Oliwer Twist/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hartel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Gdy mieszkańcy domu na ten głośny krzyk Oliwera z domu śpiesznie wypadli, i na ów trawnik przybiegli, na którym się znajdował, spostrzegli go okropnie bladego, drżącego na całém ciele, wskazującego na łąki po za domem, i tak przestraszonego, że zaledwie wybełkotać zdołał: Żyd! Żyd!
Giles niemógł się natychmiast dorozumieć, co to wołanie ma znaczyć, lecz Henryk Maylie, którego pojęcie było nieco żywsze, a który cały bieg życia Oliwera od swéj matki słyszał, zrozumiał ono natychmiast.
— Którędyż uciekli?
Zapytał, chwytając za gruby kostur, stojący w kącie.
— Tędy! tędy! — odpowiedział Oliwer, wskazując na okolicę, w którą się owi dwaj ludzie udali. — Dopiero com ich z oczu stracił.
— Muszą być jeszcze zatém w rowie! — zawołał Henryk. — Chłopcy za mną! a trzymajcie się mnie tak blisko, jak tylko możecie!
To wyrzekłszy, przeskoczył przez opłotek, i pobiegł daléj z taką szybkością, iż dla reszty bardzo trudno było blizko niego się trzymać.
Giles biegł za nimi tak prędko jak tylko mógł, i Oliwer także, a w kilka chwil późniéj Losberne, który właśnie ze swojéj przechadzki powracał, i o téj gonitwie szczególnéj usłyszał, przetoczył się także przez płot, padł na ziemię, zerwał się z niéj z daleko większą zwinnością, jak sam myślał, pogonił za nimi tą samą drogą z szybkością niepospolitą, i wołał przytém na całe gardło, aby się tylko jak najprędzéj dowiedzieć, co się takiego stało.
Wszyscy biegli i biegli coraz daléj, i niezatrzymali się ani na chwilkę aby odetchnąć, dopokąd ich dowódźca do rogu pola przez Oliwera wskazanego niedobiegł, i rów i płot przypierający troskliwie i starannie oglądać i śledzić niezaczął; przez co reszta goniących na tyle czasu zyskała aby do niego dobiedz, a Oliwer, aby całą rzecz lekarzowi wyjaśnić, i tę przyczynę mu udzielić, która tak zaciekłéj gonitwy powodem była.
Wszelkie poszukiwania były nadaremne. Nigdzie ani śladu świeżego stóp ludzkich niebyło można ustrzedz. Stali właśnie na szczycie małego wzgórza, z którego widok był obszerny na całą okolicę, o kilka mil (angielskich) przynajmniéj w każdym kierunku na pola czyste i łąki. Na lewo leżała wioska w dolinie, lecz niepodobieństwem było, aby się do niéj byli dostać mogli, jeżeli w tym kierunku uciekali, który Oliwer późniéj wskazał; musieli bowiem w takim razie przebyć pole otwarte dość znacznéj objętości, a tego w tak krótkim czasie żadną miarą uskutecznić niemogli.
Z drugiéj strony otaczał las gęsty tę łąkę; lecz oni dla tychże samych przyczyn i do tego schronienia żadnym sposobem dostać się nie zdołali.
— To ci się chyba przyśnić musiało, Oliwerze! — rzekł do niego Henryk Maylie, biorąc go na bok.
— Ach nie! nie! dobry panie! — odpowiedział Oliwer, wzdrygnąwszy się cały na samo wspomnienie odrażającego oblicza starego Żyda; — ja go za nadto jasno widziałem, aby to mógł być li tylko sen złudny. Widziałem ich obu tak wyraźnie przed sobą, jak pana teraz widzę.
— Któż to był ten drugi? — zapytali razem Henryk i pan Losberne.
— Tenże sam człowiek, o którym już raz panu powiedziałem, że mię w karczmie w mieście nadybał, i tak okropnie na mnie się wściekał, — odpowiedział Oliwer. — Myśmy oba bystro na siebie spojrzeli, a jabym mógł przysiądz, że to on.
— I tą drogą uciekli? — pytał daléj Henryk; — jestżeś tego pewnym?
— Tak pewnym jak tego, żem ich obu przy oknie przed sobą widział, — odpowiedział Oliwer, wskazując gdy to mówił na płot, który ogród domu od łąk odgradzał. — Wyższy z nich obu przeskoczył w tém miejscu oto, a Żyd pobiegł o kilka kroków daléj na prawo, i przez tę dziurę oto w płocie się przecisnął.
Henryk i Losberne spoglądali obaj uważnie, bystro, na Oliwera oblicze, gdy im to opowiadał, spojrzeli potém na siebie wzajem, i zdawali się być zadowolnieni tą pewnością i stanowczością, z jaką to mówił. Lecz w żadnym kierunku nie było ani widzieć śladu, ani téż słyszeć odgłosu stąpań uciekających ludzi.
Długa, wysoka trawa pokrywała ziemię, lecz nigdzie nie było widać śladu podeptania, wyjąwszy ślady stóp ich własnych, tam, gdzie sami przechodzili. Brzegi i ściany rowu były z mokréj gliny, lecz nigdzie nie było widać ani śladu męzkiego buta, lub téż najmniejszego znaku, któryby o tém świadczył, że noga ludzka tędy od wielu dni chodziła.
— To rzecz szczególna! — zawołał Henryk.
— W istocie, iż szczególna, — odpowiedział doktor. — Blathers i Duff sami by nawet nie wiedzieli, co o tém myśleć mają.
Pomimo widoczną bezskuteczność poszukiwań swoich jednak w nich nie przestawali, dopokąd zmrok wieczorny wszelkie śledztwo dalsze niepodobném nie uczynił; lecz i wtedy jeszcze bardzo im przykro było, że ono zaniechać musieli.
Giles, odebrawszy rysopis najdokładniejszy, jaki tylko o wyglądzie i powierzchowności tych obu nieznajomych Oliwer mógł dać, został wysłany do różnych domów zajezdnych i karczem w poblizkich wioskach, aby się o nich wywiedzieć, zwłaszcza, żeby sobie każdy Żyda z łatwością był przypomniał, gdyby gdziekolwiekbądź był wstąpił, aby się pokrzepić lub wypocząć, — lecz do domu powrócił, nie przynosząc ze sobą żadnéj wiadomości, któraby tę tajemnicę wyjaśnić lub rozsypać była mogła.
Na drugi dzień ponowiono z równą troskliwością wszystkie śledztwa i poszukiwania, lecz skutku pomyślniejszego przez to nie osiągnięto.
Nazajutrz rano Henryk Maylie i Oliwer do poblizkiego miasteczka pojechali w téj nadziei, iż o jednym lub o drugim z tych nieznajomych coś usłyszą, lecz i ten trud był nadaremny; a za kilka dni cały ten wypadek z pamięci wychodzić zaczął, jak się i wiele innych wypadków zapomina, jeżeli zadziwienie i ciekawość coraz to świeżéj ponęty nie ma.
Rózia tymczasem szybko do zdrowia przychodziła. Już sypialnię swoję opuściła, a nawet i z domu kilka razy wyszła, i łącząc się na nowo ściśléj z całym domem, radością i wesołością serca wszystkich napełniała. —
Lubo jednak ta szczęśliwa zmiana wpływ widoczny na to kółko małe wywarła, a głosy weselsze i uśmiech radośny, szczery, nieraz się w tym wiejskim domku słyszeć dawał, były czasy, że na niektórych osobach przymus niezwykły,.... nawet i na saméj Rózi,.... tak był widoczny, iż i samemu Oliwerowi w oczy wpaść musiał.
Pani Maylie i jéj syn zamykali się często na czas dłuższy w swym pokoju, a Rózia się nieraz z świeżym śladem łez na twarzy, oczyma czerwonymi, pojawiała. —
Gdy pan Losberne dzień i godzinę swego odjazdu do Chertsey nakoniec naznaczył, znaki te coraz bardziéj się wzmagały, i coś się widocznie działo, co spokojność młodéj dziewczyny kłóciło i cierpienia innéj osoby pomnażało.
Nakoniec pewnego poranku, gdy się Rózia sama jedna w pokoiku znajdowała, Henryk Maylie do niéj się zbliżył, i z pewną nieśmiałością o rozmowę w cztery oczy na kilka chwil ją prosił.
— Kilka,...... kilka słów wystarczy całą rzecz ci wyjaśnić, droga Róziu! — rzekł młodzieniec, przysuwając sobie krzesło; — to, co ci mam powiedzieć, to ci już nieraz saméj przez myśl przejść musiało. Nadzieje i życzenia sercu memu najmilsze, najdroższe, nie mogą i tobie być nie znane, luboś ich jeszcze z ust moich ani razu dotąd nie usłyszała!
Bladość nadzwyczajna pokryła oblicze Rózi téj chwili, gdy Henryka wchodzącego spostrzegła, lubo ta nagła zmiana także i skutkiem osłabienia po ostatniéj chorobie być mogła. Skłoniła się tylko i nachyliła głowę na kwiaty, które tuż koło niéj stały, oczekując w milczeniu tego, co jéj mówić zacznie.
— Powinienem.... był.... na tém poprzestać, — ozwał się Henryk.
— Nieinaczéj,..... powinieneś był to uczynić, — odpowiedziała Rózia. — Wybacz mi, że ci to powiadam, ale jabym sobie była życzyła, abyś to był uczynił.
— Trwoga, męki serca najokropniejsze tutaj mię sprowadziły, — mówił daléj młodzieniec; — trwoga, iż mi wypadnie utracić istotę najmilszą, będącą celem wszystkich moich życzeń, nadziei i dążeń. Jużeś blizka śmierci była,..... ważyłaś się pomiędzy tym a tamtym światem. My zaś wiemy, że jeźli istoty młode, dobre i piękne choroba niebezpieczna złoży, duch ich czysty ku swojéj rodzinnéj krainie błogiego spokoju się zwraca, a ztąd pochodzi, że ludzie najlepsi i najładniejsi w swym kwiecie najczęściéj się z tym światem rozstają. —
Oczy téj powabnéj dziewczyny łzami zabiegły, gdy te słowa z ust Henryka usłyszała, a jedna z nich padła na kwiatek, nad któremi nachylona stała, i zabłysła niby dyjament w jego kielichu, a nadając mu większego jeszcze wdzięku, zdawało się, iż ten kwiat serca młodego, czystego, do pokrewieństwa z najprzyjemniejszą w świecie rzeczą prawo sobie rości.
— Anioł, — ciągnął daléj młodzieniec z uniesieniem namiętném, — istota tak piękna, tak niewinna, niepokalana, jak sami aniołowie w niebie, ważyła się między życiem a śmiercią. O! kiedy ów świat daleki, do którego należy, jéj oku w mgle przeczucia się okazał, któżby wtedy był mógł pomyśleć, że ona troskom i cierpieniom tego tutaj powróconą zostanie! Ach Różo! wiedzieć, że nam masz spełznąć, niby cień mdły, płochliwy,.... który jakieś światełko z nieba na ziemię naszą rzuca;.... niemieć żadnéj nadziei, iż dla tych zachowaną być możesz, którzy tutaj życie swoje pędzą, i nieznać żadnego powodu, dla czego byś tutaj ociągać się miała;.... wiedzieć i czuć, że owa wzniosła kraina, do któréj już tyle istót wysokich zdolności i wielkich zalet w swém dzieciństwie lub kwiecie młodości z téj ziemi uciekło, twojém właściwém jest mieszkaniem,..... a jednak się modlić, abyś tym wróconą została, którzy cię tyle kochają,..... są to myśli, zamysły, które serce człowieka nie tak łatwo przenieść jest wstanie. Te myśli dzień i noc mię dręczyły, a z niemi taki strumień nieprzerwany trosk, żalu i trwogi się cisnął wraz z tą samolubą obawą, iż łatwo umrzeć możesz i nie wiedzieć, jak gorąco, szalenie się kochałem, że mię omal rozumu nie pozbawił, zmysły nie pomięszał. Wtém zaczynasz przychodzić do siebie,.... dzień w dzień,..... co godzina,.... co chwilka prawie kropla mała zdrowia ci wraca, i łącząc się z słabym, bezsilnym strumieniem życia, leniwie po ciele twojém krążącém, w strumień bystry, silny onego wzbija. Śledziłem dokładnie cały twój przechód od śmierci do życia oczyma, które namiętność i miłość głęboka rosiła. Niemów mi tego zatém, żebyś sobie życzyła, abym o téj miłości był zapomniał, albowiem ona to serce moje na wszelkie uczucia miłe i piękne tkliwą uczyniła.
— Tego nie miałam wcale na myśli, — odparła Rózia płacząc; — ja sobie tylko życzyłam, abyś na tém był poprzestał, i z duszą całą do owych zatrudnień i szlachetnych dążeń się zwrócił, które ciebie są godne.
— Nie ma zatrudnienia mnie godniejszego,...... godniejszego całéj przyrody jaka istnie,.... jak to dążenie do pozyskania serca takiego jak twoje, — odpowiedział młodzieniec, biorąc ją za rękę. — Róziu!..... najdroższa, najmilsza Róziu! lata..... lata całe cię kochałem,..... lata całe spodziewałem się utorować sobie drogę do sławy, z dumą potém do domu wrócić, do nóg ci paść i oświadczyć, że jéj dla tego jedynie szukałem, aby ją z tobą podzielić, myśląc w marzeniach moich, iż chwili pomyślnéj będę ci mógł przypomnieć wszystkie dowody ciche mego do ciebie przywiązania, i zażartować z ciebie, gdyby rumieniec na twoje lice wywabiły, a potém o rękę cię prosić na dopełnienie niby pewnéj ugody, którąśmy oboje od dawna już, od dziecieństwa jeszcze w milczeniu z sobą zawarli. Ta pora jednak jeszcze nie nadeszła,..... lecz teraz oto składam u nóg twoich bez sławy, bez urzeczywistnienia moich marzeń młodzieńczych, serce moje, które już od tylu lat dla ciebie jedynie biło, i wszystkie moje nadzieje teraz na szali tych słów kładę, któremi to oświadczenie moje przyjąć zechcesz.
— Twoje postępowanie ze mną było zawsze piękne i szlachetne, — odpowiedziała Róża, tłumiąc w sobie to mocne wzruszenie, które mowa jego w niéj wzbudziła. — Jeżeli więc sądzisz, że nieczułą lub niewdzięczną nie jestem, więc posłuchaj mojéj odpowiedzi.
— Mamże dopiero starań dołożyć, aby na twoję rękę zasłużyć, najdroższa Róziu?
— Tak jest, — odpowiedziała Rózia, — masz starania dołożyć, aby o mnie zapomnieć!..... nie jako o swojéj dawnéj i przywiązanéj towarzyszce lat młodocianych, toby mię bowiem mocno bolało,.... lecz jako o przedmiocie swéj miłości. Spojrzyj na świat i pomnij na to, ile tam serc istnie, których pozyskanie dla ciebie zaszczytem jeszcze większym być może. Zwierz mi się, jeżeli chcesz, z jaką inną miłością, a znajdziesz we mnie najszczerszą, najotwartszą i najprzychylniejszą przyjaciółkę.
Po tém oświadczeniu nastąpiła chwila milczenia, podczas któréj Rózia twarz sobie jedną ręką zakryła, nie tamując wcale łez swoich obficie płynących.
Henryk zatrzymał drugą.
— A powody twoje do tego Róziu? — rzekł nakoniec do niéj cichym głosem, — jakież są powody tego postanowienia, czy mogę o nie zapytać?
— Masz prawo do tego, abym ci je wyjawiła, — odpowiedziała Rózia. — Ty mi i tak nic powiedzieć nie możesz, coby moje postanowienie zmienić zdołało. Jest to obowiązek, którego także dopełnić muszę. Winnam to sobie i drugim.
— Sobie?
— Tak jest, sobie Henryku! Winnam to sobie, ażebym ja, dziewczyna biedna, opuszczona sierota, z plamą na mojém imieniu, nie dała światu żadnego powodu do tego podejrzenia, iż z samolubstwa, nikczemności twoją pierwszą miłość wyłudziłam, i niby ciężar na tobie zawisłam, odciągający cię od wszystkich twoich nadziei i zamiarów. Winnam to tobie i twoim, aby cię uprzedzić i żadną miarą na to nie zezwolić, żebyś tak wielką przeszkodę do wyniesienia się w świecie ze zbytniego zapału i szlachetności serca sobie samemu miał stawiać.
— Jeżeli zaś skłonności twoje zgodne są z uczuciem obowiązku.... — ozwał się Henryk.
— Nie, nie są!.... — odpowiedziała Rózia, mocno zapłoniona.
— Więc na twoję wzajemność w miłości liczyć mogę?..... — ciągnął Henryk. — Na to jedno pytanie mi jeszcze tylko odpowiedz, najdroższa Róziu! to jedno i ostatnie, osłódź przez to zbytnią gorycz tego okrutnego zawodu najmilszych moich nadziei!
— Gdybym to uczynić mogła, niewyrządzając temu, którego kocham, wielkiéj przez to krzywdy, tobym zezwoliła.... — odpowiedziała Rózia. — Byłabym....
— To oświadczenie inaczéj przyjęła, nieprawdaż? — wtrącił Henryk z pośpiechem. — Ach Róziu! powiedz mi prawdę i tego jednego przedemną nie ukrywaj!
— Tak jest! — rzekła Rózia. — Lecz dosyć tego, — dodała, usuwając mu swoję rękę, — dla czegóż mamy przedłużać tę przykrą rozmowę? tak przykrą dla mnie, a jednak tyle szczęścia i przyjemności w sobie mającą! gdyż to jest wielkiém szczęściem dla mnie wiedzieć, żem raz przynajmniéj w twém sercu i poważaniu to wysokie miejsce zajmowała, które mi teraz naznaczasz, a każde zwycięztwo nowe, każda chwała, którą się w zawodzie twoim pokryjesz, świeżemi siłami, świeżą stałością i dzielnością mię ożywi. Bywaj zdrów Henryku! zdrów na zawsze! gdyż tak, jak dzisiaj naprzeciwko siebie stoimy, tak już nigdy nie staniemy. Obyśmy jednak długo jeszcze, swobodnie i szczęśliwie wszystkie inne stosunki zachować mogli, wyjąwszy te, w które nas ta rozmowa ze sobą wprowadziła; oby wszelkie błogosławieństwo, które serce szczere, przywiązane modłami swemi u tego na niebie, który jest samą prawdą i dobrocią dla ciebie wyżebrać jest w stanie, wszędzie i we wszystkiém ci towarzyszyło i uszczęśliwić mogło.
— Jedno jeszcze słowo, najdroższa Róziu! — rzekł Henryk. — Powiedz mi powody twoje własnemi słowami! Niech je z ust twoich usłyszę!
— Widoki, które masz przed sobą, — odpowiedziała Rózia stale, — są świetne, wspaniałe. Wszelkie zaszczyty, wszelkie dostojeństwa, które mężczyzna młody przez zdolności wzniosłe, związki pokrewieństwa i przyjaźni wielowładne w swém życiu publiczném osiągnąć zdoła, mogą się stać twoim udziałem, są tobie dostępne. Lecz ci krewni są dumni, a ja nie chcę wstąpić pomiędzy tych, i wmięszać się do ich grona, którzy ze wzgardą na tę matkę patrzą, co mnie życie dała, ani téż niełaski, odrazy ich ściągnąć na syna téj, która z taką dobrocią i łaskawością miejsce téj matki mnie zastąpiła! Słowem, — dodała dziewczyna, odwracając się od niego, czuła bowiem, ze ją stałość opuszcza; — słowem, na mojém imieniu cięży plama, za którą świat i niewinnego karze. Niechcę ja tego przekleństwa i wyrzutu dziedzictwem jakiéj innéj istoty uczynić, i wolę go sama znieść i przecierpieć, przeboleć.
— Jeszcze jedno,.... jedno słóweczko, najdroższa Róziu! jedno tylko jeszcze! — zawołał Henryk, padając przed nią na kolano. — A gdybym téż nie był szczęśliwym, to jest mniéj szczęśliwym,.... w tém zrozumieniu, w jakiém świat wielki to słowo: szczęście bierze,.... gdyby życie spokojne, ciche, nieznane udziałem moim było,.... gdybym był istotą biedną, opuszczoną, samotną, słabowitą,.... powiedz mi, czybyś się i wtedy była odemnie odwróciła? lub téż prawo moje do bogactw i dostojeństw to wahanie się, ten opór w sercu twojém wywołało?
— Nie zmuszaj mię do odpowiedzi,.... nie nalegaj na mnie, — odpowiedziała Rózia; — tego pytania w tym przypadku niema i nigdy nie będzie. Jest to niegrzecznie z twéj strony odpowiedzi na to koniecznie teraz odemnie wymagać.
— Jeżeli odpowiedź twoja będzie taka, jakiéj się nawet spodziewać ośmielam, — odparł Henryk, — więc promień szczęścia na samotną, pustą drogę mego życia rzuci, i ciemną ścieżkę, którą mam iść, oświeci. Nie jest to rzeczą tak małą, błahą, kilku słowami szczeremi, otwartemi, tyle użyczyć człowiekowi nad życie kochającemu. Ach Róziu! zaklinam cię na imię mojéj ognistéj i wiecznéj miłości,.... na imię tego wszystkiego, com dla ciebie zniósł i ścierpiał, i teraz powtórnie ucierpieć będę musiał,...... odpowiedz mi na to jedno jeszcze pytanie!
— Dobrze więc, odpowiem ci!.... gdyby los twój był nieco odmienniejszy, — odpowiedziała Rózia, — gdybyś trochę niżéj, a nie tak wysoko nademną był stał; gdybym w ustroniu cichém, spokojném pomocą raczéj i pocieszycielką, a nie wstydem, hańbą, przeszkodą na wielkim świecie być mogła,....... toby mię nic nie było zmuszało do zadania sercu memu tych cierpień, boleści.... Nic mi teraz nie przeszkadza prowadzić życie błogie, szczęśliwe,.... lecz wtedy Henryku byłabym daleko szczęśliwsze jeszcze była wieść mogła.
Wspomnienia dawnych nadziei, któremi się serce jéj dziewicze od dzieciństwa jeszcze pieściło, przebiegły téj chwili tłumnie przez myśl Rózi, gdy mu to wyznanie uczyniła;..... lecz one łzy z ócz jéj wycisnęły, jak zwykle wszystkie nadzieje dawne, jeżeli zniszczone, niespełnione ze świata w serce powracają,.... a te łzy jéj wiele ulżyły.
— Nie mogłam się uchronić od téj słabości, lecz ona postanowienie moje jeszcze bardziéj umacnia, — rzekła Rózia, wyciągając rękę. — Teraz cię muszę już opuścić.
— Błagam cię tylko o jedno przyrzeczenie, — rzekł Henryk. — Raz jeszcze,.... raz tylko jedyny,.... za rok, a może i pierwéj jeszcze pozwól mi z sobą pomówić o tém samém, co było przedmiotem téj ostatniéj rozmowy naszéj.
— Lecz nie sądź, abyś i wtedy mógł zmienić to moje postanowienie, — odpowiedziała Rózia z uśmiechem smętnym. — Twoja praca byłaby daremna.
— Nie! — odparł Henryk; — aby usłyszeć powtórzenie tego, coś mi teraz wyrzekła, jeżeli taka będzie wola twoja;.... powtórzenie ostatnie. Ja złożę u nóg twoich moje stanowisko, lub majątek, jaki wówczas posiadać będę, a jeżeli jeszcze i wtedy postanowienia twego niezmiennie trzymać się będziesz, jeżeli go nic zachwiać nie zdoła, to ja go sam najmniejszém słówkiem, najmniejszą czynnością zmienić się nie będę starał.
— A więc przyrzekam, — odpowiedziała Rózia; — będzie to jedno udręczenie więcéj, lecz przez ten czas może sił na tyle uzbieram, aby ono łatwiéj znieść na sercu. —
Raz mu jeszcze rękę podała; lecz ten młodzieniec do piersi swoich ją przycisnął, a wycisnąwszy pocałowanie ogniste na jéj piękném czole, wypadł śpiesznie z izby. —