Oliwer Twist/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hartel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
— Żeby wam wilki gardło rozszarpały! — mruknął Sikes, zgrzytając zębami. — Chciałbym teraz być pomiędzy wami, to bym ja was natychmiast uciszył.
Kiedy Sikes to przekleństwo z taką srogością wyzionął, na jaką się tylko jego dusza sroga, okrutna, zdobyć mogła, Oliwera zranionego położył tymczasem na swym kolanie zgiętym, i zwrócił na chwilę głowę, aby się za swoimi prześladowcami obejrzeć.
Niepodobna było podczas tak wielkiéj mgły i ciemności nocnéj cośkolwiek w niejakiéj odległości rozeznać, ale głosy ludzi o pomoc wołających słyszeć się dawały, a szczekanie psów z całego sąsiedztwa, dźwiękiem dzwonu na gwałt bijącego obudzonych, z wszystkich stron się odzywało.
— Stój, ty przeklęty tchórzu, serce zajęcze! — wołał zbójca za uciekającym Tobijaszem Crackit, który, robiąc jak najlepszy użytek z długości swoich nóg, spory kawał go już wyprzedził; — stój!
Powtórzenie tego słowa: stój! skłoniło nareszcie pana Tobijasza do nagłego wstrzymania się, gdyż nie był jeszcze zupełnie pewnym, czyli się już wymknął po za obręb wystrzału pistoletowego, a o tém bardzo dobrze wiedział, iż Sikes żartować nie lubi, zwłaszcza w podobnym wypadku.
— Pomóż mi nieść tego chłopca! — zawołał Sikes, migając z wściekłością na swego towarzysza. — Wróć się, czy słyszysz?
Tobijasz udał że powraca, ośmielił się jednak zwolna idąc głosem cichem, zadyszanym, przerywanym, niechęć swoję objawić, jaką mu ta okoliczność sprawiła, że się wrócić musi.
— Prędzéj! — zawołał Sikes, kładąc chłopca w głębokim, suchym rowie u nóg swoich, i dobywając z kieszeni pistoletu. — Nie udawajże ze mną głupca!
Téj chwili wrzawa i zgiełk ludzi za nimi goniących się wzmógł, a Sikes, obejrzawszy się jeszcze raz po za siebie, spostrzegł wyraźnie kilka postaci, które się w niejakiéj odległości od nich przez płot spinały, aby się na to pole dostać, na którém się wraz z chłopcem znajdował, i kilka psów, już o kilka kroków naprzód ku niemu biegnących.
— Teraz już wszystko stracone, Billu! — zawołał Tobijasz; — zostaw chłopca na ziemi i zmykaj sam jak możesz najprędzéj!
Dawszy mu tę dobrą radę, pan Crackit się wolał raczéj na tę niepewność narazić, aby go przyjaciel wystrzałem z pistoletu ranił, albo może zabił, jak na tę pewność, ażeby go nieprzyjaciel schwytał. Obrócił się tedy natychmiast, i zaczął co tchu zmykać, ile mu tylko sił starczyło.
Sikes zacisnął zęby, zgrzytnął niemi, rzucił okiem naokoło, pokrył śpiesznie ciało Oliwera tym samym płaszczykiem, którym go pierwéj owinięto, pobiegł szybko wzdłuż płotu, jakby przez to prześladowców swoich od tego miejsca chciał odwrócić, na którém Oliwer omdlały leżał, zatrzymał się na chwilę, aby odetchnąć koło płotu drugiego, który tamten w prostym kącie przecinał, rzucił pistolet wysoko w powietrze, przeskoczył przez płot za jednym susem i znikł w okamgnieniu w cieniach nocy.
— Natu, tu! tu! tu! Pinczer! Neptun! natu! — wołał głos drżący z tyłu za nim. — Pinczer! Neptun!.... tędy! tędy! natu!
Psy, które wspólnie ze swoimi panami nie bardzo wielką ochotę do tego rodzaju polowania mieć się zdawały, do którego ich obecnie użyto, usłuchały natychmiast tego wołania; a trzech mężczyzn, którzy się tymczasem w niejakiéj odległości na czystém polu pojawili, zatrzymało się naraz, aby się z sobą naradzić, co daléj począć wypada.
— Mojém zdaniem, czyli raczéj, moim rozkazem by było, — ozwał się najotylszy z tych trzech mężczyzn, — abyśmy się natychmiast do domu wrócili. —
— Ja wszystko z góry pochwalam, co tylko pan Giles uchwalić raczy.
Odpowiedział drugi, cokolwiek niższy i chudszy od tamtego, na twarzy bardzo wybladły i niewypowiedzianie grzeczny, jak zwykle wszyscy bojaźliwi ludzie w podobnych zdarzeniach.
— Ja się również, moi panowie, niegrzecznym okazać i wam sprzeciwiać nie myślę, — dodał trzeci; ten sam, który psów odwołał; — pan Giles najlepiéj musi wiedzieć, co czynić należy, albo nie.
— Zapewne, zapewne, — opowiedział ów nizki mążczyzna, — a cokolwiekbądź pan Giles nam rozkaże, my nie mamy prawa jemu się sprzeciwiać. Nie, nie,... o ja znam bardzo dobrze moje położenie, Bogu dzięki, znam moje położenie.
Mówiąc prawdę, to człowiek ten mały zdawał się rzeczywiście znać bardzo dobrze swoje położenie, i o tém również bardzo dobrze wiedzieć, iż ono téj chwili nie najlepsze być musiało, gdyż mówiąc zęby mu dzwoniły.
— Ja widzę, to masz strach, Brittles, — rzekł Giles. —
— Nie, ja nie mam żadnego strachu, — odpowiedział Brittles.
— Nieprawda, ty masz strach, — zawołał Giles powtórnie.
— To nieprawda, panie Giles, — odparł Brittles.
— To kłamstwo, Brittles, — zawołał Giles.
Te cztery odpowiedzi sprzeczne wynikły z szyderskiego przycinku pana Giles, a ten był skutkiem najprościejszym jego nadzwyczajnego oburzenia o to, że całą odpowiedzialność za powrót do domu w tych okolicznościach pod postacią grzeczności na niego włożyć chciano.
Ostatni z tych trzech walecznych mężów spór cały w sposób bardzo filozoficzny zakończył.
— Ja wam zaraz powiem, moi panowie, jaka tego wszystkiego przyczyna, — rzekł do nich; — oto że wszyscy trzej strach djabelny mamy.
— Niech każdy za siebie tylko odpowiada.
Rzekł na to Giles, lubo z nich wszystkich najbardziéj był blady.
— Ja téż nie inaczéj robię, — odpowiedział tamten. — Jest to rzeczą bardzo prostą, iż człowiek w takiém położeniu rzeczy strach ma. Ja przynajmniéj wyznaję otwarcie, że mam strach.
— A więc i ja mam strach, — przyznał Brittles; — tylko że to jakoś nie wypada człowiekowi coś podobnego tak wprost w oczy powiedzieć.
To wyznanie otwarte uspokoiło nieco pana Giles, który się w końcu także przyznał, że i on ma strach. W skutek tego wszyscy trzej się zaraz zwrócili, i w zgodzie największéj co siły uciekać zaczęli, aż nakoniec pan Giles, który z wszystkich trzech najprędzéj się zadyszał, i do tego jeszcze widłami był obciążony, całéj wymowy swojéj użył, aby się zatrzymać, zamierzając się tak szybkiemu biegowi sprzeciwić.
— Jednak to jest rzecz dziwna, — dodał Giles potém, ułatwiwszy wszystko według swego upodobania, — do czego człowiek nie jest zdolny, jeżeli krew w nim raz zakipi. Ja bym zabójstwo gotów był popełnić, gdybym którego z tych łotrów był dopadł.
Ale że i tamci obaj towarzysze pana Giles te same myśli i zamiary mieli, a krew ich podobnie jak i jego, teraz się zupełnie uspokoiła, zaczęli pomału rozważać przyczynę tak nagłéj zmiany ich usposobienia i chęci.
— Ja teraz wiem, jaka tego przyczyna była, — rzekł nakoniec Giles; — to płot był całą przyczyną.
— Jabym się wcale nie dziwił, gdyby to w istocie prawdą było.
Dodał Brittles, czepiając się téj myśli.
— Możecie się na to spuścić, — rzekł Giles, — że to płot nasze oburzenie tak zatamował. Czułem wyraźnie, jak mię moje opuszczało, gdym się na niego drapał.
Szczególnym przypadkiem i oba jego towarzysze tego samego nieprzyjemnego uczucia téjże saméj chwili doznali, tak że to wkrótce jako rzecz niezaprzecznie dowiedziona stanęła, iż płot wszystkiemu był winien; zwłaszcza, iż żadna wątpliwość względem czasu nie zachodziła, w którym się ta nagła zmiana w nich po raz pierwszy objawiła, gdyż sobie wszyscy jasno i dokładnie przypominali, iż téj chwili właśnie, kiedy ta nagła zmiana ich uczucia zaszła, wszyscy trzéj razem i zbójców spostrzegli.
Tę rozmowę prowadziło trzech mężczyzn, z których dwóch ten napad nocny najpierwéj dostrzegło, a trzeci był dróciarzem podrużującym, który sobie w officynach spokojnym snem ujęty spoczywał, lecz obudzony i wraz ze swymi dwoma psami do gonitwy za zbójcami wezwany został.
Giles działał w swojém podwójném urzędowaniu jako piwniczny i Zawiadowca domu w podeszłym już wieku będącéj właścicielki tego samotnego mieszkania, a Brittes, sługa do wszystkiego, który od dziecięcia u niéj w usługach zostawał, uważany był zawsze jeszcze jako chłopiec wiele po sobie obiecujący, lubo mu już trzydziestka minęła.
Takiemi rozmowami wzajemnie sobie odwagi dodawali, lecz pomimo to wylęknieni, trwogą przejęci, bojaźliwie jeden do drugiego się tulili, i obglądając ciągle z przestrachem naokoło siebie, za najmniejszym szmerem gałęzi krzaków wiatrem poruszonych, ci trzej waleczni mężowie pędem aż do owego drzewa pobiegli, koło którego w ukryciu latarnię swoją poprzód zostawili, ażeby światło jéj złodziei nie ostrzegło, w którym kierunku strzelać mają.
Podniósłszy latarnię z ziemi większą część swego odwrotu do domu szybkim pędem odbyli, a kiedy ciemne ich postacie zupełnie już znikły, światło jéj długo jeszcze potém tańczyło i migotało w oddaleniu, niby wyziew jaki tego mglistego, ciemnego powietrza, śród którego tak szybko się poruszało.
Czém bardziéj poranek się zbliżał, mróz tém większy, tęższy się stawał, a mgła po ziemi się toczyła niby gęsta chmura dymu. Trawa, ziemia była mokra; na każdéj ścieżce, na każdéj choćby najmniejszéj nizince było pełno wody i błota, a oddech wilgotny niezdrowego wiatru ciągnął ociężale po niéj z ponurym, stłumionym wyciem.
Oliwer tylko jeden leżał bez ruchu, i na wszystko nieczuły w tym rowie, w którym go Sikes położył.
Nakoniec i poranek zaświtał; za pierwszém jego brzaskiem powietrze większéj jeszcze ostrości nabrało, .... zimno przenikliwsze się stało,.... a na błękicie niebios zabłysło słabo konanie nocy raczéj, jak zejście dnia.
Wszystkie przedmiota, które dotąd śród nocnéj ciemności ponuro i okropnie wyglądały, stawały się teraz coraz bardziéj wydatniejsze, jaśniejsze, i przybrały w końcu swoje pierwotne, przyrodnie postacie. Deszcz gęsty padać zaczął i szeleściał w krzakach nagich, liścia jeszcze pozbawionych.
Oliwer jeden tylko tego nieczuł, iż na niego pada, gdyż przytomności pozbawiony, strętwiały, bez pomocy, leżał na swém łożu z gliny.
Nakoniec cichy jęk boleści przerwał ciszę dotąd panującą; ten jęk wydarł się piersi chłopczyny, który się właśnie ocknął. Lewa jego ręka, w szal na prędce obwinięta, wisiała bez władzy u jego boku, a szal cały krwią mocno był przesiąknięty.
Oliwer tak był osłabionym, iż z wielką biedą o tyle się zaledwie podnieść zdołał, aby sobie usiąść, a gdy nareszcie tego dokonał, obejrzał się wkoło, czyli gdzie kogoś niespostrzeże, aby pomocy jego wezwać, i jęczał z boleści. Drżąc na całém ciele z zimna, utraty krwi i osłabienia chciał się podnieść na nogi, ale dreszcz zimny wskróś go przejął, a on na nowo padł omdlały na ziemię.
Gdy po chwili z tego powtórnego omdlenia do siebie przyszedł, które już tą razą tak długo jak pierwsze nie trwało, Oliwer, pewném poczuciem ostrzeżony, iż umrzeć będzie musiał, jeżeli dłużéj na tém miejscu pozostanie, podniósł się na nogi, i wszelkich sił dobył, aby się daléj powlec.
Głowa mu ciężyła, w oczach się mu ćmiło, a on się chwiał na wszystkie strony, niby człowiek pijany; pomimo to jednak dość silnie na nogach się trzymał, i wlókł powoli z głową ociężale na piersi pochyloną, lubo sam niewiedział dokąd.
Myśli różne, przerażające, tłumnie umysł jego teraz dręczyć zaczęły.
Raz się mu zdawało, iż pomiędzy Billem i Tobijaszem Crackit jeszcze idzie, toczącymi żywą sprzeczkę pomiędzy sobą, tak, że te słowa nawet, które do siebie mówili, o uszy mu się obijały; a jeźli czasem uwagę na siebie zwrócić był zmuszony, aby wszystkie siły swoje wytężyć i od upadku się uchronić, wtedy czuł wyraźnie, że i on z nimi rozmawia. Czasami się mu przeciwnie wydawało, iż sam-na-sam jest z Billem, który go ciągle ze sobą coraz daléj wlecze, jak to się dnia zeszłego działo, i że wyraźnie mocne uściśnienie jego pięści czuje, jeżeli przypadkiem ludzi po drodze napotkają.
Nagle skoczył i wstecz się cofnął, zdało się mu bowiem, że słyszy wystrzał pistoletu, a potém zgiełk i hałas ludzi, którym powietrze napełniali; światła w oczach mu zabłysły, zgiełk, wrzask niesłychany naokoło niego powstał, a ręka jakaś niewidoma z tych miejsc go unosiła.
Śród tych wszystkich marzeń i przywidzeń szybko po sobie następujących, Oliwer zachował pewne niejasne, przykre uczucie boleści, które go nieustannie dręczyło.
Tak się więc ciągle wlókł daléj, przemykając poniewolnie, bez przytomności przez wrotka i dziury w płotach, jak mu w drogę wpadły, dopokąd na gościeniec się nie dostał. Téj chwili deszcz tak wielki padać zaczął, iż się Oliwer ze swego obłędu zupełnie ocknął.
Spojrzał naokoło, i spostrzegł w niejakiéj odległości od siebie dom samotnie stojący, do którego pomimo swe osłabienie dostać się spodziewał. Pomyślał sobie iż mieszkańcy jego litość z nim mieć będą, jeżeli go w tym stanie zobaczą; a gdyby i ta nadzieja go omyliła, to sądził, iż daleko lepiéj umrzeć w pobliżu istot ludzkich, jak w polu samotném, pustém.
Zebrał zatém wszystkie siły swoje, które mu jeszcze pozostały, i potoczył się ku owemu domowi.
Lecz czém bardziéj do tego zabudowania się zbliżał, jakieś uczucie niejasne w nim się budzić zaczęło, że on już raz ono widział. Szczegółów sobie wprawdzie żadnych przypomnieć nie mógł, ale widok i kształt zewnętrzny tego domu niebył mu nieznany.
Ten mur ogrodowy! Wszak on po drugiéj stronie tego muru padł téj nocy na trawniku na kolana, i błagał owych dwóch ludzi, aby się nad nim litowali! Wszak to był rzeczywiście ten sam dom, któren téj nocy obrabować zamyślali!
Gdy Oliwer nareszcie to miejsce poznał, taki przestrach go opanował, że na chwilę o swojéj ranie i słabości zapomniał, i o ucieczce jedynie myślał.
Ucieczka! Wszak on zaledwie na nogach utrzymać się zdołał; a wreszcie, dokądże mógł uciekać, gdyby nawet całą dzielność i siłę swéj młodości był posiadał?
Oparł się tedy o drzwiczki od ogrodu;.... nie były zamknięte i natychmiast się same otworzyły. Potoczył się tedy przez trawnik, wspiął po schodach do drzwi wchodowych, zapukał słabo do nich,.... lecz téj chwili siły go opadły, przytomność go opuściła, a on upadł omdlały na ziemię, oparty o słupek od małego przysionku domu.
Zdarzyło się właśnie, iż panowie Giles, Brittles i dróciarz pod ten czas zgromadzeni byli w kuchni, zajęci pokrzepieniem swych sił po przestrachu i trudach téj nocy poniesionych.
Pan Giles nie miał wprawdzie nigdy zwyczaju niższych sług domu do wielkiéj poufałości z sobą przypuszczać, lecz owszem, z pewną dobrotliwością dumną nawet z nimi się obchodził, która ludziom wprawdzie niejako pochlebia, nigdy im jednak o wyższém stanowisku w świecie podobnego łaskawcy zapomnieć nie pozwala;.... ale śmierć, pożar, rozbój, rabunek, wszystkich równymi sobie robi....
Pan Giles siedział sobie tedy w kuchni przy ogniu, szeroko rozparty; lewą rękę wsparł na stole, a prawą machał ciągle w powietrzu, aby poprzeć natychmiast najmniejszy szczegół nawet w opowiadaniu swojém, najmniejsze drobnostki obejmującém, o rabunku téj nocy zamierzonym i tak szczęśliwie odpartym, którego wszystkie służące, a szczególnie kucharka i służąca, z natężoną uwagą słuchały.
— Było to koło półdotrzeciéj z rania, — mówił Giles, — a może cokolwiek jeszcze daléj, kiedym się z pierwszego snu obudził, i przewróciwszy na łóżku, tak naprzykład oto, jak teraz, — tutaj Giles dla większéj dokładności na krześle się obrócił, i końcem od obrusa pokrył, aby temu obrazowi większego podobieństwa nadać, — wtém zdaje mi się, że słyszę jakiś szelest.
Téj chwili kucharka nagle pobladła, i kazała drugiéj służącéj drzwi od kuchni lepiéj zamknąć, służąca kazał to panu Brittles uczynić, a ten kazał dróciarzowi, który jednak udał, że tego niesłyszy.
— ....Słyszę jakiś szelest, — mówił daléj Giles. — Z początku sobie myślę, że to zapewne tyko jakie przywidzenie;.... niezważam tedy na to, i układam się wygodnie, aby zasnąć, wtém szelest ten powtórnie i bardzo wyraźnie się odzywa.
— Jakiż to był szelest? — zapytała kucharka.
— Szelest taki, jakby kto coś wyłamywał, — odpowiedział Giles, potoczywszy okiem po wszystkich.
— Bardziéj, jakby ktoś pilnikiem po żelazie posuwał, — wtrącił Brittles.
— Było to wtedy dopiero, kiedyś ty już ten szelest słyszał, — odparł Giles; — lecz w ówczas było to raczéj coś jakby trzeszczenie, lub coś podobnego. Odrzucam tedy śpiesznie kołdrę, — ciągnął Giles, odwijając obrus na stole, — siadam na łóżku i słucham...
Kucharka i służąca wykrzyknęły nagle razem: Wielki Boże! i przysunęły się krzesłami do siebie.
— Teraz już ten szelest bardzo dokładnie słyszałem, — mówił daléj Giles. — Pomyślałem sobie tedy: Ktoś chce drzwi albo okno wysadzić; cóż tutaj robić? Trzeba będzie chyba tego biednego chłopca Brittles obudzić, aby go w łóżku niezamordowali;... gotowi mu, pomyślałem sobie, gardło od ucha do ucha poderznąć, a on nawet nie będzie wiedział kiedy!
Tutaj się oczy wszystkich na biednego Brittles zwróciły, który na odwrót swoje z przerażeniem w mówiącego wlepił, i oniemiały, z gębą szeroko rozwartą, i obliczem, na którém zgroza i przestrach niewypowiedziany się malował, na niego spoglądał.
— Odrzucam tedy kołdrę, — ciągnął Giles, odrzucając obrus i spoglądając śmiało i odważnie na kucharkę i służącą, — wyłażę po cichutku z łóżka,.... wdziewam.....
— Panie Giles! kobiety.... — wtrącił dróciarz.
— Wdziewam buty, — dodał Giles zwracając się do niego, wymawiając to słowo buty, z wielkim naciskiem; — chwytam pistolet nabity, który codziennie wieczór zaraz z koszykiem z srebrem na górę wynoszą, i udaję się na palcach do tego pokoju, gdzie on sypia. „Brittles,“ mówię do niego, gdym go budził, „tylko się nie przelęknij!“
— To prawda, — potwierdził Brittles z cicha.
— „Brittles,“ mówię do niego, „mnie się zdaje, żeśmy zgubieni,“ — mówił daléj Giles, — „nie bój się jednak bardzo, nie bój!“
— Czy się bardzo przeląkł? — zapytała kucharka.
— Ani odrobinki, — odpowiedział Giles. — Tak był śmiałym,.... nieinaczéj, tak śmiałym prawie, jak ja sam.
— Gdyby to mnie było spotkało, tobym natychmiast była ze strachu umarła,.... z pewnością! — zauważyła służąca.
— Bo jesteś niewiastą! — odparł Brittles, cokolwiek więcéj odwagi nabierając.
— Brittles słusznie powiedział, — potwierdził Giles, skinąwszy głową na znak pochwały; — od niewiasty niczego się więcéj spodziewać niemożna. My zaś, co jesteśmy mężczyznami, myśmy pochwycili natychmiast latarnię bez światła, którą Brittles zawsze ma przy sobie, i zeszli z nią po schodach na dół pośród téj ciemności,.... jak się należało.
Pan Giles wstał z krzesła i postąpił parę kroków z zamrużonemi oczyma, aby ruchem odpowiednim opowiadanie swoje lepiéj objaśnić,.... w tém nagle cały się wzdrygnął, i nie mniéj przerażony jak i towarzystwo całe, na krzesło swoje na powrót się rzucił.
Kucharka i służąca przeraźliwie wrzasnęły.
— To ktoś zapukał, — rzekł nakoniec Giles odzyskawszy zupełnie spokojność; — niechaj kto drzwi otworzy!
Nikt się nie ruszył.
— Niezawodnie że podobne pukanie do drzwi,.... o tak wcześnéj porze z rana, jest rzeczą niejako bardzo szczególną, — rzekł Giles, spoglądając na te twarze wybladłe, które go otaczały, sam bladością śmiertelną pokryty, — ale drzwi koniecznie otworzyć potrzeba. Czy kto słyszał?
Giles spoglądał na biednego Brittles, gdy to mówił; ale że ten młody człowiek zawsze był nadzwyczajnie skromnym, więc się też i za tego: kto uważać nie myślał, z czego następnie wnosił, iż to pytanie żadną miarą do niego ściągać się niemoże. Bądź co bądź, dość że nic na to nieodpowiedział.
Giles rzucił spojrzenie wyzywające na dróciarza, ale ten naraz zasnął.
O kobietach zaś ani myśleć było można.
— Jeżeli Brittles drzwi w przytomności świadków otworzyć woli, to mu za świadka posłużyć mogę, — rzekł nakoniec Giles, po chwili milczenia.
— I ja to samo!
Dodał dróciarz, obudziwszy się tak nagle, jak i zasnął.
Brittles się pod tymi warunkami poddał; a gdy się towarzystwo całe przy otworzeniu okienic tém odkryciem nieco uspokoiło, że już dzień od dawna zaświtał, udało się po schodach od kuchni do góry z psami na czele, a obiema kobietami, które się same w kuchni pozostać lękały, w odwodzie.
Stósownie do mądréj porady pana Giles całe towarzystwo jak najgłośniéj z sobą rozmawiało, aby dość wcześnie każdego ostrzedz, coby się w złych zamiarach do drzwi dobywał, iż liczba ich jest dość znaczna; a w skutek pomysłu nadzwyczaj mądrego i przebiegłego tego samego jegomości, uszczypnięto oba psy kilka razy w ogón, aby tém głośniéj i zajadléj wyły i szczekały.
Po użyciu tych wszystkich środków ostrożności, Giles, trzymając się mocno ręki dróciarza, chcąc niby temu zapobiedz, ażeby nieuciekł, jak się żartem wyraził, — dał rozkaz do otworzenia drzwi.
Brittles natychmiast usłuchał, a grono całe, spoglądając lękliwie jedno przez ramię drugiego, niespostrzegło nic straszliwego, jedynie tylko małego Oliwera Twista, omdlałego, wysilonego, który ciężko swe oczy ku nim podniósł, i w milczeniu o litość ich błagał.
— Chłopiec!
Zawołał Giles, odtrącając silnie w tył dróciarza.
— Cóż on tutaj chce,.... co?.... Ha!.... Brittles!.... patrzaj!.... czy go niepoznajesz?
Zaledwie Brittles, który się za drzwiami był ukrył, gdy je otworzył, chłopca tego zobaczył, natychmiast głośno wrzasnął.
Lecz Giles, chwyciwszy chłopca za jedną rękę i nogę, — na szczęście nie za zranioną, — zawlókł go śpiesznie do sieni, i położył na ziemi.
— Oto jest! — wrzeszczał Giles w swojém zapale na całe gardło.... po schodach do góry, — oto jest jeden ze złodziei, pani, oto jest!.... Ach panno! oto jest.... i to zraniony, panno!.... ja go zraniłem, panno!.... a Brittles świece mi trzymał, panno!
— W latarni, panno!
Dodał Brittles, przyłożywszy rękę bokiem do ust, aby wrzask jego tém głośniéj odbijał.
Obie służące pobiegły tymczasem po schodach do góry, aby pani swojéj donieść, że Giles rabusia schwytał, a dróciarz zajął się pod ten czas Oliwerem, i cucić go zaczął, aby im przypadkiem na złość nie zrobił, i pierwéj nie umarł, nim powieszonym zostanie.
Śród tego całego wrzasku, hałasu, ruchu, dał się słyszeć miluchny głos kobiecy, przed którym natychmiast wszystko ucichło.
— Giles!
Zawołał ten głosik po cichu z góry.
— Oto jestem, panno! — odpowiedział Giles. — Niech się panna nie boi, nie bardzo jestem uszkodzony! On nam wielkiego oporu nie stawiał, panno!... było nas za nadto wielu na niego jednego, panno!
— Pst! — zawołała młoda panna; — przestraszysz mi ciotunię jeszcze bardziéj jak złodzieje. Czy ten biedny człowiek mocno zraniony?
— Bardzo niebezpiecznie, panno! —
Odpowiedział Giles z niewypowiedzianém zadowoleniem.
— On tak wygląda, jakby się już na tamten świat chciał wynieść! — zawołał Brittles na tenże sam sposób, jak i poprzód. — A możeby panna była tak łaskawa i zeszła do niego na chwilkę, aby się mu przypatrzeć na przypadek, gdyby....
— Pst! Proszę was, nie róbcie takiego hałasu, moi kochani, — odpowiedziała młoda panna. — Poczekajcie chwilkę, tylko z ciotunią się rozmówię.
Dziewczyna oddaliła się natychmiast nóżką leciuchną, i powróciła niebawem z tym rozkazem, aby zranionego jak najtroskliwiéj do izby pana Giles na górę zaniesiono, a Brittles konia natychmiast okulbaczył, do Chartsey jak najspieszniéj się udał, i ztamtąd bez wszelkiéj zwłoki lekarza i Woźnego sądowego sprowadził.
— Czyż panna na niego pierwéj ani oczkiem rzucić nie chce? — spytał Giles z taką dumą i zarozumiałością, jakby Oliwer był jakiém rzadkiém zwierzęciem, ptakiem prześlicznym, którego z nadzwyczajną zręcznością ułowił. — Choćby raz przynajmniéj.
— Nie, nie, za nic w świecie, — odpowiedziała dziewczyna. — Biedny człowiek! obchódźcie się z nim jak najlepiéj, Giles! proszę was, uczyńcie to dla mnie!
Stary sługa spojrzał na dziewczynę z taką dumą i podziwieniem w oku, gdy się oddalała, jakoby ona własném jego dziecięciem była. Nachyliwszy się potém do Oliwera, pomógł go po schodach do góry wnieść z pieczołowitością i troskliwością kobiety.