Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Błędem jest opieranie horoskopów przyszłości, czy to pro czy contra, na podstawie jakichkolwiek danych, chociażby te dane były nawet najprostsze. Należałoby bowiem przypuścić, że katastrofa, o jakiej opowiedziałem powyżej, ochłodziła rodzącą się we mnie, namiętną miłość ku morzu. Wręcz przeciwnie! Nigdy nie pałałem tak silnem pragnieniem doznania niezwykłych przygód, które są zawsze udziałem żeglarskiego życia, jak właśnie w owych tygodniach, następujących po naszem cudownem ocaleniu.
Codzienne rozmowy z Augustem bywały coraz częstsze i coraz bardziej ożywione. Opowiadał on niezwykle porywająco o swych przeżyciach na morzu, (jak obecnie przypuszczam, więcej niż połowa tych opowieści była wytworem jego własnej fantazji) — a to oddziaływało niezmiernie silnie na mój łatwo zapalny temperament, pobudzało żywą, młodzieńczą wyobraźnię. Niemniej dziwnem jest, że właśnie wówczas, gdy malował barwnie najtragiczniejsze chwile niedoli i rozpaczy z życia marynarzy, trzymał najsilniej na uwięzi wszystkie moje zmysły i potęgował moją sympatję dla żeglarskiego zawodu. Znacznie mniej interesowały mnie sceny z pogodnego, szczęśliwego życia.
Wyobraźnia moja lubowała się w obrazach katastrof, głodu, bohaterskiej śmierci lub niewoli wśród barbarzyńskich, wyspiarskich szczepów, w opowiadaniach o życiu, pełnem cierpienia i niebezpieczeństw, a spędzanem gdzieś na samotnej, skalistej wysepce, zagubionej wśród dalekich, nieznanych mórz. Tego rodzaju marzenia i pożądania — gdyż istotnie urastają one aż do potęgi pożądań — bywają, jak dowiedziałem się później, dość częstym objawem u osob melancholijnie usposobionych. W owym czasie, o którym mówię, wydawały mi się niejako proroczą zapowiedzią losu, zgóry przeznaczonego i skutkiem tego nieuniknionego. August podzielał całkowicie to moje wewnętrzne przekonanie. Bezwątpienia, wspólność usposobień zbliżała nas tak bardzo ku sobie.
Mniej więcej w osiem miesięcy po katastrofie „Ariela“ firma Lloyd i Vredenburgh (sprzymierzona poniekąd, jak mi się zdaje, z przedsiębiorstwem Mesieurs Enderby w Liverpoolu) przygotowała dwumasztowiec „Grampus“ do połowu wielorybów. Był to stary grat, który — mimo wszystkich przeróbek i poprawek — zaledwie trzymał się na wodzie. Trudno mi odgadnąć, czemu właściciele wybrali ten właśnie z pośród innych lepszych statków, jakie posiadali — bądź co bądź tak się stało. Kierownictwo statku powierzono kapitanowi Barnardowi, August miał mu towarzyszyć w tej wyprawie. Podczas przerabiania i naprawiania okrętu namawiał mnie ustawicznie, abym skorzystał z nadarzającej się sposobności i towarzysząc mu, zaspokoił moje pragnienie podróży.
Aż nazbyt chętnie słuchałem jego słów, ale niestety, urzeczywistnienie pomysłu natrafiało na ogromne trudności. Ojciec mój nie sprzeciwiał się wprawdzie bezpośrednio moim projektom, natomiast matka dostała spazmów, usłyszawszy zaledwie o zamierzonej przezemnie wyprawie. Co gorzej, dziadek, na którego pomoc i poparcie liczyłem, oświadczył stanowczo, że mnie wydziedziczy i nie da złamanego grosza, jeżeli ośmielę się jeszcze kiedykolwiek choćby wspomnieć o podróży.
Wszystkie te przeszkody, zamiast odwieść mnie od zamiaru, dolewały tylko oliwy do ognia. Postanowiłem bądź co bądź pojechać, a kiedy oznajmiłem Augustowi to niezłomne postanowienie, poczęliśmy obaj przemyśliwać nad sposobem urzeczywistnienia projektu. W domu wystrzegałem się, oczywiście, wszelkiej wzmianki o przygotowującej się wyprawie, a ponieważ oddawałem się równocześnie demonstracyjnie normalnym zajęciom szkolnym, przypuszczono, że zaniechałem mego przedsięwzięcia. Ileż to razy wspominałem później z odrazą i smutkiem o swojem ówczesnem zachowaniu się. Wyrafinowana obłuda była podstawą wszystkich moich zamierzeń, kłamstwo i oszukaństwo przenikało nawskroś każde moje słowo i każdy postępek. Nic nie mogłoby usprawiedliwić mojego postępowania w tym długim okresie czasu. Jedynie, jako okoliczność łagodzącą, mogę przytoczyć to, że do takiej niegodziwości wobec najbliższej, kochającej mnie rodziny doprowadziło namiętne pragnienie przygód i niepohamowana żądza ucieleśnienia wymarzonych wędrówek.
Zgodnie z przyjętym przezemnie systemem postępowania, przygotowaniami do mej podróży zajął się niemal w zupełności August, który spędzał przeważną część dnia na pokładzie „Grampusa“, gdzie wypełniał najrozmaitsze zlecenia ojca, dozorując prace w kajutach i w magazynach międzypokładowych. Za to wieczorem, kiedy stale spotykaliśmy się z sobą, mówiliśmy wyłącznie o naszych nadziejach. Tymczasem prawie cały miesiąc upłynął, a ciągle jeszcze widoki powodzenia mojej podróży były bardzo niewyraźne. Nareszcie, pewnego wieczora August oznajmił mi, że obmyślił plan, który rokuje dobry skutek.
W mieście New Bedford mieszkał jeden z moich krewnych, nazwiskiem Ross, którego odwiedzałem niekiedy, pozostając u niego po dwa lub trzy tygodnie. Statek miał wyruszyć w drogę w połowie czerwca — był to rok 1827. Postanowiliśmy zatem, że na parę dni przed wypłynięciem „Grampusa“ na morze, ojciec mój otrzyma, jak zazwyczaj, list od owego pana Rossa z prośbą, abym przybył do jego domu i przepędził dwa tygodnie w towarzystwie jego dwóch synów Roberta i Emmeta. August podjął się sfałszowania i wysłania listu.
Pod pozorem podróży do Nowego Bedfordu zamierzyłem wyruszyć w inną zgoła podroż wraz z przyjacielem, który przyrzekł przygotować dla mnie na „Grampusie“ bezpieczną kryjówkę. Kryjówka ta, jak mnie zapewniał, będzie dość wygodna, by mi zapewnić kilkodniową gościnę, zanim sprzyjające okoliczności pozwolą mi pojawić się na pokładzie. Albowiem dopiero wówczas, gdy „Grampus“ odpłynie od brzegów tak daleko, że zawrócenie z drogi stanie się niemożliwem, dopiero wówczas miałem opuścić kryjówkę i rozkoszować się wszystkiemi przyjemnościami podroży w kajucie przyjaciela. August zaręczał, że jego ojciec nie rozgniewa się bynajmniej naszym figlem i że za pośrednictwem jakiegoś statku, których niewątpliwie wiele spotkamy na naszej drodze, będę mógł zawiadomić rodziców o swoich losach, aby uspokoić ich troski.
Nakoniec nadeszła połowa czerwca; wszystko było przygotowane, zgodnie z powziętym planem. Rodzice moi otrzymali sfałszowany list i w poniedziałek rano opuściłem rodzinny dom, oświadczając, że pojadę do Nowego Bedfordu łodzią parową. Pobiegłem najprostszą drogą do Augusta, który oczekiwał mnie na najbliższym rogu ulicy. Pierwotnie zamierzałem ukrywać się aż do wieczora, a dopiero o zmroku zakraść się na statek. Ale gęsta mgła sprzyjała naszym planom, wobec czego poniechałem ten plan, aby nie tracić czasu nadaremno. August zdążał przodem wprost do portu, ja postępowałem za nim w pewnej odległości, otulając się ogromnym płaszczem marynarskim, który August umyślnie przyniósł, aby zmienić mój zewnętrzny wygląd.
Przechodziliśmy właśnie około studni pana Edmunda i chcieliśmy skręcić w boczną ulicę, gdy nagle spotkałem się oko w oko z rodzonym dziadkiem, starym panem Petersonem.
— A to co znowu, Gordonie!? Na Boga! — zawołał dziadek, a po chwili dodał: — Czemuż to wdziałeś na siebie tę brudną szmatę?
— Panie — odpowiedziałem, zmieniając w miarę możności głos i nadając mu twarde, ochrypłe brzmienie, a jednocześnie wykrzywiając twarz z udaną złością. — Mylisz się pan, jak mi się wydaje. Przedewszystkiem nie nazywam się bynajmniej Goddin, a pozatem bardzo bym pragnął, abyś pan lepiej wybałuszał gały i nie traktował mego nowiuteńkiego płaszcza, jako brudnej szmaty, ty stary ślepaku!
Nie bez wysiłku — zaręczam — zdusiłem śmiech w krtani, ujrzawszy, jak stary gentleman przyjął do wiadomości tę zuchwałą apostrofę. Staruszek cofnął się wstecz o dwa, trzy kroki, najpierw zbladł jak chusta, potem nagle spurpurowiał na twarzy, zdjął i przetarł okulary, a wreszcie przebiegł pośpiesznie koło mnie, zasłaniając się parasolem. Wnet jednak przystanął znowu, jakgdyby pod wpływem nagłego zastanowienia, obejrzał się i znowu zawróciwszy, poszedł dalej ulicą, mrucząc z wściekłością przez zęby:
— Czyż to możliwe?! Nowiuteńkie szkła! Byłbym przysiągł, że widzę Gordona. A to jakiś przeklęty gałgan marynarz!
Wymknąwszy się z trudem z tej przygody, odbyliśmy resztę drogi ze zdwojoną ostrożnością i szczęśliwie już dotarliśmy do celu. Na pokładzie statku znajdowało się zaledwie paru majtków, zajętych gorliwie pracą oczyszczania przedniego kasztelu. Kapitan Barnard, o czem wiedzieliśmy dobrze, załatwiał ostatnie rachunki i przygotowania, w biurze firmy Lloyd i Vredenburgh; nie należało oczekiwać jego powrotu przed wieczorem, więc z tej strony nie obawialiśmy się niebezpieczeństwa. August wszedł pierwszy na statek, ja przemknąłem szybko poza nim, nie zwróciwszy na siebie uwagi pracującej załogi. Udaliśmy się wprost do kajuty kapitańskiej, gdzie w tej chwili również nie było nikogo.
Kajuta była wspaniale urządzona, co się rzadko zdarza na statkach wielorybniczych. Były też cztery wyborne kabiny oficerskie z stosunkowo szerokiemi i dużemi oknami. Zauważyłem tam również wielki piec i niezwykle piękne, grube dywany, pokrywające podłogę kajuty i kabin oficerskich. Powała wznosiła się na wysokości siedmiu stóp, a całość wydawała się znacznie bardziej przestrona i miła, aniżeli sobie to wyobrażałem.
August nie pozwolił mi zaspokoić ciekawości i oglądnąć szczegółowo wszystkich urządzeń, a natomiast przynaglał, abym jak najszybciej udał się do przygotowanej kryjówki. Zaprowadził mnie więc przedewszystkiem do swojej kajuty, znajdującej się z prawej strony statku i przytykającej do bocznej ściany okrętu. Kiedy weszliśmy do wnętrza, zamknął i zaryglował drzwi. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego i miłego pokoiku, jak ten, w którym znajdowaliśmy się teraz. Kajuta miała dziesięć stóp długości, oświetlało ją tylko jedno okno, ale szerokie i duże. W tej części kajuty, która przytykała do ściany statku i miała kształt małej niszy o szerokości czterech stóp, stał stół, krzesło oraz półka, zapełniona książkami, traktującemi przeważnie o podróżach i przygodach na morzu. Były tam również inne przedmioty, zapewniające wygodne życie, a wśród nich wymienię rodzaj szafy, podobnej wyglądem do kredensu, w której August nagromadził całe góry zapasów żywności, konserw i napojów.
Przyjaciel mój nacisnął ręką określone miejsce dywanu i pokazał mi, że w kącie kajuty część podłogi, wielkości około szesnastu cali kwadratowych, jest zręcznie wycięta, a następnie luźnie wstawiona z powrotem. Wskutek nacisku tworzyła się szpara, w którą można było bez trudności wsunąć palce. Podniósłszy deskę, do której dywan był jeszcze przymocowany ćwiekami, August otwarł wejście, wiodące do międzypokładu. Zapalił świecę fosforową zapałką i umieścił ją w ślepej latarce, potem zaś spuścił się śmiało w otwór, prowadzący w podziemie, wzywając mnie, bym szedł za nim. Zeszliśmy na dół, a August zapomocą gwoździa zamknął drzwiczki. Równocześnie, jak twierdził, także dywan na podłodze kajuty powrócił na swoje miejsce, a w ten sposób wszystkie ślady pomysłowego urządzenia zostały ukryte przed oczyma niewtajemniczonych.
Świeca oświetlała słabo drogę; z trudem posuwałem się naprzód wśród mnóstwa otaczających nas przedmiotów. Niebawem jednak wzrok mój oswoił się z ciemnością i śmielej już postępowałem dalej, trzymając się za połę ubrania mego przyjaciela. Poprzez niezliczone wąskie i kręte kurytarze poprowadził mnie do podłużnej, żelaznej skrzyni, jakich używa się niekiedy do przewożenia kruchych, porcelanowych przedmiotów. Skrzynia miała mniej więcej cztery stopy wysokosci i równo sześć stóp długości, była jednak niezmiernie wąska. Leżały na niej dwie ogromne, próżne beczki od oleju, które przytłaczał znowu stos słomianych mat, piętrzący się aż do powały magazynu. Dookoła stłoczono niezmierną ilość innych przedmiotów, mieszając w zupełnym chaosie wszelkie rodzaje zapasów okrętowych, a także klatki, kosze, beczki, ładowne wory. Nie mogłem wprost pojąć, jakim cudem trafiliśmy do skrzyni poprzez ten labirynt rozmaitego ładunku.
Jak się dowiedziałem później, August umyślnie nagromadził to wszystko tak bezładnie, aby tem lepiej zasłonić moją kryjówkę. W pracy tej dopomagał mu tylko jeden marynarz, który zresztą pozostawał na lądzie i nie brał udziału w wyprawie.
Następnie przyjaciel pouczył mnie, jak się otwiera boczna ściana skrzyni. Przy tej sposobności zajrzałem do wnętrza, a widok ten uradował mnie nadzwyczajnie. Dno skrzyni pokrywał materac, zabrany z kajuty, a chociaż wnętrze było na ogół bardzo ciasne, August postarał się urządzić je możliwie najwygodniej. Mogłem więc albo siedzieć zupełnie prosto, albo wyciągnąć się na miękkim materacu całą długością ciała. Do uprzyjemnienia życia służyć miały rozmaite przedmioty. Było tu zatem parę zajmujących książek, papier, pióra i atrament, trzy koce do przykrycia, wielki dzban, napełniony świeżą wodą, pudło z biszkoptami, trzy czy cztery ogromne kręgi bulońskich kiełbas, wspaniała szynka, zimna, pieczona baranina i z pół tuzina flaszek, wypełnionych kordjałami i likworami.
Z uczuciem największej rozkoszy zainstalowałem się niezwłocznie w tej małej siedzibie i jestem przekonany, że żaden władca nie wchodził nigdy do swego nowego pałacu bardziej ode mnie uszczęśliwiony. August pouczył mnie jeszcze, jak należy zamykać ruchomą ścianę skrzyni, oraz, skierowawszy ku powale ślepą latarkę, pokazał mi zwisającą tam czarną linkę. Sznur ten — jak mnie objaśnił — prowadził od mojej kryjówki poprzez korytarze aż do otworu w jego kabinie i miał być dla mnie nicią Ariadny na wypadek, gdybym niespodziewanie był zmuszony wezwać jego pomocy. Wreszcie pożegnał się ze mną, pozostawiając mi latarnię i duży zapas świec i zapałek fosforowych, oraz przyrzekając, że będzie mnie odwiedzać możliwie najczęściej, o ile tylko zdoła to uczynić, nie zwracając na siebie uwagi.
Działo się to dnia siedemnastego czerwca 1827 roku.
Trzy dni i trzy noce przesiedziałem spokojnie w kryjówce, nie odważając się jej opuścić. Wychodziłem ze skrzyni tylko na krótką chwilę, aby rozprostować nogi przechadzką po kurytarzu między dwiema klatkami, tuż naprzeciw otworu skrzyni. W ciągu tego czasu August nie pokazywał się wcale. Nie niepokoiłem się tem jednak, zdając sobie sprawę, że statek może lada chwila podnieść kotwicę i że zwłaszcza w tym okresie przyjaciel mój nie łatwo znajdzie sposobność, by mnie odwiedzić.
Wreszcie pewnego dnia posłyszałem szmer otwierania i zamykania ukrytych drzwiczek; w chwilę później August zapytał mnie szeptem, czy wszystko dobrze i czy nie potrzebuję czegoś?
— Nie, nie! — odpowiedziałem. — Nic mi nie braknie, jest mi tu doskonale. Kiedyż wyruszamy w drogę?
— Najpóźniej za pół godziny podniesiemy kotwicę — szeptał August. — Zakradłem się tutaj na chwilę, aby cię o tem zawiadomić i uspokoić twoje obawy, na wypadek, gdybym w ciągu pierwszych trzech czy czterech dni podróży nie mógł cię odwiedzić. Na pokładzie wszystko dobrze. Kiedy odejdę i zamknę drzwiczki, przemknij ostrożnie wzdłuż liny aż do gwoździa w podłodze mojej kajuty. Znajdziesz tam zegarek, który przyda ci się bardzo, bo teraz nie możesz się orjentować w czasie, nie oglądając światła dziennego. Przypuszczam że i teraz nie potrafiłbyś określić, jak długo już tu przebywasz. Dopiero trzy dni. Dzisiaj dwudziesty czerwca. Wręczyłbym ci własnoręcznie zegarek, ale boję się, by nie zauważono mojej nieobecności.
Poczem pozostawił mnie samego.
Mniej więcej w pół godziny później poczułem wyraźnie, że bryg zaczyna się poruszać. Doznawałem uczucia niewysłowionego szczęścia, że moja wielka podroż nareszcie się rozpoczyna. Upojony radością, byłem gotów znosić bez szemrania wszelkie niewygody aż do chwili, kiedy zamienię mieszkanie w ciasnej skrzyni na obszerną, rozkosznie urządzoną kajutę.
Tymczasem należało przedewszystkiem zabrać zegarek. Nie zapalając ślepej latarki, macając w ciemności i kiedy niekiedy posiłkując się przewodnictwem sznura, błądziłem poprzez labirynt przejść. Był on tak zawiły, że parokrotnie wracałem na to samo miejsce. Wreszcie dotarłem do gwoździa, wziąłem zegarek i cofnąłem się do mojej kryjówki. August pozostawił mi parę książek, przejrzałem je i jako najbardziej interesującą lekturę, wybrałem opis wyprawy Lewisa i Clarke’a do ujścia rzeki Kolumbji. Czytałem dosyć długo, wreszcie ogarnęło mnie znużenie, zgasiłem więc bardzo ostrożnie świecę i niebawem zasnąłem głębokim snem.
Gdy obudziłem się, odczuwałem dziwne oszołomienie umysłu. Przez dłuższą chwilę nie mogłem sobie zdać sprawy, co się ze mną dzieje. Stopniowo odzyskałem świadomość. Zapaliłem światło i spojrzałem na zegarek. Przestał chodzić, wobec czego, oczywiście, nie mogłem stwierdzić, jak długo spałem. Mięśnie i kości bolały mnie, tak że poruszałem się z trudnością. W dodatku dręczył mnie dotkliwy głód. Na szczęście przypomniałem sobie, że tuż przed zaśnięciem jadłem zimną, wyborną baraninę i że pozostał jeszcze spory kawał mięsa.
Jakże wielkie było moje zdumienie, skoro przekonałem się, że baranina uległa zupełnemu zepsuciu. Zaniepokoiło mnie to bardzo, ponieważ fakt ten, zwłaszcza w zestawieniu z dziwnem uczuciem, jakiego doznałem po przebudzeniu się, kazał przypuszczać, że sen mój trwał niezwykle długo. Przyczyny tego należało zapewne doszukiwać się w zgęszczonej i ciężkiej atmosferze pod pokładem okrętu; zepsute powietrze oddziaływało zapewne niekorzystnie na organizm. Doznawałem silnego bólu głowy, wydawało mi się, że płuca z trudem tylko chwytają powietrze. Słowem — dręczyły mnie najrozmaitsze dolegliwości i obawy. Mimo to nie śmiałem otworzyć ukrytych drzwiczek, ani też hałasem zwracać na siebie uwagę. Nakręciłem zegarek i starałem się, o ile było to możliwe w takiej sytuacji, nie tracić fantazji.
I w ciągu następujących dwudziestu czterech godzin nikt nie przychodził z pomocą. Czyniłem nieobecnemu Augustowi najcięższe zarzuty, że zupełnie o mnie zapomniał. Najbardziej niepokoiło mnie to, że w dzbanku pozostała zaledwie odrobina wody. A tymczasem paliło mnie pragnienie, bo, wobec zepsucia się baraniny, odżywiałem się kiełbasą bulońską, przyprawioną ostremi korzeniami. Czytanie książek nie zdołało rozproszyć dręczącego mnie zatrwożenia. Ogarniała mnie nieprzemożona senność, a bałem się jej ulec, bo zatrute powietrze mogłoby podziałać jak przytłumione ognisko węglowe, zaczadzając śpiący organizm.
Wsłuchując się w ruchy okrętu, wyrozumiałem, że znajdujemy się już na pełnym oceanie. Głuchy poszum, dochodzący niewyraźnie do uszu z oddali, dowodził, że morze jest niezwykle wzburzone.
Czem tłumaczyć sobie nieobecność Augusta? — Pytanie to ciągle na nowo cisnęło się do mózgu.
Z pewnością odpłynęliśmy już daleko od lądu, wobec czego mógłby mnie chyba stąd wyprowadzić. A może wydarzyło mu się coś złego? Jednakże trudno było wyobrazić sobie nieszczęśliwy wypadek, któryby uniemożliwił mu wyswobodzenie mnie z podpokładowego więzienia. Chyba że August umarł, albo też wskutek nieostrożności wypadł poza burtę statku.? Umysł mój nie dawał wiary takim możliwościom. Czyż nie należało raczej przypuścić, że statek walczy z przeciwnym wiatrem i że ciągle jeszcze znajduje się w niezbyt wielkiej odległości od Nantucket? I to jednak nie było prawdopodobne. W takim razie musielibyśmy przecież lawirować, a ruch okrętu, który obecnie wyczuwałem, nie był bynajmniej podobny do manewrowania. Pozatem, gdybyśmy istotnie znajdowali się jeszcze w pobliżu lądu, to cóżby przeszkadzało Augustowi przyjść tutaj i zawiadomić mnie o tem?
Długo rozmyślałem o tem w beznadziejnej samotności. Postanowiłem wreszcie, że przepędzę w kryjówce jeszcze dwadzieścia cztery godziny. O ileby do tego czasu nikt nie przybył mi z pomocą, byłem zdecydowany dojść po omacku do ukrytych drzwiczek w podłodze kajuty i w ten czy ów sposób porozumieć się z moim przyjacielem. Przy tej okazji, bądź co bądź, mógłbym też odetchnąć świeższem powietrzem i zaopatrzeć się w nowy zapas wody z kajuty.
Gdy tak rozmyślałem, zapadłem znowu — mimo wszelkich usiłowań czuwania — w głęboki sen, a raczej w omdlenie. Dręczyły mnie najstraszliwsze zmory senne, doznawałem uczucia grozy i strachu. To jakieś dzikie, ohydne, szatańskie łapy usiłowały przydusić mnie olbrzymiemi poduszkami. To znowu potworne węże spowijały mnie mocnemi pierścieniami swych ciał i patrzyły mi w twarz groźnemi, płomiennemi oczyma. Potem otoczyła mnie bezbrzeżna pustynia. Sięgające aż pod niebo, szare, bezlistne pnie drzew wyrastały kolejno przed mojemi oczyma. Korzenie ich zagłębiały się w bezdenne bagno, którego wody błyszczały upiorną, nieruchomą jasnością. Niebawem dziwaczne drzewa zmieniły się w żyjące istoty, wyciągające w dal kościste ramiona — konary i zakłócające ciszę przenikliwym okrzykiem skargi, wzywającej rozpacznie ratunku i zmiłowania.
Potem znowu zmieniła się scenerja. Stałem nagi, samotny wśród dyszących żarem piasków Sahary. U stóp moich leżał śpiący lew pustyni. Nagle rozwarł ślepia i dziko spojrzał na mnie. Potem zerwał się do skoku i wyszczerzył straszliwe kły. Z krwawej paszczy rozbrzmiał ryk, donośny jak grzmot... Padłem na ziemię. Przestrach dławił mi gardło.
Potem uczułem, że to, co się dzieje, dzieje się nawpół na jawie. Sen mój był tylko połowicznie snem. Teraz miałem już zupełną świadomość. I nie mogłem wątpić, że łapy olbrzymiego potwora naprawdę ugniatają mi piersi, wyczuwałem wyraźnie jego gorący oddech w pobliżu twarzy, białe, ogromne kły jaśniały wśród ciemności.
Gdyby życie moje w tej chwili było zawisłe od jednego tylko ruchu, od jednego tylko okrzyku — nie zdołałbym ani się poruszyć, ani krzyknąć. Dzikie zwierzę, jakiegokolwiek było rodzaju, trwało w swej pozycji, nie zadając mi bezpośrednio gwałtu. Leżałem bezradny, nawpół martwy, przygnieciony jego cielskiem. Czułem, że siły fizyczne i duchowe opuszczają mnie szybko i nie wiele już brakowało, bym umarł i to umarł z samego przestrachu. Umysł odmawiał mi posłuszeństwa, ogarniał mnie obłęd, wzrok mój osłabł, tak że nawet płomienne ślepia, wpijające się we mnie, wydawały się coraz bardziej mętne.
Ostatnim wysiłkiem wydałem stłumiony jęk; zwróciłem się do Boga okrzykiem rozpaczy, gotując się na śmierć.
Ten cichy dźwięk głosu jakgdyby rozbudził uśpioną wściekłość zwierzęcia. Runęło na mnie całym swym ciężarem. Czyż jednak zdołam opisać moje zdumienie?
Zwierzę, zamiast rozszarpać mnie, poczęło mi lizać twarz i ręce, wśród objawów największego przywiązania i radości. Wtedy ogarnęło mnie zdumienie bez granic. Ale nazbyt dobrze znałem skowyt i pieszczoty mojego nowofundlandczyka. To on był — mój pies Tygrys.
Krew uderzyła mi gwałtownie do głowy. Doznałem uczuć wyzwolenia i odrodzenia. Zeskoczyłem szybko z materaca, na którym leżałem, objąłem ramionami szyję mego wiernego przyjaciela i towarzysza, a fala gorących łez, płynących z oczu, była wyrazem wdzięcznej radości, przepełniającej moją duszę.
Podobnie, jak poprzednio, gdy wstawałem z legowiska, i teraz także umysł mój był w najwyższym stopniu osłabiony i przyćmiony. Przez długi przeciąg czasu nie mogłem powiązać z sobą myśli. Ale powoli odzyskiwałem możność rozumowania i zacząłem uświadamiać sobie niezwykle ciężkie położenie, w jakiem się znajdowałem.
Mimo wszystko nadaremnie usiłowałem wyjaśnić sobie, jakim sposobem mój Tygrys dostał się tutaj. Wymęczywszy umysł tysiącem rozmaitych przypuszczeń, zadowoliłem się wreszcie samą radością, że jest ktoś, kto dzieli moją smutną samotność, kto pociesza mnie swą pieszczotą.
Bardzo wielu ludzi lubi psy. Jednakże moja miłość do poczciwego Tygrysa przekraczała znacznie zwyczajną miarę i nigdy też, z pewnością, inne zwierzę nie zasługiwało bardziej na ludzką miłość. Przez siedem lat już był moim nieodłącznym towarzyszem i w licznych wypadkach dawał mi dowody szlachetnych zalet, jakie go cechowały. Kiedy był jeszcze szczeniakiem, wyratowałem go z rąk niegodziwego ulicznika w Nantucket, który uwiązał mu kamień u szyi i chciał go właśnie utopić. W trzy lata później dorosły już pies odpłacił mi sowicie tę usługę, ocalając mnie przed napaścią ulicznego rabusia.
Powitawszy tak serdecznie Tygrysa, przyłożyłem zegarek do ucha i sprawdziłem, że znowu stanął. Tym razem nie zdziwiło mnie to wcale, byłem bowiem przeświadczony, że znowu spałem bardzo długo. Oczywiście, nie mogłem szczegółowo określić, jak długo trwał ten sen.
Ciało moje rozpalała gorączka, a pragnienie dręczyło mnie wprost nie do zniesienia. Doczołgałem się po ciemku do resztek wody, nie miałem bowiem światła. Świeca w latarce wypaliła się doszczętnie, a pudełko fosforowych zapałek gdzieś się zapodziało. Niestety, dzbanek był próżny. Tygrys wypił widocznie ostatnie krople wody, jak również zjadł zepsutą baraninę, bo tylko naga kość, dokładnie ogryziona, leżała przy wejściu do kryjówki. Strata mięsa nie bolała mnie wcale, natomiast brak wody przejmował serce rozpaczą. Byłem tak osłabiony, że każde poruszenie wywoływało dreszcze. Na domiar nieszczęścia, bryg kołysał się gwałtownie, a beczki od oleju, ułożone na mojej skrzyni, groziły runięciem i zamknięciem mi wyjścia. Doznawałem też silnych objawów morskiej choroby.
Postanowiłem teraz, nie zważając już na nic, udać się do ukrytych drzwiczek i wołać o pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że niebawem braknie mi już sił potemu. Zacząłem szukać nowej świecy i pudełka z zapałkami. Po chwili odnalazłem zapałki, świec jednak znaleźć nie zdołałem, chociaż przypominałem sobie dobrze, gdzie je położyłem. Zaniechałem narazie dalszych poszukiwań, nakazałem Tygrysowi, aby nie ruszał się z miejsca i wyruszyłem w drogę ku kajucie Augusta.
Teraz dopiero przekonałem się dowodnie, jak bardzo jestem osłabiony. Posuwałem się naprzód z największym trudem; często członki wypowiadały poprostu służbę; parę razy upadałem na ziemię i leżałem przez kilka minut nawpół przytomny. Mimo wszystko instynkt pchał mnie naprzód. Rozumiałem dobrze, że, jeżeli pozostanę bezsilny osłabieniem w tych krętych, ciasnych korytarzykach, będę zgubiony bez ratunku.
Wlokąc się naprzód ostatecznym wysiłkiem, uderzyłem nagle mocno głową o ostrą, okutą żelazem krawędź jakiejś skrzyni. Przez dłuższą chwilę byłem zupełnie oszołomiony tem uderzeniem. Gdy wreszcie odzyskałem równowagę umysłu, stwierdziłem — ku niesłychanemu przerażeniu — co się stało. Oto wskutek gwałtownych wstrząśnień statku skrzynia osunęła się tak nieszczęśliwie, że zatarasowała mi drogę. Nadaremnie wytężałem siły, nie zdołałem jej usunąć ani o jeden cal, tak mocno wbiła się między inne skrzynie i ładunek okrętowy.
Miałem teraz do wyboru, — i to w tem stadjum straszliwego wyczerpania sił — albo szukać innej drogi, zdala od zbawczej liny, wskazującej kierunek, albo wydrapać się na skrzynię i w ten sposób przedostać się na drugą stronę zatarasowanego korytarza. Pierwsza ewentualność nastręczała tyle trudności i niebezpieczeństw, że wprost nie chciałem o niej myśleć. Wszystko przemawiało za tem, że — wobec fizycznego i duchowego osłabienia — zabłądziłbym w podpokładowych czeluściach i zginąłbym marnie. Pozostawał więc tylko drugi sposób ratunku: przedostać się poprzez skrzynie na przeciwległą stronę.
Kiedy jednak zabrałem się do wprowadzenia w czyn tego zamiaru, przekonałem się niebawem, że trudności były nieporównanie większe, aniżeli przewidywałem. Z obu stron wąskiego przejścia piętrzyły się całe góry rozmaitego ciężkiego bagażu. Wystarczyłoby potrącić je lekko, a runęłyby mi na głowę. Co więcej, spadając, zasypałyby całkowicie drogę i uniemożliwiłyby mi powrót do kryjówki. W dodatku, skrzynia była tak wysoka i tak gładka, że ani ręka ani noga nie znajdowały na niej żadnego punktu oparcia.
Uczyniłem jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek, aby poruszyć skrzynię z miejsca. Nie ustąpiła. Natomiast jednocześnie poczułem, że pod naciskiem łokcia drgnął jakiś przedmiot z boku krużganka. Zmacałem ręką w tem miejscu i odnalazłem dużą deskę, widocznie mniej mocno przytwierdzoną. Musiała to być boczna ściana, przykrywa lub dno jakiejś wielkiej skrzyni. Z pomocą noża, który, szczęśliwie, miałem w kieszeni, usunąłem chwiejącą się deskę i wpełzłem w utworzony w ten sposób otwór. Radość moja była bez granic, ponieważ stwierdziłem, że przeciwległa ściana nie jest zabita deskami. Dostałem się najprawdopodobniej przez dno do skrzyni bez przykrywy.
Odszukałem teraz moją linkę ratunkową i kierując się nią, dotarłem aż do gwoździa przy ukrytych drzwiczkach. Z bijącem sercem podparłem klapę plecami i usiłowałem ostrożnie podnieść ją w górę. Nie można jej było poruszyć. Chociaż nie było wykluczone, że w kajucie znajduje się ktoś obcy, oprócz Augusta, uderzyłem w klapę ramieniem z całej siły. Nadaremnie! Przeniknął mnie dreszcz trwogi, albowiem przypomniałem sobie, że poprzednio drzwiczki w podłodze otwierały się lekko, bez żadnego wysiłku. Jeszcze raz i drugi uderzyłem w drzwi bardzo mocno — bez żadnego skutku. Ze złością i rozpaczą waliłem w nie pięściami — napróżno. Ponieważ ani nie drgnęły, należało przypuszczać, że albo zabito je gwozdziami, albo też przytłoczono jakimś wielkim ciężarem. Bądź co bądź, nie ulegało wątpliwości, że wszelkie wysiłki są bezcelowe.
Przerażenie zmroziło mi krew w żyłach. Nadaremnie usiłowałem się przekonywać, że ani August, ani nikt inny nie pogrzebałby mnie przecież żywcem wewnątrz statku. Nie mogłem już myśleć logicznie, upadłszy bezsilnie na podłogę, snułem w wyobraźni najstraszliwsze obrazy grożącej mi niebawem śmierci z głodu, pragnienia, zatrucia złem powietrzem.
Wreszcie zapanowałem nieco nad rozdrażnieniem i zgrozą. Odszukałem palcami szczeliny i szpary przy drzwiach. Usiłowałem stwierdzić, czy nie przedostaje się przez nie choć odrobina światła. Ale nie, ciemność panowała zupełna. Potem wbijałem w szczeliny ostrze noża, póki nie natrafiłem na twardy opór. Zacząłem drapać tę przeszkodę i przekonałem się, że jest to jakiś żelazny ciężar. Z lekkiego kołysania się żelaza wywnioskowałem, że położono w tem miejscu zapewne zwój lin okrętowych.
Nie pozostało nic innego, jak odszukać powrotną drogę do kryjówki i tam albo poddać się smutnemu losowi i beznadziejnie oczekiwać śmierci, albo uspokoić wzburzenie umysłu, skupić wszystkie siły duchowe i obmyślić jakiś plan ratunku.
Musiałem zwalczyć liczne trudności, zanim przedostałem się z powrotem do mojego schroniska. Dowlókłszy się do skrzyni, ległem wyczerpany na materacu. Tygrys ułożył się obok mnie i skomleniem i pieszczotą starał się niejako pocieszyć mnie w niedoli i obudzić energję do działania.
Niebawem jednak dziwne zachowanie się psa zwróciło moją uwagę. Przez parę minut lizał mi twarz i ręce, potem nagle odsunął się i zaskowyczał cicho. Powtarzało się to kilkakrotnie. Kiedy wyciągałem rękę, przekonywałem się, że zawsze leży na grzbiecie, podnosząc łapy do góry. To ponawiające się postępowanie psa wydało mi się niezwykle dziwnem, zwłaszcza, że nie mogłem wyjaśnić sobie przyczyny. Ponieważ pies wydawał się bardzo smutny, przypuściłem, że może odniósł jakąś ranę. Zbadałem jego łapy, jednę po drugiej, ale nie znalazłem ani śladu okaleczenia. Wówczas przyszło mi na myśl, że może głód mu dokucza. Dałem mu duży kawałek szynki, który spałaszował żarłocznie. Niebawem jednak znowu powtórzyły się te jego zagadkowe ruchy. Nasuwało się przypuszczenie, że dręczy go pragnienie, czemu, niestety, nie mogłem zaradzić, ponieważ sam cierpiałem męki wskutek niezaspokojonego pragnienia. Potem przypomniałem sobie, że obejrzałem tylko jego łapy, a przecież rana mogła mu gdzieindziej dokuczać. Zacząłem go badać na nowo. Gdy przesuwałem rękę po grzbiecie, zauważyłem, że w pewnem miejscu włos jest nastroszony i że to obrzmienie wije się równą linją wzdłuż całego ciała. Macając dokładniej palcami, odnalazłem grubą nić, krępującą psa dookoła. Powoli wiodłem wzdłuż niej palcami i nagle uchwyciłem jakiś strzęp, prawdopodobnie kawałek listowego papieru, umocowany nićmi w ten sposób, że krył się pod lewą łopatką zwierzęcia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.