Oliwer Twist/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Kreśli najprzód obraz mieszkańców tego domu, w którym się Oliwer teraz znajdował, i donosi co oni o nim myśleli.

W pokoiku ładnym, którego uporządkowanie jednak raczéj wygodność staroświecką, jak wytworność nowoczesną objawiało... siedziało dwie pań przy smacznie i obficie zastawioném śniadaniu. Pan Giles czarno i starannie ubrany, usługiwał im do stołu.
Giles zajął swoje stanowisko na połowie drogi pomiędzy kredensem i stolikiem, na śniadanie zastawionym, wyprostował się jak świeca, głowę do góry zadarł, przechyliwszy ją nieco na jedną stronę, nogę lewą naprzód wystawił, prawą rękę założył za kamizelkę, lewą z talerzem na dół całkiem opuścił, i spoglądał tak, jak zwykle człowiek, który o swoich nadzwyczajnie wielkich zasługach i zaletach zupełnie jest przekonany. —
Jedna z tych dwóch pań przy stole siedzących była już w podeszłym wieku; ale te wysokie, proste poręcze krzesła, na którém siedziała, sztywniéj wyglądać nie mogły, jak ona.
Czysto, schludnie, starannie ubrana, miała na sobie strój po większéj części jeszcze staroświecki, z takiemi jednak odmianami, panującemu smakowi tegocześnemu odpowiadającemi, że te owéj staroświeckości wcale nie tłumiły, ale owszem jeszcze wydatniejszą ją czyniły.
W takim tedy stroju siedziała poważnie na swojém krześle, trzymając ręce złożone przed sobą na stole, a oczy, których ognia wiek bardzo mało przygasił, niezmiennie na swoję młodą towarzyszkę zwrócone.
Druga z kobiet o wiele młodsza, była właśnie w kwiecie najpiękniejszym wiosny swego życia; w tym wieku, w którymby jedynie aniołów mieć chciano, gdyby ich pan Bóg kiedy w postać ludzką chciał ubrać.
Zaledwie lat siedmnaście mieć mogła, a postać jéj była tak smukła i wytworna, tak miła i powabna, tak kształtna i piękna, że się zdawało, iż ziemia jéj żywiołem być nie może, ani téż rubaszni jéj mieszkańcy równemi z nią istotami. Ta bystrość umysłu nawet, ten rozsądek, który tlał w jéj młodych oczach i na piękném, wzniosłém czole się odbijał, niezdawał się być własnością tego młodego wieku, tego świata.
A jednak wyraz zmienny łagodności i wesołości, owe tysiączne promienie, które na obliczu jéj w tysiącznych barwach igrając, żadnego cieniu na niém nie zostawiały; a nadewszystko uśmiech,..... ten miły, powabny, błogi uśmiech na jéj usteczkach różowych,.... dowodził o uczuciach, usposobieniu najlepszém ludzkiéj przyrody i serca.
Przy stole zajętą była szczerze swojém lekkiém zatrudnieniem; a kiedy przypadkiem oczy na swą starszą towarzyszkę podniesła, która na nią z taką tkliwością spoglądała, powabnie włos sobie pogładziła, bez wymusu, gładko nad czołem zaczesany, i w jedno promieniste spojrzenie tyle przywiązania i tkliwości serca i wrodzonego uroku zmieścić umiała, żeby nawet aniołowie sami i duchy niebiańskie z uśmiechem na nią były spoglądały.
Staruszka się na to uśmiechnęła; ale serce jéj było ciężkie, przepełnione i wycisnęło jéj z oczu łzę, która się jednak długo w nich nie ostała.
— Brittles już od godziny pojechał do miasta, nieprawdaż? — ozwała się nakoniec staruszka po długiéj chwili milczenia.
— Już od godziny i dwunastu minut, pani!
Odpowiedział Giles, spoglądając na srebrny zegarek, który za czarną wstęgę z kieszonki dobył.
— On zawsze taki jest powolny, — zauważyła staruszka.
— Brittles był zawsze powolnym chłopcem, pani!
Odpowiedział sługa. A że Brittles już od trzydziestu lat przynajmniéj zawsze chłopcem był powolnym, nie było przeto wielkiego podobieństwa, aby się kiedyś skorszym mógł był zrobić.
— Jak się mi zdaje, to on się coraz bardziéj pogarsza, zamiast coby się miał polepszyć, — rzekła staruszka.
— Najgorsze w nim jest to, iż często z innymi chłopcami w zabawy po drodze się zapuszcza, — dodała młodsza z uśmiechem.
Pan Giles chciał się także do uśmiechu pełnego uszanowania łaskawie poniżyć;... wtém gig u drzwiczek od ogrodu się zatrzymał, a z niego wysiadł otyły mężczyzna, który jak najśpieszniéj ku drzwiom się potoczył, i wpadłszy szybko do domu, tym samym niepojętym sposobem wbiegł do pokoju, i w swym pośpiechu omal stolika ze śniadaniem i pana Giles samego nie wywrócił.
— Jeszczem nigdy coś podobnego nie słyszał! — zawołał ów otyły jegomość. — Ach droga pani Maylie,.... na Boga!..... i to jeszcze śród nocnéj ciszy!..... nie, tego jeszcze nigdy nie słyszałem!
Otyły jegomość, witając obie panie temi słowy, uścisnął je za ręce, i przysunąwszy sobie krzesło, zaczął je pytać, jak się mają.
— Musiałyście się panie na śmierć przestraszyć,... prawdziwie na śmierć! — rzekł ten jegomość otyły. — Dla czegóżeście panie natychmiast do mnie nie posłały? Na Boga! mój służący byłby w okamgnieniu tutaj przybył; ja sam, i mój pomocnik bylibyśmy sobie to za największą przyjemność poczytali paniom usłużyć; każdy nawet,.... jestem tego pewien;.... droga pani!.... tak niespodziewanie,.... i to jeszcze śród nocy!
Lekarza widocznie ta okoliczność najbardziéj zadziwiała, że ten rabunek był niespodziewany, i śród nocy przedsięwzięty, jakby zwyczajem przyjętym u rozbójników było wyprawy swoje w dzień odbywać, i na kilka dni przedtém mieszkańców, których odwiedzinami swojemi zaszczycić pragną, pocztą o przybyciu swojém uwiadamiać.
— A jakżeż z panną, panno Różo! — zapytał lekarz, zwróciwszy się do młodszéj obu pań, — ja....
— O, ja się także mocno przelękłam,... prawdziwie! — przerwała mu Róża; — ale na górze leży człowiek biedny, o którego odwiedzenie ciocia szczerze pana prosi.
— Jestem o tém mocno przekonany, — odpowiedział lekarz. — To twoja sprawka Giles, jak mi mówiono!
Giles, który drżącą ręką filiżanki ustawiał, zarumienił się nadzwyczajnie na to pytanie lekarza, i rzekł, iż on miał ten zaszczyt....
— Co? zaszczyt? — zawołał lekarz; — a,... niewiedziałem o tém; a może też i równym jest zaszczytem złodzieja w ciemnéj komorze postrzelić, jak i przeciwnika w pojedynku na dwanaście kroków zabić. Wyobraź sobie, że on w powietrze wystrzelił, a tyś pojedynek odbył, panie Giles.
Giles, który takie lekceważenie tego wypadku za niesprawiedliwe targnięcie się na jego chwałę zwycięzką uważał, odpowiedział z wszelkiém uszanowaniem przynależném, że on tego wprawdzie sam osądzić nie jest w stanie, o tém jednak wie, iż strona przeciwna wcale nieżartowała.
— Prawda, prawda! — zawołał lekarz. — Gdzież on leży? Zaprowadźże mię do niego. Powracając od chorego jeszcze raz wstąpię, moja droga pani Maylie. Czy to jest to małe okienko, przez które się wsunął,... co? Któżby to był mógł pomyśleć!
Tak przez całą drogę nieustannie rozprawiając, szedł za panem Giles po schodach do góry; a my tymczasem go opuścimy, aby czytelnika uwiadomić, że pan Losberne, chirurg z sąsiedztwa, znany powszechnie na dziesięć mil wokoło jako „pan doktor,“ utył raczéj z ciągłéj, niezmiennéj wesołości swojéj, jak dobrego życia, a przytém był tak dobrodusznym i uczciwym, lubo nadzwyczaj dziwacznym starym kawalerem, jakiego by drugiego w całym świecie trudno znaleść było.
Lekarz dłużéj u chorego bawił, jak on się sam tego spodziewał, lub panie domu przewidzieć mogły. Skrzyneczkę płaską, szeroką, z gigu mu podano, dzwonek bardzo często usługi swoje pełnił, a słudzy ustawicznie to na górę, to na dół biegali, z czego łatwo było można wnosić, iż coś ważnego na górze się dzieje.
Nakoniec powrócił, i w odpowiedzi na trwoźliwe i ciekawe pytania obu pań, tajemniczo na nie spoglądał, i drzwi starannie za sobą zamknął.
— Jest to nadzwyczajne wydarzenie, pani Maylie!
Ozwał się nakoniec lekarz, plecyma do drzwi obrócony, jakoby i na ten sposób chciał wzbronić, aby drzwi nieodemknięto.
— Spodziewam się przecież, iż żadnego niebezpieczeństwa niema? — spytała staruszka.
— Toby nie było nic tak nadzwyczajnego w podobnych okolicznościach, — odpowiedział lekarz, — lubo sądzę, iż żadnego niema. Czyście panie złodzieja widziały?
— Nie, — odpowiedziała staruszka.
— Ani też o nim nic niesłyszały?
— Nie.
— Proszę mi wybaczyć, pani, — wtrącił Giles; — ja chciałem właśnie o nim pani mówić, kiedy pan doktor Losberne nadjechał.
Rzecz się zaś następnie miała, iż Giles się z początku żadną miarą do tego wyznania skłonić nie odważył, że tylko chłopca małego postrzelił.
Męztwo i odwagę jego takimi pochwałami obsypywano, że mu niepodobna było téj roskoszy serca się wyrzec, i objaśnienia całego wydarzenia na kilka słodkich minut jeszcze nie odciągnąć, aby się tymczasem całym urokiem najwyższego szczytu krótkiéj chwały niewzruszonego męztwa dowoli upoić.
— Rózia chciała tego człowieka widzieć, — ozwała się nakoniec pani Maylie, — ale ja na to nie zezwoliłam. —
— Hm! — rzekł lekarz. — Jego powierzchowność nie jest tak bardzo straszna i odrażająca. Czybyś miała pani co przeciwko temu, gdybym ją prosił, w méj przytomności go odwiedzić?
— Jeżeli to jest rzeczą potrzebną, — odpowiedziała staruszka, — chętnie zezwalam.
— Więc ja sądzę, że jest potrzebną, — odrzekł lekarz. — Na każdy przypadek jestem o tém najbardziéj przekonanym, żebyś pani późniéj mocno żałowała, gdybyś go nie odwiedziła. On jest teraz zupełnie spokojny i ma się dość dobrze. Proszę, panno Różo!..... pani pozwoli? Zaręczam na moję uczciwość, że się panie niczego obawiać nie macie.
Śród wielu jeszcze innych twierdzeń i najświętszych zapewnień, iż widok złoczyńcy mocno i przyjemnie je zadziwi, pan doktor wziął pannę Różę pod rękę, drugą, wolną pani Maylie podał, i obie z największą grzecznością i uszanowaniem po schodach do góry poprowadził.
— A teraz, — szepnął lekarz z cicha, otworzywszy jak najostrożniéj drzwi od sypialnego pokoju, — proszę mi powiedzieć, co panie o nim sądzicie. Prawda że nie jest ogolony, jednakowo pomimo to nadzwyczaj straszliwie nie wygląda. Proszę się na chwilkę zatrzymać,..... ja najprzód popatrzę, czyli jest w tém położeniu, żeby takie odwiedziny mógł przyjąć.
Wyprzedziwszy tedy obie panie, wszedł do pokoju, i skinąwszy na nie, aby się za nim udały, zamknął natychmiast drzwi za niemi, zbliżył się do łóżka i odwinął zasłony.
Tutaj spostrzegły zamiast zatwardziałego, obrosłego, opalonego złoczyńcy, prawdziwe dziecko, wysileniem, boleściami znękane, w śnie głębokim leżące. Jego ramię zranione, owinięte, opatrzone, spoczywało na jego piersi, a głowę miał pochyloną na drugie ramie, które włosy jego długie, po poduszce spływające, całkiem prawie pokrywały.
Poczciwy lekarz trzymał w rękach odwiniętą zasłonę i spoglądał w milczeniu przez kilka chwil na ten obraz.
Gdy w ten sposób nad chorym swoim troskliwie czuwał, dziewczyna tymczasem cokolwiek się usunęła, na drugą stronę obeszła, na krześle przy łóżku usiadła, lekko włos Oliwerowi z twarzy odgarnęła i na niego się nachyliła, a łza gorąca wtedy z ócz jéj na jego czoło padła. —
Chłopczyna się ruszył i przez sen uśmiechnął, jakby ten dowód litości i miłosierdzia nad nim w duszy jego jakiś sen przyjemny o przywiązaniu i miłości był obudził, których nigdy jeszcze dotąd nie zaznał; tak jak dźwięki słodkie muzyki, szmer mruczącego strumyka w miejscu samotném, cichém, zapach miły kwiatu, lub też samo wspomnienie znajomego wyrazu często ciemne wspomnienia wydarzeń budzi, którycheśmy w tém życiu nigdy nie widzieli, które niby cień złudny znikają i ciemne obrazy o życiu piękniejszém, szczęśliwszém, któreśmy dawno już utracili, a które żadna władza umysłu przywołać i jasno nam ukazać nie podoła, przypominać się zdają.
— Co to ma znaczyć? — zawołała staruszka; — niepodobna, ażeby ta mała chłopczyna wspólnikiem zbrodniarzy już być miała!
— Występek, — rzekł z westchnieniem lekarz, zapuszczając zasłony, — wiele i różnych świątyń posiada; a któż z pewnością powiedzieć może, że i w ciele pięknym nie zamieszkał?
— Ależ w tak młodym wieku! — zawołała Róża.
— Droga panno! — odpowiedział na to lekarz, wstrząsnąwszy posępnie głową; — jak śmierć tak i zbrodnia nie jest starszego wieku jedynie udziałem. Bardzo często ludzie najmłodsi i najpiękniejsi są jéj wybranemi ofiarami.
— Ach panie! czyż temu w istocie zawierzyć możesz, aby ten chłopczyna tak młody, tak miły, miał być dobrowolnym spólnikiem najgorszego wyrzutu ludzkości? — zapytała Rózia z trwogą.
Lekarz wstrząsnął głową z takim wyrazem, jakoby chciał powiedzieć, że to do rzeczy niepodobnych nienależało; zrobił jednak tę uwagę, iż przerwać mogą sen zbawienny chłopca, i zaprowadził je do przybocznego pokoju.
— Przypuśćmy nawet, że i on już jest zepsuty, — ciągnęła daléj Rózia, — proszę o tém pamiętać, jak jest młodym; proszę o tém pamiętać, że on nigdy może jeszcze przywiązania i miłości matki nie zaznał, że nigdy téj roskoszy może nieczuł, którą nam obraz miejsca rodzimego sprawia, i że plagi, głód, nieludzkie obejście go może do tego po długiéj walce zmusiło, by wejść w związki z tymi ludźmi, którzy go do popełnienia téj zbrodni popchnęli. Ach ciociu! najdroższa ciociu, zaklinam cię na miłość Boga, pomnij na to wszystko pierwéj, i rozważ ono dobrze, nim tego słabego chłopczynę do więzienia zawlec pozwolisz, które mu na każdy sposób wszelką sposobność do poprawy odbierze. Ach ciociu! jeżeli mię kochasz, jeżeli wiesz, że ja przy twojéj dobroci i łaskawości nigdy utraty rodziców boleśnie nie uczułam, ale tego uczucia jednak doznać i podobnie jak i ten chłopczyna, bez wszelkiéj opieki i pomocy w świecie błąkać się mogłam, ulituj się więc nad nim, nim pora pomyślna przeminie.
— Moje drogie życie! — odpowiedziała staruszka, przycisnąwszy płaczącą dziewczynę do piersi; — czyliż sądzisz, abym mu najmniejszy włosek z głowy zerwać pozwoliła?
— Ja wiem, że nie! — odparła Rózia z pośpiechem; — ty ciociu, niemasz na to serca!
— To prawda, — odpowiedziała staruszka, drżącym głosem; — moje życie już na schyłku, a ja Boga jedynie błagam, aby tyle miłosierdzia miał nademną, ile ja drugim wyświadczyć jestem gotowa. Cóż mam uczynić, aby go wybawić, panie doktorze?
— Proszę mi pozwolić chwilkę nad tém pomyśleć, droga pani, — odpowiedział lekarz.
Pan Losberne powsadzał ręce do kieszeni, i kilka razy się przeszedł głęboko zamyślony po pokoju, zatrzymując się czasami, chwiejąc na palcach i marszcząc brwi i czoło okropnie.
Po wielu wykrzyknięciach: „już mam! już mam!“ potém znowu: „nie, niemam!“ za kilkakrotném ponowieniem chodu i marszczenia brwi i czoła, lekarz nakoniec się zatrzymał i następnie odezwał:
— Mnie się zdaje, że tego chłopca będę mógł uratować, jeżeli mi pani dasz pozwolenie i pełnomocnictwo nieograniczone zastraszenia cokolwiek poczciwego pana Giles, i tego młodego chłopaka Brittles. Jest to człowiek poczciwy, sługa wierny, przywiązany, wiem o tém;.... ale pani masz tysiące sposobów inną drogą to mu wynagrodzić, i przytém go jeszcze za to udarować, iż taki strzelec dobry z niego. Cóż, czy zgoda?
— Jeżeli żadnego innego środka niema do wybawienia tego dziecka, — odpowiedziała pani Maylie.
— Niema, pani, niema! — odpowiedział lekarz. — Daję na to moje słowo.
— A zatém ciocia panu wszelkie pełnomocnictwo daje — rzekła Rózia, uśmiechając się śród łez; — proszę jednak, abyś się z tymi biednymi ludźmi surowiéj nie obszedł, jak tego potrzeba konieczna wymaga.
— Jak się mi zdaje, to pani sądzisz, — odparł lekarz, — że nikt w świecie tkliwego serca nieposiada, tylko ty sama. Jabym sobie tylko życzył dla dobra i zbawienia całego wzrastającego pokolenia męzkiego, aby pierwszy młodzieniec, do wyboru zdolny, panią w takiém samém łaskawém i litościwém usposobieniu serca znalazł, jeżeli się o wzajemność do niego udać zamierzy;.... i życzyłbym sobie wtedy, abym mógł sam być tym młodzieńcem, nieomieszkałbym bowiem z tak pomyślnéj sposobności do pozyskania tak wielkiego szczęścia natychmiast korzystać.
— Z pana to samo takie wielkie dziecko, jak i biedny Brittles, — odpowiedziała Rózia, zapłoniwszy się aż po uszy.
— Nie wielka to zbrodnia! — odparł lekarz, śmiejąc się serdecznie. — Wracając jednak do tego chłopca, główny warunek naszéj ugody dopiero nastąpi. On się za godzinę lub dwie najdaléj obudzi, a lubo temu twardogłowemu sądowemu woźnemu na dole powiedziałem, że go nie można ruszać, ani z nim mówić, nie chcąc go na niebezpieczeństwo życia narazić, jestem tego przekonania, że my bezpiecznie z nim pomówić możemy. Teraz więc następny warunek kładę:.... że go w przytomności pań obu badać będę, a jeżli z tego, co nam odpowie, będziemy wnosili, i ja na zaspokojenie sumienia będę w stanie z jego odpowiedzi wykazać, że on jest rzeczywiście na wskroś zepsutym złoczyńcą, co nawet więcéj jak podobném jest do prawdy,.... więc go zostawimy losowi, a ja na wszelki wypadek od wszelkiego obowiązku względem niego uwolnionym zostanę.
— Ach ciociu! nie, nie!... — zawołała Rózia.
— Ach ciociu! tak, tak!... — odparł lekarz. — Cóż, czy zgoda?
— On nie może być już zbrodniarzem zatwardziałym, — odpowiedziała Rózia, — to niepodobna!
— Tém lepiéj! — odparł lekarz, — a pani tém łatwiéj na mój warunek przystać możesz.
Nakoniec ugodę zawarto, a obie strony usiadły, i obudzenia się Oliwera cierpliwie oczekiwały.
Ta niecierpliwość obu pań na większe doświadczenie jednak wystawioną być miała, jak im pan Losberne zaręczył, i one się spodziewały; albowiem godzina za godziną mijała, a Oliwer spał ciągle głęboko.
Już się zmierzchło i wieczór zapadł, nim dobroduszny i poczciwy lekarz z tą wiadomością do nich przybył, że chłopczyna już tak dalece do siebie przyszedł, iż mówić może, a lubo jest bardzo chory i znaczną utratą krwi nadzwyczajnie osłabiony, z taką jednak szczerością im coś odkryć pragnie, że on woli raczéj na to zezwolić, i sposobność pomyślną do tego mu nastręczyć, jak przy tém obstawać, ażeby aż do jutra rana spokojnie leżał, coby pod innemi okolicznościami z pewnością był uczynił.
Rozmowa bardzo długo trwała, gdyż im Oliwer wszystkie przygody swego krótkiego jeszcze życia opowiedział, i często był zmuszony, dla braku sił i dotkliwych boleści, opowiadanie swoje na czas niejaki przerywać.
Był to rzeczywiście widok szczególny, uroczysty: ten chłopiec słaby, chorobą złożony, opowiadający w tym pokoju przyćmionym głosem cichym, wątłym, cały szereg długi nieszczęść i cierpień, które ludzie źli, nielitościwi, na niego sprowadzili.
O! gdybyśmy dręcząc i ciemiężąc naszych bliźnich, choćby na chwilkę na te smutne świadectwa ludzkich błędów pamiętali, które niby gęste i czarne chmury powoli wprawdzie, ale pomimo to nieodzownie ku niebu się wznoszą, aby zemstę Boga na głowy nasze zwołać, — gdybyśmy na chwilkę przynajmniéj w myśli, wyobraźni, te głosy ponure umarłych ludzi słyszeli, które, będąc skargą na nas, żadną władzą wytępione, żadną dumą stłumione być nie mogą, któżby się wtedy ważył krzywdę i niesłuszność pełnić, nędze, cierpienia, okrócieństwa na głowy bliźniego zlewać, jak się to codziennie na całym świecie dzieje.
Téj nocy ręka kobieca łoże Oliwerowi usłała, a powabność, wdzięk i cnota nad nim czuwała, i snu jego strzegła. Biedny chłopczyna czuł się spokojnym i szczęśliwym, a gdyby mu teraz umrzeć było wypadło, byłby umarł bez szemrania.
Zaledwie tę rozmowę ważną ukończono, a Oliwer snem zdjęty oczy mrużyć zaczął, lekarz, otarłszy sobie oczy, wyrzekając na nie, że już tak słabe, udał się natychmiast do pokojów na dole, aby zamysł swój uskutecznić.
Nieznalazłszy jednak pana Giles w przedpokoju, rzecz całą jeszcze lepiéj sobie rozważył, i w końcu do tego przekonania przyszedł, iż to się w kuchni jeszcze skuteczniéj da urzeczywistnić; udał się przeto niezwłocznie do kuchni.
Tutaj, w téj izbie niższéj parlamentu sług domowych siedziały zgromadzone wszystkie służące, pan Brittles, pan Giles, dróciarz, — którego ze względu na usługi téj nocy koło bezpieczeństwa domu położone, uroczyście na pamiątkę tego dnia na ucztę zaproszono, — i sługa sądowy.
Ten Jegomość ostatni miał wielką laskę, wielką głowę, wielkie usta, wielki nos, wielkie uszy i wielkie półbuciki na nogach, i wyglądał tak, jakoby także odpowiednią ilość piwa w siebie był wlał, co się też i rzeczywiście stało.
Wydarzenia, które zeszłéj nocy zaszły, były przedmiotem bardzo żywéj rozmowy, a Giles wykładał właśnie obszernie i dobitnie swoję bystrość i przytomność niezrównaną umysłu, kiedy lekarz w kuchni się pojawił. Brittles zaś, trzymając kubek z piwem w ręku, wszystko z góry już zatwierdzał, nim przełożony jego ono jeszcze wyrzekł.
— Siedźcie spokojnie na miejscu, — rzekł lekarz, skinąwszy ręką.
— Dziękuję panu, — odpowiedział Giles. — Panie mi nakazały ludzi piwem poczęstować, a że niemiałem wielkiéj chęci do samotności w moim własnym pokoju i za towarzystwem pragnąłem, zeszedłem tedy na dół, aby wraz z nimi część moję wypić.
Brittles coś niezrozumiałego pod nosem bąknął, przez co jednak chciał wyrazić, iż całe towarzystwo wielką wdzięczność panu Giles winno, i jego łaskawą obecność za zaszczyt sobie poczytuje; a pan Giles z nadzwyczajną powagą na wszystkich spoglądał, chcąc ich niby zapewnić, iż tak długo tego zaszczytu używać mogą, dopokąd się skromnie i przyzwoicie sprawować będą.
— Jakżeż się chory ma wieczór? — zapytał Giles.
— Jako-tako! — odpowiedział lekarz. — Ale ja się lękam, panie Giles, czyliś jakiego głupstwa niepopełnił.
— Spodziewam się przecież, — rzekł Giles, drżąc na całém ciele, — że pan niechcesz przez to powiedzieć, iż umrzeć musi? Jeżeliby to nastąpić miało, tobym nigdy więcéj w mojém życiu nie mógł być wesołym i szczęśliwym. Ja bym żadnego dziecka zabić niechciał,.... nawet,.... nawet i.... i naszego Brittles oto nie!.... za żadne bogactwa w świecie!
— Tutaj nie o to chodzi! — odparł lekarz tajemniczo; — panie Giles, odpowiedz mi szczerze, czy jesteś prawowiernym protestantem?
— Tak jest, panie; przynajmniéj tak mi się zdaje.
Wyjąkał Giles przerażony, zbladły jak chusta.
— A czémże ty jesteś, chłopcze?
Zapytał lekarz biednego Brittles z kolei, zwróciwszy się nagle do niego.
— Boże, zmiłuj się nademną! — odpowiedział Brittles, wzdrygnąwszy się cały przelękniony. — Ja jestem tém samém, co i pan Giles!
— Powiedzcież mi więc obaj, — rzekł lekarz uroczyście, — tak jest, obaj: czy jesteście gotowi szczerą przysięgę przed sądem złożyć, że ten chłopiec na górze jest tym samym chłopcem małym, którego téj nocy przez owe okienko małe do sieni wsunięto? Śmiało! otwórzcież raz gębę i powiedźcie: jesteśmy gotowi!
Lekarz, który powszechnie w całéj okolicy jako człowiek serca najdobrotliwszego na ziemi był znany, zadał im to pytanie z takim wyrazem okropnego gniewu w głosie, że Giles i Brittles, którzy już znaczną ilość piwa w siebie wlali, przerażeni, z osłupieniem na siebie spoglądali.
— Proszę dobrze na ich odpowiedź zważać.
Rzekł wtedy lekarz, skinąwszy palcem z wielką uroczystością na woźnego sądowego, chcąc niby przez to napomnienie całą bystrość umysłową tego człowieka obudzić.
— Na tém wiele późniéj zależeć będzie.
Sługa sądowy zebrał wszystkie swoje władze umysłowe, przybrał minę jak tylko mógł najmądrzejszą, i wziął do ręki swoję laskę urzędową, która dotąd nieczynnie w kącie spoczywała.
— Chodzi tu jedynie o ustalenie tego wypadku, czyli obaj chłopcy są jedną i tą samą osobą, lub nie, — rzekł lekarz.
— Tak jest!.... Nieinaczéj!
Odpowiedział sługa sądowy z mocnym kaszlem, gdyż piwo swoje szybko skończył, i parę kropli mu do krztani wlecić musiało.
— Rozbójnicy napadają na dom w nocy, — ciągnął lekarz, — a kilku ludzi spostrzega niejasno chłopca śród ciemności, dymu, wrzawy i hałasu. Nazajutrz rano chłopczyna do tego samego domu przychodzi, a owi ludzie chwytają go natychmiast dla tego, że ma przypadkiem rękę obwiązaną, — przez co go nawet bardzo łatwo o śmierć przyprawić mogli, — i chcą potém przysięgnąć, że ten chłopiec jest chłopcem owych rozbójników. Teraz zachodzi pytanie, czyli wyznanie tych ludzi jest prawdziwe? a jeżeli nie, co ich za to czeka? jaką karę przez to na siebie ściągnąć mogą?
Sługa sądowy poważnie głową pokiwał i rzekł, iż jeżli to nie jest prawem najsłuszniejszém, to on rzeczywiście nie wie, co jest prawo?
— Pytam się was raz jeszcze, — zagrzmiał lekarz; — czyli jesteście gotowi uroczystą przysięgą wyznanie wasze zatwierdzić, że to jest ten sam chłopczyna?
Brittles spojrzał trwożliwie na pana Giles, a Giles trwożliwie na pana Brittles; sługa sądowy założył rękę za ucho, aby odpowiedź lepiéj usłyszeć,...... dróciarz i służące naprzód się pochylili, aby odpowiedź dosłyszeć,..... a lekarz śmiało na wszystkich spoglądał;..... w tém dał się słyszeć dzwonek u bramy od ogrodu, i téjże saméj chwili turkot powozu.
— To oni!
Zawołał Brittles z sercem o wiele ulżonym.
— Jacy oni?
Zawołał lekarz, zbladłszy nagle z kolei.
— Urzędnicy policyjni z Londynu, — odpowiedział Brittles, biorąc za świecę; — ja i pan Giles posłaliśmy tego rana jeszcze po nich.
— Co? — wrzasnął lekarz.
— Tak jest, panie! — odpowiedział Brittles; — posłałem uwiadomienie przez pocztyliona i dziwiłem się tylko, że już dawniéj nie przybyli.
— Czy tak?.... czy tak?.... a więc niechże was piorun trzaśnie z waszemi.... powolnemi pocztami! — zawołał lekarz i odszedł.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.