziwnego, że jest bardzo spragniony, prawdziwie, nic dziwnego! Jest to rzecz bardzo prosta. Możesz mu dać trochę herbaty moja pani Bedwin, a do niéj kawałek sucharu,.... tylko nie wiele,.... i to bez masła. — Nie trzymaj go zbyt ciepło, moja pani Bedwin,.... ale i na to uważać proszę, aby mu zbyt zimno niebyło;.... czy będziesz o tém pamiętała, moja pani Bedwin?
Staruszka dygnęła; pan doktor skosztowawszy chłodzącego napoju, wyraził swoje zadowolenie i odszedł, a gdy po schodach na dół schodził, buty mu tak skrzypiały, jakby on należał do osób najważniejszych w świecie.
Oliwer zasnął wkrótce po odejściu lekarza; a gdy się powtórnie przebudził, mogło już być koło północy. Godna pani Bedwin go wtedy czule pożegnała, odeszła na spoczynek, rzekłszy mu: dobra noc! i poleciła go troskliwéj pieczy otyłéj kobiety w podeszłym już wieku, która właśnie nadeszła, przyniósłszy z sobą w małém zawiniątku, małą książeczkę do modlitwy i wielki czepek nocny.
Umieściwszy czepek na głowie, a książeczkę na stole, rzekła do Oliwera, że przyszła téj nocy przy nim czuwać. W tym celu przysunęła sobie krzesło poręczowe do ognia, i zaczęła pomału ziewać, oczy mrużyć, chwiać się i kołysać na wszystkie strony z głową na piersi pochyloną, i na przemian to się zrywać, to znów zasypiać, to znów budzić, trzeć nos i oczy, dopokąd w końcu na dobre nie zasnęła i przeraźliwie chrapać nie zaczęła.
Noc tymczasem powoli przeminęła.
Z początku Oliwer niespał przez czas niejaki, i leżał spokojnie licząc te małe kręgi cieniu, które lampa nocna, daszkiem ocieniona, przez światło swoje na stropie tworzyła, lub też śledząc na przemian okiem znużoném rysunek zawikłany malowidła na ścianie.
W pokoju panowała ciemność i cichość ponura, prawdziwie uroczysta; a gdy ta myśl chłopcu przez głowę przebiegła, iż śmierć przez kilka dni i nocy nad nim krążyła, i dotąd jeszcze może z całą zgrozą i okropnością swéj obecności straszliwéj łoża jego nieopuściła , ukrył głowę swoję w pościeli, i gorąco do Boga modlić się zaczął.
Nakoniec sen głęboki i spokojny, wpływ najzbawienniejszy po tylu cierpieniach niedawno poniesionych na niego wywrzeć mogący, znużone powieki jego powoli skleił i oczy osłonił, a spokój i błogość go owionęła, z któréj by go grzechem wyrwać było..... Gdyby śmierć była snem takim, któżby sobie życzył oczy na powrót otworzyć i przebudzić się do wszelkich mąk i cierpień tego życia,.... do wszelkich trosk teraźniejszości, obawy na przyszłość, a co gorsze jeszcze od tego wszystkiego, do wszystkich smutnych i dręczących wspomnień przeszłości.
Słońce już od kilku godzin na wschodniém niebie jaśniało, gdy Oliwer nakoniec oczy otworzył, a przebudziwszy się uczuł, że się ma o wiele lepiéj, że mu jest błogo i miło. Przesilenie choroby szczęśliwie minęło, a on należał na powrót do świata.
Za trzy dni przyszedł już tak dalece do sił, iż w krześle, wygodnie poduszkami wyścieloném, mógł usiedzieć; lecz że jeszcze za nadto był słabym, aby się o swojéj mocy na nogach utrzymał, pani Bedwin kazała go przeto zanieść na dół do swojéj izdebki, którą jako gospodyni domu zajmowała, posadziła go tuż przy kominku, sama zaś naprzeciw niego usiadła, i z szczeréj radości, że już tak daleko przynajmniéj do zdrowia przyszedł, serdecznie i rzewnie się rozpłakała.
— Nie zważaj na to, mój drogi synu, — przemówiła nakoniec zacna staruszka, — ja miewam często podobne napady płaczu. Oto już wszystko przeminęło, a mnie teraz lepiéj.
— Pani jesteś bardzo,...... bardzo dobrą dla mnie, — ozwał się Oliwer.
— Dobrze już, dobrze!... nie troskaj się o to wcale, mój kochany synu! — odpowiedziała poczciwa gospodyni; — to się niezgadza wcale z twoim rosołem, a już dawno czas, żebyś się go napił, gdyż doktor powiedział, że pan Brownlow cię dzisiaj rano może odwiedzi. Musimy przeto wyglądać jak najlepiéj, a to dla tego, iż czém lepiéj wyglądać będziemy, tém większą radość mu sprawiemy.
To wyrzekłszy zacna staruszka zajęła się natychmiast sama zagrzaniem w rondelku małym talerza dobrego rosołu, którymby snadnie i obficie trzystu pięć dziesięciu ubogich z domu roboczego nakarmić można było, gdyby go należycie wodą rozpuszczono.
— Czy lubisz obrazy, mój drogi synu?
Zapytała staruszka, widząc że Oliwer wzrok swój w obrazie, wprost naprzeciw jego krzesła na ścianie wiszącym, utkwił.
— Niewiem dobrze, droga pani, — odpowiedział Oliwer, niespuszczając oka z obrazu. — Tak ich mało w mojém życiu widziałem, że tego powiedzieć nieumiem.. Jakże ładne i miłe oblicze ta pani ma na obrazie.
— A! — zawołała gospodyni; — malarze zwykle kobietom pochlebiają, i ładniejsze je malują, jak są w istocie, inaczéj by się im żadna malować nie dała, moje dziecko!.... Ten co wynalazł machinę do zdejmowania obrazów z osób żyjących, powinien był o tém dobrze wiedzieć, że nigdy wielkiego powodzenia nie będzie miała, gdyż jest trochę za nadto wierna i uczciwa,.... tak jest: trochę.... — dodała godna staruszka, śmiejąc się serdecznie ze swego własnego dowcipu.
— Czy to jest obraz jakiéj pani żyjącéj? — zapytał Oliwer.
— Tak jest! — odpowiedziała staruszka, odwróciwszy na chwilę oczy od rosołu; — to portret!
— A czyj, droga pani? — zapytał Oliwer skwapliwie.
— Prawdziwie, że niewiem, drogi synu, — odpowiedziała gospodyni wesoło. — Zdaje się mi, że ani ja, ani ty nieznamy wcale téj osoby, któréj to jest portret. Jak widzę to ci się bardzo podoba, mój drogi synu?
— Bo on taki ładny!.... taki piękny! — odpowiedział Oliwer.
— Ty się go przecież nie lękasz?
Zawołała staruszka, spostrzegłszy z zadziwieniem, iż chłopczyna z pewną trwogą na niego spoglądał.
— O nie, nie! — odparł skwapliwie Oliwer; — lecz w jéj oczach taki smutek rzewny się przebija, a mnie się zdaje, że one ciągle na mnie są zwrócone. Moje serce tak bije, — dodał Oliwer ciszéj, — jakby ona była żywa i mówić chciała do mnie, tylko niemogła!
— Wielki Boże! — zawołała staruszka, zrywając się nagle z krzesła; — to są mowy dziwne, mój synu! Jesteś jeszcze jak widać, bardzo osłabiony i draźliwy po twojéj słabości. Pozwól mi twoje krzesło na drugą stronę obrócić, abyś tego obrazu nie miał więcéj na oczach. Tak, — dodała staruszka, uskuteczniwszy swój zamysł, — teraz go już więcéj nie będziesz mógł widzieć.
Lecz Oliwer tak wyraźnie ten obraz swéj wyobraźni mógł widzieć, jakby swego położenia niebył wcale zmienił; pomyślał sobie jednak, iż lepiéj zrobi, staruszcze o tém nic wcale nie mówić, by téj godnéj i dobrodusznéj kobieciny, tak starannie i troskliwie koło niego chodzącéj, nie zmartwić. Uśmiechnął się tedy mile, gdy na niego spojrzała, a pani Bedwin, rada że mu teraz wygodniéj będzie, posoliła rosół i wdrobiła do niego sucharu z całą ruchliwością skrzętną i poważną, towarzyszącą zwykle podobnemu zatrudnieniu.
Oliwer rosół bardzo prędko spożył, i zaledwie łyżkę ostatnią połknął, gdy się lekkie pukanie do drzwi słyszeć dało.
— Proszę wejść! — zawołała staruszka.
Pan Brownlow wszedł do izby.
Gdy ten zacny i godny staruszek wszedł do izby, pogoda i wesołość największa na jego obliczu jaśniała; lecz zaledwie okulary z ócz swoich na czoło zesunął i ręce w tył założył, aby się Oliwerowi wygodniéj i lepiéj przypatrzyć, wiele zmian rozmaitych i dziwnych, niby chmurek lotnych, po jego obliczu przebiegło i ono zmieniło.
Oliwer jeszcze nie przyszedł do siebie po chorobie, i wynędzniały, zwątlony, wszystkich sił swoich dobył, aby się z uszanowania dla swego dobroczyńcy z krzesła podnieść; to natężenie przechodziło jednak siły jego, gdyż się żadną miarą na nogach utrzymać nie mógł, i za każdą razą podniósłszy się cokolwiek, natychmiast na krzesło na powrót opadał.
To bezskuteczne wysilenie Oliwera było więc powodem, jeżeli już prawdę wyznać musimy, iż serce pana Brownlow, lubo z pewnością tak wielkie było, jak serce sześciu starców zwyczajnych z uczuciami ludzkiemi, przez jakąś siłę hydrauliczną, któréj dla braku dostatecznych w tej mierze wiadomości tłómaczyć się nie ośmielamy, łez podostatkiem w oczy jego wpędziło.
— Biedny chłopiec!.... biedny chłopiec!
Zawołał nakoniec pan Brownlow odkaszlując.
— Mam coś chrypkę dzisiaj rano, moja pani Bedwin! musiałem się gdzieś zaziębić.
— Niech Bóg zachowa, Sir! — odpowiedziała pani Bedwin. — Wszystko, coś pan dzisiaj wziął na siebie, było dobrze wysuszone i ciepłe, Sir.
— Wiem o tém, wiém, kochana pani Bedwin, — odparł pan Brownlow. — Mnie się zdaje, że mi przedwczoraj przy objedzie mokrą serwetę do stołu dano;... ale to nic nieszkodzi. Jakżeż się masz, mój drogi synu!
Dodał pan Brownlow, zwróciwszy mowę do Oliwera.
— Bardzo dobrze Sir, — odpowiedział Oliwer, — i składam najgorętsze dzięki moje Sir, za jego dobroć dla mnie.
— Dobry chłopiec, — rzekł pan Brownlow poważnie. — Czyś mu dała co jeść, pani Bedwin?... jakiéj poleweczki, co?
— Właśnie co zjadł talerz ładnego i czystego rosołu, Sir.
Odparła pani Bedwin podnosząc się z krzesła, z wielkim naciskiem na to słowo rosół, aby przez to dać poznać, że między polewką i rosołem dobrze zrobionym niema żadnego związku, ani powinowactwa.
— Hm! — rzekł pan Brownlow, wzruszywszy lekko ramionami, — parę kieliszków porteru byłyby go daleko więcéj pokrzepiły,.... nie prawda Tom White? co?
— Ja się nazywam Oliwer, Sir!
Odparł mały inwalida z wielkiém zadziwieniem.
— Oliwer, — rzekł pan Brownlow, — Oliwer? a daléj jak? Oliwer White, czy tak?
— Nie, Sir.... Twist!... Oliwer Twist!
— Dziwne nazwisko! — zawołał pan Brownlow. — Dla czegóżeś kazał powiedzieć sędziemu, że się nazywasz White?
— Ja mu tego niekazałem powiedzieć, Sir, — odparł Oliwer zdziwiony.
To twierdzenie tak do kłamstwa było podobne, że pan Brownlow sam na Oliwera surowo spojrzał; lecz tyle szczerości leżało w każdym z wydatnych i wyrazu pełnych rysów jego oblicza, że niepodobna było kłamstwo mu zadać jego i słowom nie uwierzyć.
— W tém musi być jakaś pomyłka, — rzekł pan Brownlow.
I lubo żadnego już powodu nie miał w Oliwera tak ostro się wpatrywać, dawna myśl o nadzwyczajném podobieństwie tego chłopca do osoby, niegdyś do jego znajomych ściślejszych należącéj, tak go silnie opanowała, że od Oliwera oka swego odwrócić nie zdołał.
— Spodziewam się, że się pan na mnie nie gniewa?
Ozwał się nakoniec Oliwer, podnosząc swoje oczy błagające ku niemu.
— Nie, nie, — odpowiedział godny staruszek. — Wielki boże! co to jest?.... Pani Bedwin!... chciej no się przypatrzeć!
To wyrzekłszy, wskazał oraz szybkiém skinieniem głowy na obraz nad Oliwerem na ścianie wiszący, a potém na jego oblicze.
Był to rzeczywiście pierwotwór żyjący do owego obrazu;.... te same oczy,.... ta sama głowa,.... te same usta,.... każden rys prawie był ten sam. Wyraz jego twarzy tak był przez chwilę dokładny i podobny, że rys najmniejszy z dokładnością, którą by doskonałą nazwać można było, z niéj na obraz przelany się być zdawał.
Oliwer nie dowiedział się o przyczynie tego nagłego wykrzyknięcia pana Brownlow; za nadto bowiem chorobą osłabiony, aby mógł znieść długo wzrok bystry i badawczy staruszka, w końcu zemdlał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.