Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Natychmiast domyśliłem się, że papier ten zawiera jakąś wieść od Augusta. Najwidoczniej wydarzył się jakiś nieprzewidziany wypadek i to skłoniło go, że posłużył się tą niezwykłą metodą, aby powiadomić mnie w kryjówce o istniejącej sytuacji. Drżącemi rękami, podniecony niecierpliwością, zacząłem jeszcze raz poszukiwać świec i zapałek fosforowych. Przypominałem sobie, jak przez mgłę, że, zanim zapadłem w ów głęboki sen, ukryłem troskliwie świece; co więcej, tuż przed
wyruszeniem w drogę ku drzwiczkom w podłodze kajuty wiedziałem jeszcze dokładnie, w jakiem miejscu je położyłem. Teraz jednak nadaremnie usiłowałem przypomnieć sobie, gdzie je schowałem i przez godzinę z górą szukałem tu i tam, przewracając wszystko po ciemku wśród dręczącego niepokoju i niezdecydowania.
Kiedy wreszcie w pewnej chwili, z ociężałą natężeniem głową, zbliżyłem się ku otworowi skrzyni, zauważyłem poza nią, w kierunku tyłu statku, słabe migotanie światła. Ogromnie zdumiony posunąłem się w tę stronę, wydawało się bowiem, że blask migoce w odległości
zaledwie paru kroków. Ale skoro tylko postąpiłem naprzód, aby zbadać źródło tajemniczego jaśnienia, natychmiast zniknęło mi z przed oczu. Wobec tego powróciłem do skrzyni i zająłem poprzednie stanowisko obserwacyjne. Blask pojawił się znowu. Przekręcając ostrożnie głowę tu i tam, z oczyma nieruchomie utkwionemi w obranym kierunku, skradałem się naprzód, bacząc pilnie, by ani na chwilę nie zboczyć z właściwej drogi. Po niesłychanie długiem, ostrożnem kołowaniu dotarłem wreszcie do zagadkowej światłości i przekonałem się, że są to resztki moich fosforowych zapałek, leżące w pustej beczułce, przewróconej na bok. Zapytywałem się jeszcze, jakim sposobem dostały się tutaj, gdy nagle wyczułem pod palcami parę kawałków wosku ze świecy, najwidoczniej pogryzionej przez psa. Należało przypuścić, że Tygrys pożarł mój zapas świec.
Ale jednocześnie trzeba było wyrzec się nadziei, bym mógł kiedykolwiek odczytać wiadomość, przesłaną mi przez Augusta. Skąpe resztki wosku były tak pomieszane ze śmieciem, wypełniającem beczułkę, że nie nadawały się do żadnego użytku. Nie zadałem sobie nawet trudu, aby je podnieść. Natomiast bardzo starannie zebrałem rozsypane cząsteczki fosforu i nie bez trudu przeniosłem je do skrzyni, gdzie Tygrys ciągle jeszcze posłusznie leżał.
Nie wiedziałem zrazu, co dalej czynić. Naokół było tak ciemno, że nie dostrzegałem własnej ręki, nawet jeżeli trzymałem ją tuż przed oczyma. Jedynie biały strzęp papieru kiedy niekiedy stawał się widoczny. Jeżeli spoglądałem wprost na niego, nie widziałem go, natomiast gdy zwracałem go ku skrajnej części siatkówki, to znaczy, gdy spoglądałem nań z ukosa, mogłem go poniekąd dostrzedz. Taka więc ciemność panowała w mojem więzieniu, a list mojego przyjaciela — jeżeli to był istotnie list — przyczyniał się tylko do spotęgowania mojego podniecenia i zdenerwowania, budził bowiem w umyśle niepokój, którego zwalczyć nie mogłem.
Nadaremnie wymyślałem tysiące najniedorzeczniejszych sposobów zdobycia światła — pomysłów, jakie
zlęgnąćby się mogły chyba w niespokojnych snach palacza opium — a z których każdy poszczególnie i kolejno
wydawał się to najrozsądniejszy, to najniedorzeczniejszy, zależnie od tego, czy wyobraźnia czy rozum brały górę.
Wreszcie jednak zdobyłem się na pewien pomysł, który wydawał się całkiem rozważny. Wprost dziwiłem się, czemu już poprzednio nie wpadłem na tę myśl. Rozłożyłem strzęp papieru na okładce książki, wziąłem kruszyny fosforu, zebrane w beczułce i rozsypałem je po powierzchni, a potem zacząłem ostrożnie, nieprzerwanym ruchem rozcierać fosfor płaską dłonią. Niebawem cała kartka zamigotała słabym blaskiem. Gdyby były na niej wypisane jakieś słowa, mógłbym je odczytać bez trudności. Nie dostrzegłem jednak ani jednej głoski, papier błyszczał nieskazitelną bielą. Po chwili blask przygasł, a wraz zagasła też we mnie ostatnia iskierka nadziei.
Już przedtem parokrotnie wspominałem, że umysł mój w poprzedzającym okresie czasu był przyćmiony, jakgdyby stępiały. Potem, coprawda, zdarzały się momenty, kiedy czułem się zupełnie zdrów, co więcej, miałem siłę i energję do działania. Ale chwile te bywały bardzo rzadkie. Nie należy zapominać, że co najmniej od kilku dni oddychałem zatrutą atmosferą ciasnego Wnętrza wielorybniczego statku i że w ciągu tego czasu wypijałem tylko bardzo skąpe porcje wody. Podczas ostatnich czternastu czy piętnastu godzin dręczyło mnie straszliwie pragnienie — nie spałem już zupełnie. Solone konserwy, ostro przyprawione, służyły mi przeważnie za pokarm, a stały się jedyną strawą od chwili, kiedy baranina uległa zepsuciu. Wprawdzie miałem jeszcze suchary, ale właściwie były one zupełnie bezużyteczne, ponieważ obrzmiałe, wysuszone pragnieniem gardło nie zdołało ich przełykać. W chwili obecnej wstrząsała mną gorączka, czułem się strasznie chorym.
To tylko może wytłumaczyć fakt, że dopiero po upływie wielu godzin, przepędzonych w najczarniejszej rozpaczy od chwili próby z fosforem, uświadomiłem sobie mój błąd. Wszakże zbadałem tylko jedną stronę papierowego strzępa. Nadaremnie siliłbym się opisać wściekłość, — (wściekłość, jak mi się zdaje, górowała nad wszystkiemi innemi afektami w tej chwili) — jaka mnie ogarnęła, kiedy pojąłem, że zawiniłem najniewiarygodniejszą lekkomyślnością. Bo przecież możnaby błąd naprawić, gdyby nie to, że własna głupota i nierozwaga wyrządziła mi najgorszego figla: — W dziecinnej złości, przygnębiony zawodem, że nie znalazłem na kartce ani słowa, podarłem papier na kawałki i rozrzuciłem je niewiadomo gdzie.
Z tej najgorszej opresji wyratował mnie spryt Tygrysa. Gdy po dłuższem szukaniu odnalazłem strzępek
podartego papieru, podsunąłem go psu pod nozdrza i zachęciłem go, by szukał reszty. Ku memu zdumieniu (ponieważ nigdy dawniej nie uczyłem go tej sztuczki, którą słyną psy tej rasy), Tygrys pojął natychmiast, czego żądam od niego, zaczął węszyć dookoła i niebawem odnalazł drugi duży kawałek papieru. Przyniósłszy go, potarł nosem o moją rękę, jakgdyby domagając się uznania za swą usługę. Pogłaskałem go po głowie, poczem zabrał się zaraz do dalszego szukania. Tymrazem trwało to kilka minut, ale wreszcie powrócił, niosąc jeszcze jeden strzęp. Ponieważ wydawało mi się, że podarłem papier na trzy kawałki, miałem teraz nadzieję, że trzymam już całość w ręku.
Zebranie resztek fosforu nie nastręczyło większych trudności, ponieważ majaczyły one jeszcze na podłodze bladem jaśnieniem. Przeżyte wrażenia pouczyły mnie, że należy przystąpić do dzieła z jak największą rozwagą, to też przedewszystkiem postanowiłem obmyślić szczegółowo plan działania.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — powiedziałem sobie — słowa listu znajdują się na tej stronie papieru, której jeszcze nie oglądałem. Ale która właśnie
jest ta strona? Jeżeli nawet złożę należycie rozdarte strzępy, to i tak nie rozwiążę jeszcze zagadki. Wiem,
że słowa są napisane — o ile wogóle są napisane — tylko po jednej stronie, ale jakże się dowiedzieć, na której? A jednak muszę rozwiązać to zagadnienie
przedtem, zanim przystąpię do dzieła, ponieważ ta odrobina fosforu nie wystarczy na trzecią próbę, gdyby obecna zawiodła.
Rozłożyłem papier, tak jak poprzednio, na okładce książki i usiadłszy spokojnie, skupiłem myśli. Nie było bynajmniej wykluczone, że na zapisanej stronicy papieru są może jakieś nierówności, skutkiem zadarcia
piórem. Czy nie możnaby wyczuć ich dotykiem? Postanowiłem wykonać ten eksperyment i delikatnie przesuwałem palcami po powierzchni papieru, która najpierw podległa mojemu badaniu. Niestety, nie wyczułem nic, wobec czego odwróciłem papier i ułożyłem odwrotną stroną na książce. Znowu zmacałem ostrożnie papier wskazującym palcem i nagle... nagle ujrzałem, że dotyk palca wytwarza tu pasemko niezmiernie słabego, ale przecież dostrzegalnego jaśnienia. Można to było wytłumaczyć tylko tem, że na papierze pozostały
drobiny fosforu z poprzednio przeze mnie dokonanej próby. A zatem tamta, odwrotna strona była właśnie poszukiwaną przeze mnie, na której, jeżeli nie myliło mnie przeczucie, był wypisany list Augusta. Jeszcze raz więc odwróciłem kartkę i zastosowałem poprzednią metodę.
Kiedy roztarłem szczątki fosforu, powierzchnia papieru zamigotała blaskiem i ujrzałem wielkie głoski, wypisane czerwonym atramentem. Blask, chociaż dosyć jasny, był jednak krótkotrwały. Bądź cobądź i ta chwila wystarczyłaby w zupełności do odczytania trzech zdań, jakie widniały przed mojemi oczyma — widziałem bowiem wyraźnie, że były tylko trzy zdania. Ale pozostawałem nazbyt pod wpływem podniecenia i w śmiertelnej trwodze, czy zdołam wszystko przeczytać, wpatrywałem się uporczywie tylko w kilka słów, które najpierw zwróciły moją uwagę. Były one następujące:
— — Krew — — nie ruszaj się z miejsca — — życie twoje od tego zawisło
Gdybym był poznał całą treść listu przyjaciela, gdybym był pojął dokładnie przyczyny przesłanego mi ostrzeżenia, to wieść ta, nawet oznajmiająca mi najbardziej nieoczekiwaną katastrofę, nie wywarłaby, jestem święcie przekonany, ani w dziesiątej części takiego udręczenia i nieokreślonego przestrachu, jak te kilka oderwanych słów, nie związanych w całość. Tymczasem to słowo krew, straszne słowo, łączące się zawsze z najbardziej ponuremi tajemnicami, cierpieniem i grozą, uderzyło mnie jak obuchem w głowę, właśnie dlatego, że samo jedno, oderwane od poprzednich słów, które
mogły tłumaczyć jego znaczenie, wbiło się w mózg wśród ciemności mego więzienia.
Niewątpliwie ważne musiały być przyczyny, które skłaniały Augusta, że zalecał mi pozostanie w ukryciu. Czyniłem tysiące przypuszczeń co do tego, jakie grozi mi niebezpieczeństwo, ale mimo wszystko nie zdołałem znaleźć zadawalniającego rozwiązania zagadki.
Niebawem po powrocie z bezskutecznej wyprawy do ukrytych drzwiczek, zanim jeszcze zwróciłem uwagę na szczególne zachowanie się Tygrysa, powziąłem był postanowienie, że w jakiśkolwiek sposób dam znać ludziom, należącym do załogi, o mojej obecności wewnątrz statku, albo też — gdyby się to nie powiodło — przebiję sobie siłą przejście na pokład. Ta na wpół pewność, że w ten czy ów sposób zdobędę ocalenie, napawała mnie odwagą, (której inaczej może by mi zabrakło) i pozwalała znosić bez szemrania dręczące mnie dolegliwości. Ale kilka słów, jakie wyczytałem w liście Augusta, zamykało przede mną ostatnie drogi ratunku i teraz dopiero w całej pełni pojąłem grozę mego położenia. Z rozpaczą padłem ponownie na materac i przeleżałem na nim, o ile mogłem obliczyć, cały dzień i całą noc. Pozostawałem w stanie jakiegoś przytępienia umysłowego i w rzadkich tylko momentach odzyskiwałem zupełną przytomność i zdolność myślenia.
Dopiero po upływie dłuższego okresu czasu podniosłem się znowu i siedząc, zastanawiałem się nad tragizmem mojego losu. Nie wydawało się możliwem, bym mógł przeżyć bez wody jeszcze dwadzieścia cztery godziny! — nie! to było bezwarunkowo niemożliwe. Podczas pierwszych dni niewoli we wnętrzu statku, korzystałem niejednokrotnie z alkoholicznych kordjałów, jakie August mi pozostawił. Obecnie potęgowały one tylko gorączkę, a w niczem nie umniejszały pragnienia.
Zresztą i wódki pozostało już niewiele, zaledwie trochę brzoskwiniowego likieru, przeciwko któremu buntował się mój żołądek. Kiełbasy zjadłem już doszczętnie, z szynki pozostał zaledwie mały kawałek skóry, suchary pożarł Tygrys, tak że oszczędziłem z nich jedynie parę okruchów.
Na dobitek ból głowy potęgował się z każdą chwilą; oszołomienie, jakiego doznałem, przebudziwszy się po raz pierwszy ze snu, trwało coraz uporczywiej i dłużej; chwile przytomności bywały coraz rzadsze. Jeszcze przed kilkoma godzinami mogłem oddychać, chociaż z pewną trudnością; teraz każde zaczerpnięcie powietrza wywoływało bolesne skurcze w piersi.
A do tego wszystkiego przyłączyła się jeszcze inna, nowa groza... ta właśnie, która przyczyniła się teraz do zupełnego rozbudzenia i skupienia umysłu. Zachowanie się psa wywoływało we mnie coraz większe obawy.
Po raz pierwszy zauważyłem tę nienormalność jego zachowania się w chwili, kiedy rozcierałem fosfor, aby
przeczytać napis na papierze. Tygrys uderzył nosem w moją rękę i warknął przytem groźnie. Zajęty odcyfrowaniem listu, podniecony sytuacją, nie zwróciłem na to wówczas uwagi. Niedługo później — jak to już mówiłem — położyłem się i przez wiele godzin leżałem nawpół przytomny. Potem usłyszałem nagle charakterystyczny, syczący ton, brzmiący mi tuż koło ucha. To Tygrys charczał i dyszał w stanie największego rozdrażnienia; rozpłomienione jego źrenice migotały, jak iskry, w ciemności. Zawołałem na niego, ale odpowiedział tylko warknięciem i nie poruszył się z miejsca. Zapadłem znowu w letargiczny sen i obudziłem się znowu z tej samej przyczyny. Powtórzyło się to jeszcze dwa czy trzy razy, wreszcie warczenie psa stało się tak groźne, że trwoga spędziła mi senność z powiek. Tygrys
leżał teraz tuż przy drzwiach skrzyni i nie przestawał głucho warczeć. Raz po raz kłapał zębami, jak gdyby miotały nim konwulsje.
Nie ulegało prawie wątpliwości, że biedne zwierzę wściekło się skutkiem braku wody i zatrucia zepsutem powietrzem w kryjówce. Nie wiedziałem, co począć. Myśl, że należałoby go zabić, przejmowała mnie boleścią i odrazą, aczkolwiek rozumiałem, że jest to konieczne, jeżeli chcę ocalić własne życie. Widziałem wyraźnie, jak wpatruje się we mnie błyszczącemi ślepiami z wyrazem śmiertelnej nienawiści; oczekiwałem, że lada chwila rzuci się na mnie.
Wreszcie nie mogłem już dłużej znieść tej dręczącej niepewności położenia. Postanowiłem, bądź co bądź,
wyjść ze skrzyni, a gdyby mi stanął w drodze, rozpocząć z nim walkę na śmierć i życie. Wspomniałem już, że Tygrys leżał przed otworem skrzyni, a więc,
uciekając, musiałem przejść przez jego ciało. Wydawało się, że pies odgaduje moje zamiary, bo nagle poruszył się z miejsca, powstał na przednie nogi i wyszczerzył kły, które nawet w ciemności rozbłysły swą bielą. Zabrałem resztki szynki i flaszkę z wódką, aby je uratować; chwyciłem w rękę duży nóż, pozostawiony mi przez Augusta, owinąłem się dookoła płaszczem i postąpiłem ku otworowi skrzyni.
Zaledwie uczyniłem krok naprzód, wściekłe zwierzę, warcząc, skoczyło mi do gardła. Cały ciężar wielkiego cielska runął mi na prawe ramię. Pochyliłem się szybko w lewą stronę, skutkiem czego pies przewalił się na
mnie. Pod naporem ciężaru upadłem na kolana, wikłając głowę w rozrzucone na podłodze koce. To ocaliło mnie przed drugim wściekłym atakiem. Czułem, jak ostre zęby psa wbijają się w wełniane
płachty, ochraniające moją szyję. Na szczęście, nie zdołał ich przegryźć ani poszarpać. Leżałem teraz pod cielskiem psa, więc zawisła nademną groźba, że w ciągu niewielu minut będę całkowicie oddany mu na pastwę.
Dobywając ostatka sił, nagłym, rozpacznym ruchem odtrąciłem psa, chwyciłem koce, leżące na materacu i cisnąłem na niego, zanim zaś zdołał się z pośród nich wywikłać, wyskoczyłem ze skrzyni i zamknąłem mocno drzwi za sobą. Podczas walki wypuściłem z ręki ochłap szynki, tak że jedynym moim zapasem żywności była teraz flaszka, zawierająca odrobinę brzoskwiniowej wódki.
Zanim uświadomiłem sobie dobrze, co robię, bez namysłu — jak małe dziecko, doprowadzone do złości — podniosłem flaszkę do ust i wysączyłem jej zawartość do ostatniej kropli, a potem z wściekłością cisnąłem pustą butelkę na podłogę.
Zaledwie przebrzmiało echo brzęku tłuczącego się szkła, dosłyszałem cichy głos od tylnej strony statku, wołający mnie po imieniu. To zdarzenie, tak bardzo nieoczekiwane, wprawiło mnie w tak straszne i dziwne
podniecenie, że daremnie siliłem się odpowiedzieć. Głos odmówił zupełnie posłuszeństwa, a jednocześnie wstrząsnął mną dreszcz śmiertelnej obawy. Albowiem wiedziałem, co się stanie. Jeżeli nie odpowiem, przyjaciel
mój będzie sądził, że umarłem i, nie czyniąc dalszych poszukiwań, powróci tam, skąd przyszedł. Stałem wśród zwałów ładunku, niedaleko skrzyni, dyszałem ciężko i walczyłem z sobą o słowo, o jedno słowo. Ale gdyby życie tysiąca światów zależało od tego, nie potrafiłbym wydobyć głosu z krtani.
Słyszałem wyraźnie stukot cichych kroków, odzywający się niezbyt daleko. Potem nawoływanie stawało się coraz cichsze i mniej wyraźne, aż wreszcie zamarło. Nie zapomnę nigdy wrażeń, jakie przeżyłem w owej strasznej chwili.
Oddalał się... mój przyjaciel, mój towarzysz... jedyny człowiek, od którego mogłem oczekiwać ratunku i pomocy... opuszczał mnie... już odszedł. Pozostawił mnie na pastwę pełnej udręki śmierci w samotnem, wstrętnem więzieniu... a słowo... jedno
jedyne słowo, które byłoby zbawieniem... to słowo uwięzgło mi w gardle! Zdawało mi się — przysięgam
— że przeżywam tysiąc śmierci! W mózgu zawirowały jakieś ogniste kręgi, zatoczyłem się i zwaliłem się obok
skrzyni.
Kiedy padałem, nóż, tkwiący za pasem, wysunął się i upadł z głośnym brzękiem na podłogę. Najsłodsza
melodja, jaką słyszałem kiedykolwiek w życiu, nie brzmiała mi nigdy tak rozkosznie w uszach, jak wówczas ten twardy, metaliczny dźwięk. Z niespokojnem napięciem wszystkich sił duchowych nasłuchiwałem, czy ten brzęk dojdzie jeszcze do uszu Augusta, nie
ulegało bowiem wątpliwości, że to on wołał na mnie.
Przez parę chwil panowało głucho milczenie. Ale niebawem usłyszałem znowu, jak, z pewnem wahaniem, nawoływał cicho moje imię:
— Arturze! Arturze!
Radosna nadzieja pokonała zły czar, krępujący moją krtań. Odzyskałem możność wydania głosu.
— Jestem tutaj, Auguście! — krzyknąłem co sił.
— Cicho! Na miłość Boga, cicho! — odpowiedział głosem, w którym drżało wzruszenie. — Zaraz będę przy tobie, skoro tylko odnajdę drogę w tym labiryncie.
Przez dłuższy czas słyszałem jego kroki, błądzące wśród okrętowego ładunku. Każda minuta wydawała się wiecznością. Wreszcie poczułem na ramieniu dotyk jego ręki, a jednocześnie dotknąłem wargami flaszy z wodą, którą mi podsuwał.
Tylko ci, którzy kiedyś żywcem wydobyli się z grobu, tylko ci, którzy poznali niewysłowioną udrękę pragnienia w takich warunkach bytowania, w jakich ja ją przeżyłem, tylko ci potrafią pojąć tę niesłychaną radość, jaką był dla mnie pierwszy, długi łyk chłodnego,
kojącego napoju.
Gdy zaspokoiłem już częściowo pragnienie, August wyjął z kieszeni trzy czy cztery zimne, pieczone kartofle. Zjadłem je łapczywie, jak najlepszy przysmak. August przyniósł również ślepą latarkę, a jasne promienie światła, którego tak dawno nie oglądałem, radowały moje oczy nie mniej rozkosznie, niż pożywienie i woda.
Ale dręczyła mnie również niecierpliwa ciekawość. Pragnąłem wiedzieć, co było przyczyną tej przedłużającej się tak bardzo jego nieobecności. August opowiedział mi kolejno wszystko, co wydarzyło się na pokładzie statku, podczas mojej niewoli.