Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dziewiąty.
Gra rozpoczęta.

Podczas gdy Sydney Carton i owczarek rozmawiali w sąsiednim pokoju tak cicho, że żaden dźwięk nie odchodził stamtąd, pan Jarvis Lorry przyglądał się panu Jerry Cruncherowi w sposób badawczy i nieufny. Sposób, w jaki uczciwy kupiec odpowiadał na spojrzenia pana Lorry, nie budził zaufania: Jerry przestępował z nogi na nogę tak często, jak gdyby miał ich pięćdziesiąt i postanowił wypróbować wszystkie. Oglądał przytem paznogcie z niezwykłem zainteresowaniem, a ilekroć oczy pana Lorry spotkały się z jego oczyma, pana Crunchera dusił krótki kaszel, co z kolei wymagało koniecznie przysłonięcia ust dłonią — gest ten rzadko, lub prawie nigdy, zauważyć można u ludzi o charakterze szczerym i otwartym.
„Jerry“, powiedział pan Lorry, „chodź no tu“.
Pan Cruncher szedł bokiem, wysuwając naprzód jedno ramię.
„Czem byłeś, oprócz gońca?“
Po krótkim namyśle, któremu towarzyszyło badawcze spojrzenie na chlebodawcę, pan Cruncher wpadł na genialną odpowiedź: „Robotnikiem ziemnym“.
„Coś mi się wydaje“, powiedział pan Lorry, gniewnie grożąc mu palcem, „żeś używał zacnego i czcigodnego domu Tellsona jako przykrywki, i że zajmowałeś się niecnym procederem, niegodnym nawet, by go wspomnieć. Jeżeli tak było, nie spodziewaj się ode mnie życzliwości po powrocie do Anglji, jeżeli tak było, nie myśl, że zachowam to w tajemnicy. Tellson nie będzie pokrywał twoich bezeceństw“.
„Mam nadzieję, sir“, błagał przerażony Jerry, „że gdyby nawet tak było, gentleman taki, jak pan, któremu miałem honor służyć tak długo, ażem osiwiał, pomyśli dwa razy zanim mię skrzywdzi — powiadam, gdyby tak było, ale nie mówię, że było! Ale przyjąwszy nawet, że tak było, byłaby to tylko jedna strona rzeczy. A każda rzecz ma dwie strony. Są lekarze, którzy zbierają gwineje tam, gdzie uczciwy kupiec nie może zebrać nędznej szóstki. Szóstki! Nie, pół szóstki! Pół szóstki! Nie, ćwierć szóstki! Gdy tamtym potrzeba pieniędzy, jak w dym idą do Tellsona, bo mają tam swoje konta, i nawet nie spojrzą na uczciwego kupca, wysiadając lub wsiadając do karet — jakbym był dymem, powiadam panu! No, to mi się wydaje też oszukiwaniem Tellsona! Ale chce się mieć gęsi, musi się mieć i gęsiarka. A do tego jest sobie taka pani Cruncher, to znaczy była tam, w Anglji, i będzie jutro, jeśli się tylko da — wygniatająca dziurę w ziemi kolanami, aby się mężowi interes nie udał, no i doprowadzająca przez to interes do ruiny! A żony lekarzy nie wygniatają ziemi kolanami — albo jeżeli wygniatają, to proszą Boga o więcej pacjentów, bo jakże może być jedno bez drugiego?! A potem weź pan przedsiębiorców pogrzebowych i kościelnych, i organistów, i prywatnych dozorców (a wszyscy to chciwcy), to przecież człowiek nie może wiele zarobić, nawet gdyby tak było. A to trochę, co mu spadnie, nie na wiele się zda, proszę pana! Nigdy na tem nie zarobił. Nie wyszło mu to na dobre, panie Lorry. Chętnie porzuciłby ten proceder, gdyby widział sposób, jak z tego wyjść, kiedy już raz wpadł. Mówię, gdyby tak było“.
„Fe!“ zawołał pan Lorry, ale nieco łagodniej. „Mam wstręt do ciebie!“
„Oto co chciałem powiedzieć panu pokornie, panie Lorry: gdyby tak było“, mówił pan Cruncher: „ale nie mówię, że tak jest...“
„Nie wykręcaj się“, zawołał pan Lorry.
„Nie wykręcam się“, powiedział pan Cruncher takim tonem, jak gdyby nic nie było bardziej obce jego zwyczajom i zamiarom, „chociaż nie mówię, że tak jest — oto co chciałbym panu powiedzieć. Na tem krześle, przy tymże banku, siedzi ten mój chłopczyna, wychowany tak, by był Mężczyzną, człowiekiem, który będzie panu służył, spełniał pańskie polecenia, odgadywał pańskie myśli, śmieszył pana, aż pańska głowa znajdzie się tam, gdzie są pańskie podeszwy — jeżeli pan, naturalnie, zechce. Gdyby nawet tak było, chociaż jeszcze nie powiedziałem, że tak jest (widzi pan, nie chce się wykręcać), niechże ten chłopczyna zajmie miejsce swego ojca i zaopiekuje się matką. Nie gub pan ojca tego chłopczyny — nie rób pan tego, panie Lorry — niech kopie jak zwyczajny grabarz — niech naprawi to, co wykopał niezwyczajnie — gdyby nawet tak było! — niech naprawi błąd porządnie zakopując tak, by nikt już nic odkopać nie mógł, o to, panie Lorry“, powiedział pan Cruncher trąc dłonią czoło na znak, że zbliża się do końca swego przemówienia, „o to chciałem pana prosić. Mój Boże, gdy się patrzy, co się tu dzieje, jeśli chodzi o takich gości bez głowy! — to daję słowo, gra nie warta świeczki, gdy się nad tem poważnie zastanowić! I takbym teraz myślał, gdyby tak rzeczywiście było — i proszę, niech pan pamięta, że to, co powiedziałem, powiedziałem z dobrej woli, bo mogłem przecież milczeć!“
„Przynajmniej w tem nie zełgałeś“, powiedział pan Lorry. „Nie mów już więcej. Może zostanę twoim przyjacielem, jeżeli na to zasłużysz i okażesz skruchę czynem, nie słowami. Dość już gadaniny!“
Pan Cruncher zmarszczył czoło; w tej chwili Sydney Carton i szpieg wrócili z ciemnego pokoju.
„Adieu, panie Barsad!“ powiedział pierwszy. „Ponieważ ułożyliśmy się możesz się już mnie nie bać więcej“.
Usiadł na krześle przed kominkiem naprzeciw pana Lorry. Kiedy zostali sami, pan Lorry zapytał Cartona, co zrobił?
„Niewiele. Gdyby sprawa więźnia poszła źle, ułatwi mi dostęp do niego“.
Pan Lorry osowiał.
„To wszystko, co mogłem uzyskać“, powiedział Carton. „Żądać zbyt wiele, byłoby kłaść głowę tego człowieka pod topór, a, jak on sam powiedział, nic gorszego nie mogłoby go spotkać w razie denuncjacji. To był słaby punkt całej sprawy. Nie było rady“.
„Ale wstęp do więzienia, jeżeli sprawa pójdzie niepomyślnie przed trybunałem, nie uratuje Karola“.
„Nie mówiłem, że to go uratuje“.
Oczy pana Lorry powoli zwracały się w kierunku kominka. Wespółczucie dla Łucji i cios ponownego aresztowania złamały go. W tej chwili był to stary człowiek, uginający się pod brzemieniem ostatnich trosk. Płakał.
„Dobry z pana człowiek i wierny przyjaciel“, powiedział Carton zmienionym głosem. „Proszę, niech mi wybaczy, że byłem świadkiem pańskiego wzruszenia! Nie mogłem nigdy obojętnie patrzeć jak płakał mój ojciec. A nie mógłbym więcej szanować pańskiego bólu, gdybyś był moim ojcem! Na szczęście, ominęła pana ta przykrość“.
Chociaż te ostatnie słowa powiedział zwykłym swoim tonem, tyle było niekłamanego szacunku i uczucia w jego głosie oraz w dotknięciu jego dłoni, że pan Lorry, który nigdy nie widział Cartona z jego lepszej strony, był tem zupełnie zaskoczony. Podał mu rękę, którą Carton delikatnie uścisnął.
„Wracając do biednego Darnaya“, powiedział Carton, „niech jej pan nie mówi o tej rozmowie, ani o moim układzie. Ona nie mogłaby zyskać dostępu do niego. A pomyśli może, że w ten sposób chcemy, w najgorszym razie, dostarczyć mu środków, by mógł uprzedzić wyrok“.
Pan Lorry nie pomyślał o tem i szybko spojrzał na Cartona, czy rzeczywiście nie miał tego zamiaru. Wydawało się to możliwe. Carton wytrzymał jego spojrzenie i dał znak, że zrozumiał.
„Mogą jej przyjść do głowy rozmaite rzeczy“, powiedział, „a każda zwiększy tylko jej niepokój. Niech pan też nie mówi jej o mnie. Jak już panu powiedziałem, wolę jej nie widzieć. I bez tego wyciągnę rękę, by pomóc — jeżeli pomóc będę mógł. Ale pan w każdym razie pójdzie do niej? Musi czuć się dzisiaj bardzo osamotniona“.
„Zaraz idę“.
„Bardzo się z tego cieszę. Jest do pana przywiązana i ufa panu. Jak wygląda?“
„Nieszczęśliwa i zbiedzona — ale piękna jak zwykle“.
„Ach!“
Był to długi, bolesny okrzyk, jak westchnienie — jak jęk. Pan Lorry znów spojrzał na Cartona, który stał twarzą odwrócony do ognia. Światło czy cień (stary gentleman nie potrafiłby powiedzieć co) przemknęły po niej tak szybko, jakby po pochyłości wzgórza w jasny dzień letni; Carton podniósł nogę, by przesunąć jedno z jarzących się polan, które wypadło. Miał na sobie biały płaszcz podróżny i wysokie buty, wtedy modne, a płomień odbijający się w ich gładkiej powierzchni czynił twarz jego bardzo bladą; wrażenie to potęgowały długie włosy, niefryzowane i spadające na plecy. Jego obojętność na ogień była tak wyraźna, że wywołała sprzeciw pana Lorry, gdyż but pana Cartona wciąż jeszcze spoczywał na głowni, chociaż ta nagle załamała się pod ciężarem stopy.
„Zapomniałem“, powiedział.
Oczy pana Lorry znów spoczęły na twarzy Cartona. Nie uszedł jego uwagi zamyślony wyraz, który rzucił cień na piękne rysy jego oblicza, przypominającego żywo twarz więźnia, do której twarz gościa była w tej chwili tak dziwnie podobna.
„A pańskie interesy tutaj dobiegają już końca, prawda?“ zapytał Carton, odwracając się od niego.
„Tak, jak powiedziałem panu zeszłej nocy, kiedy tak niespodzianie wbiegła tu Łucja, skończyłem wreszcie wszystko, co miałem tu do roboty. Sądziłem, że opuszczając Paryż zostawię ich zupełnie bezpiecznych. Mam już paszport. Miałem właśnie wyjechać“.
Obaj milczeli.
„Długie ma pan życie za sobą, prawda?“ spytał Carton.
„Mam siedemdziesiąt osiem lat“.
„I był pan pożyteczny przez całe życie! Zawsze i ciągle w pracy. Wierzono panu, ufano, szanowano...“
„Byłem człowiekiem interesu odkąd wyrosłem na mężczyznę. Właściwie byłem człowiekiem interesu już jako chłopiec“.
„I takie stanowisko zajmuje pan w tym wieku! Ilu ludziom zbraknie pana, gdy pan to stanowisko opuści!“
„Samotny stary kawaler“, pokiwał głowa pan Lorry. „Nikt nie będzie po mnie płakał“.
„Jakże pan może mówić coś podobnego? Ona nie będzie płakać po panu?! Ani jej dziecko?!“
„Tak, tak, dzięki Bogu! Nie myślałem tego, com mówił“.
„Jest za co dziękować Bogu, prawda?“
„Naturalnie. Naturalnie“.
„Gdyby pan musiał powiedzieć dziś w nocy swemu samotnemu sercu: „Nie pozyskałem sobie miłości ani szacunku, ani przywiązania żadnej ludzkiej istoty. Nie zdobyłem sobie miejsca w niczyjem sercu. Nie zrobiłem nic dobrego, ani pożytecznego, co zasługiwałoby na pamięć“, to pańskie siedemdziesiąt osiem lat stałyby się siedemdziesięcioma ośmioma przekleństwami. Prawda?“
„Będę szczery, panie Carton. Sądzę, że tak“
Sydney znowu zwrócił oczy w kierunku ognia i po chwili milczenia powiedział:
„Chciałbym zadać panu jedno pytanie: czy dzieciństwo wydaje się panu czemś bardzo odległem? Czy dnie, kiedy pan siadał u kolan matki, wydają się panu bardzo dalekie?“
Odpowiadając na bardziej pieszczotliwy ton Cartona, pan Lorry rzucił:
„Przed dwudziestu laty — tak. Ale w tym okresie mego życia — nie. Zbliżając się bowiem do końca, mam wrażenie, że się poruszam po kole i coraz bliższy jestem początku. Zdaje mi się, że to jeden ze sposobów łagodnego przygotowania się do ostatecznej podróży. Serce moje jest wzruszone obecnie wieloma wspomnieniami, które oddawna były uśpione, wspomnieniami mojej młodej pięknej matki, (a ja taki jestem stary) i wspomnieniami dni, kiedy to, co nazywamy światem, nie było dla mnie rzeczą realną, zaś wady moje nie weszły mi tak w krew“.
„Rozumiem to uczucie!“ zawołał Carton, czerwieniąc się. „I to pana podnosi na duchu?“
„Naturalnie“, powiedział pan Lorry.
Carton przerwał rozmowę i wstał, by pomóc staremu gentlemanowi wdziać płaszcz; „ale pan“, rzekł pan Lorry, wracając do tematu, „pan jest młody“.
„Tak“, rzekł Carton, „nie jestem jeszcze stary, lecz droga mej młodości nie była nigdy drogą ku wiekowi dojrzałemu. Ale nie mówmy już o mnie“.
„I o mnie także, oczywiście“, rzekł pan Lorry. „Wychodzi pan?“
„Pójdę z panem aż do jej drzwi. Pan zna moje włóczęgowskie i niespokojne przyzwyczajenia. Jeżeli będę się trochę dłużej wałęsał po ulicach, niech się pan o mnie nie niepokoi. Zjawię się zrana. Pan idzie jutro do sali sądowej?“
„Tak. Niestety“.
„I ja tam będę, ale tylko jako jeden z tłumu. Mój szpieg znajdzie mi miejsce. Będzie pan łaskaw przyjąć moje ramię panie Lorry“.
Pan Lorry oparł się o ramię Cartona i zeszli razem po schodach a potem na ulicę. W kilka minut doszli do miejsca przeznaczenia pana Lorry. Carton pożegnał go tutaj, ale spacerował jeszcze czas jakiś w pewnem oddaleniu, potem zbliżył się do zamkniętej już bramy i dotknął jej. Powiedziano mu, że codziennie chodzi pod więzienie. „Wyszła tędy“, powiedział, oglądając się, „skręciła tutaj, musiała iść po tych kamieniach, nieraz. Pójdę śladami jej kroków...“
Była godzina dziesiąta wieczorem, kiedy stanął przed więzieniem La Force, gdzie ona stała setki razy. Mały drwal, zamknąwszy swój sklepik, palił na progu fajkę.
„Dobry wieczór, obywatelu“, powiedział Carton, zatrzymując się, gdyż oczy drwala spoczęły na nim pytająco.
„Dobry wieczór, obywatelu“.
„Jakże tam Republika?“
„Myśli pan o Gilotynie? Nieźle. Sześćdziesięciu trzech dzisiaj. Niedługo dojdziemy do setki. Samson i jego pomocnicy skarżą się czasami, że mają za dużo roboty. Ha! ha! ha! Śmieszny ten Samson! To dopiero golarz!“
„Często chodzicie patrzeć, jak...“
„Goli? Za każdym razem! Dzień w dzień! To dopiero golarz! Widzieliście go przy pracy?“
„Nigdy!“
„Idźcie zobaczyć, kiedy ma roboty po uszy. Wyobraźcie sobie, obywatelu: zgolił dzisiaj sześćdziesięciu trzech w niespełna dwie fajki! Mniej niż dwie fajki trwało to! Jakem żyw!“
I gdy uśmiechnięty staruszek wyjął z ust fajeczkę, chcąc zademonstrować, jak mierzył nią czas, Carton poczuł taką ochotę wytrząść z niego duszę, że odwrócił się, by odejść.
„Nie jesteście Anglikiem“, powiedział mały drwal, „chociaż nosicie się z angielska?“
„Tak“, powiedział Carton, przystając i odpowiadając przez ramię.
„A mówicie jak Francuz“.
„Studjuję tu oddawna“.
„Aha! To z was prawdziwy Francuz! Dowidzenia, Angliku!“
„Dobranoc, obywatelu!“
„Ale idźcie obejrzeć tego śmiesznego kundla“, wołał za nim drwal, „i nie zapomnijcie zabrać ze sobą fajki!“
Odszedłszy zaledwie kilka kroków, Sydney zatrzymał się na środku ulicy pod zapaloną lampą i nakreślił ołówkiem kilka słów na skrawku papieru. Potem, przeszedłszy zdecydowanym krokiem człowieka znającego dobrze drogę kilka ciemnych i brudnych uliczek — brudniejszych niż zwykle, gdyż nawet głównych ulic nie czyszczono w tych czasach terroru — zatrzymał się przed sklepem aptekarskim, który właściciel zamykał właśnie. Mały to był ponury, ciasny sklepik, na krętej, stromej uliczce, utrzymywany przez małego, ponurego, krępego człowieka.
Przywitawszy i tego obywatela, Carton zbliżył się do kontuaru i położył skrawek papieru. „Fiuuuuu!“ gwizdnął przeciągle aptekarz. „Hi, hi, hi!“
Sydney Carton nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, więc aptekarz rzucił:
„Dla was, obywatelu?“
„Dla mnie!“
„Będziecie uważali, żeby nie łączyć tego razem, obywatelu? Wiecie co może wyniknąć, gdy się to trzyma razem?“
„Doskonale!“
Zrobiono i wręczono Sydneyowi kilka drobnych pakiecików. Włożył je, jeden po drugim, do wewnętrznej kieszeni w kurtce, wyliczył należność i zdecydowanym ruchem opuścił aptekę. „Niema już nic więcej do zrobienia“, powiedział, patrząc na księżyc, „do jutra. Nie mogę spać“.
Nie było cienia niedbałości w sposobie, w jaki rzucił te słowa głośno pod szybko mknącemi chmurami, i nie było w tych słowach zuchwalstwa. Mówił jak człowiek zmęczony, który wędrował, walczył, przegrał, ale który nareszcie wyszedł na gościniec i widzi kres drogi.
Przed wielu laty, kiedy cieszył się miedzy swymi rówieśnikami sławą bardzo obiecującego młodzieńca, szedł za trumną ojca. Matka umarła oddawna. Owe uroczyste słowa, wypowiedziane nad grobem ojca, powstały w jego mózgu, gdy szedł przez mroczne ulice, grążąc się w cień, który rzucały na niego księżyc i chmury, przebiegające nad jego głową. „Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
W mieście, rządzonem przez topór, w samotności nocy, w zrozumiałem współczuciu dla tych sześćdziesięciu trzech, których dziś zamordowano, i dla ofiar jutrzejszych, oczekujących losu swego w więzieniu — dla ofiar pojutrza i popojutrza — łatwo znaleźć było można łańcuch skojarzeń, który wyciągnął te słowa, jak zardzewiałą kotwicę z głębi wód. Nie szukał ich, ale je powtarzał i szedł dalej.
Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem patrzał w oświetlone okna pokojów, w których ludzie kładli się na spoczynek, na parę krótkich chwil zapominając o otaczających ich okropnościach; na wieże świątyń, w których nie wznoszono modłów, tak silna była reakcja ludu przeciw wieloletnim oszustwom, wyzyskowi i niegodziwości kleru; na odległe cmentarze przeznaczone, jak pisano na bramach, dla Wiecznego Snu, na przepełnione więzienia, na ulice, kędy tych sześćdziesięciu skazańców pędziło ku śmierci, która stała się czemś tak zwyczajnem i materjalnem, że między ludźmi pracującymi przy Gilotynie nie powstała ani jedna gadka o duchach straszących w jej okolicach. Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem dla życia i śmierci miasta, które na krótko pogrążyło się w odpoczynek. Sydney Carton przeszedł ulice, most na Sekwanie i wyszedł na lepiej oświetlone dzielnice.
Dorożek było niewiele, gdyż jadący dorożkami łatwo mogli wzbudzić podejrzenie, a panowie wciskali na głowy czerwone czapki, nosili drewniane obuwie, i szli piechotą. Ale wszystkie teatry były przepełnione, a ludzie wychodzili z radosnym uśmiechem i gawędząc szli do domów. W jednych z drzwi prowadzących do teatru, obok matki stała dziewczynka: szukały przejścia przez błotnistą ulicę. Przeniósł dziewczynkę i, zanim uścisk jej zwolnił się koło jego szyi, poprosił ją o pocałunek.
„Jam Zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
Teraz, gdy ulice były ciche i noc pogłębiała się, słowa te dźwięczały w echach jego kroków, i słowa te brzmiały w powietrzu. Zupełnie spokojny i opanowany powtarzał je sobie od czasu do czasu: nie przestawał ich słyszeć.
Noc się przesiliła. Gdy stał na moście, wsłuchany w szum rzeki liżącej mury Wyspy Paryż, gdzie malowniczy zespół domów i katedr rysował się wyraźnie w świetle księżyca, dzień wstał zimny, podobny do martwej twarzy, która wynurzyła się z niebios. Potem noc wraz z księżycem i gwiazdami zbladła i umarła, i przez krótką chwilę miało się wrażenie, jak gdyby Życie poddało się władzy Śmierci.
Ale wspaniałe, wstające słońce zdawało się słowa owe, owo brzemię nocy, ciepłemi i gorącemi promieniami wciskać mu wprost do serca. Gdy spojrzał w tym kierunku pełnemi czci oczyma, zdawało mu się, że między niego i słońce rzucono most świetlany a rzeka skrzy się w dole.
Potężna rzeka, tak głęboka, pewna, rwąca, była mu jak przyjaciel w owej ciszy poranka. Szedł wzdłuż jej brzegów, daleko od domów, i w świetle i cieple słonecznem upadł i zasnął na ławce. Gdy się zbudził i znów stanął na nogach, zaczął się przechadzać po brzegu, wpatrzony w wir, który kręcił się i kręcił bez celu, aż pochłonęła go rzeka i porwała ku morzu. „Jak mnie!“
Jakaś barka kupiecka, z towarami, z żaglem o delikatnej barwie umarłego liścia, wpłynęła w pole jego widzenia, zachybotała się koło niego i umarła wdali. Gdy spokojny, milczący ślad na wodzie zniknął, modlitwę, która wyrwała się z serca Sydneya o miłosierne wyrozumienie dla jego błędów i nieszczęsnej ślepoty, kończyły słowa „Jam Zmartwychwstanie i żywot“.
Pan Lorry już wyszedł, gdy wrócił Carton, i nietrudno było się domyśleć, dokąd udał się poczciwy staruszek. Sydney wypił tylko trochę kawy, zjadł kromkę chleba, i umywszy się i przebrawszy, by się odświeżyć, poszedł do sądu.
W sali panował gwar i ruch, kiedy czarny owczarek, od którego niejeden cofał się przerażony, wcisnął go w najciemniejszy kąt między tłum. Pan Lorry już był na miejscu a doktór Manette także. Ona była również — siedziała obok ojca.
Kiedy wprowadzono jej męża, rzuciła mu spojrzenie tak opanowane i pełne otuchy, tak przepełnione kochaniem i trzeźwą litością, a jednak tak wzywające go do odwagi, że zdrowa krew nabiegła mu do twarzy, dodając blasku oczom i siły sercu. Gdyby był tam ktoś, ktoby mógł zauważyć, jaki wpływ spojrzenie jej wywarło na Sydneyu Cartonie, zobaczyłby, że podziałało ono i tu tak samo.
Ten niesprawiedliwy Trybunał prawie, a nawet wcale, nie uznawał procedury, któraby oskarżonemu zapewniała choćby przesłuchanie. I trudno pomyśleć sobie taką Rewolucję, któraby, kierowana samobójczą zemstą, chciała wszystko rozgonić na cztery wiatry, gdyby przedtem nie nadużywano tak potwornie wszystkich praw, form i ceremonjałów.
Oczy wszystkich zwrócone były na sąd. Ci sami niewątpliwi patrjoci i dobrzy republikanie, co wczoraj i przedwczoraj, co jutro i pojutrze. Górował nad nimi niecierpliwością pewien człowiek z wyrazem głodu na twarzy, który wciąż ruszał palcami koło ust i którego widok napawał widzów wielkiem zadowoleniem. Żądny cudzego życia, żądny krwi sędzia o kanibalskim wyglądzie, Jakób Trzeci z dzielnicy świętego Antoniego. Sąd cały robił wrażenie sfory psów zaprzysiężonych w celu sądzenia zwierzyny.
Oczy wszystkich zwróciły się na pięciu sędziów i Oskarżyciela Publicznego. Z tej strony nie można było dzisiaj oczekiwać łaski. Ponure, zawzięte, urzędowe twarze. Potem oczy każdego z nich szukały innych oczu w tłumie i wymieniły z niemi porozumiewawcze spojrzenie; i dawano sobie znaki głowami zanim ze skupioną uwagą zaczęto patrzeć przed siebie.
Karol Evrémonde, zwany Darnay. Wypuszczony wczoraj. Nanowo oskarżony i aresztowany wczoraj, oskarżenie wręczono mu zeszłej nocy. Podejrzany i zadenuncjowany jako wróg Republiki, arystokrata, należący do rodziny tyranów, członek rodu skazanego na wygnanie, ponieważ używał swoich przywilejów, by ohydnie dręczyć lud. Karol Evrémonde, zwany Darnay, mocą tej banicji już umarł wobec Prawa. Tyle w tych nielicznych, a może nawet mniej licznych, słowach zawarł Oskarżyciel Publiczny.
Przewodniczący zapytał, czy oskarżenie było jawne, czy tajne?
„Jawne, Prezydencie!“
„Kto oskarża?“
„Trzy głosy. Ernest Defarge, winiarz z dzielnicy Świętego Antoniego“.
„Dobrze“.
„Teresa Defarge, jego żona“.
„Dobrze“.
„Aleksander Manette, lekarz“.
Tu hałas powstał w sali. Doktór Manette zerwał się ze swego krzesła, blady i drżący, i stanął na równe nogi.
„Prezydencie, z najwyższem oburzeniem protestuję przeciwko tym fałszom i podstępom! Wiecie, że oskarżony jest mężem mojej córki. Córka i wszyscy, którzy są jej drodzy, drożsi mi są nad życie. Kim jest i gdzie ten fałszywy konspirator, który twierdzi, że oskarżałem męża mojej córki?“
„Obywatelu Manette, uspokójcie się! Nie poddać się autorytetowi władzy znaczy postawić się poza prawem. A co do tego, co jest wam najdroższe, to nie posiadacie nic droższego ponad Republikę“.
Nagana, udzielona doktorowi, przyjęta została z entuzjazmem. Przewodniczący ujął za dzwonek, i podjął gorąco:
„Jeżeli Republika zażąda od was w ofierze waszego własnego dziecka, obowiązkiem waszym będzie poświęcić je. Wysłuchajcie tego, co będzie. A tymczasem — milczcie!“
Szalone oklaski rozległy się na nowo. Doktór Manette usiadł, wodząc dokoła oczyma, bardzo blady. Córka przytuliła się do niego. Żarłoczny członek sadu zatarł ręce, poczem jedną z nich, jak zwykle, zasłonił sobie usta.
Kiedy sala uspokoiła się na tyle, by można było mówić, wystąpił Defarge i pokrótce opowiedział historię uwięzienia: że służył u doktora jako młody chłopiec, potem to, jak doktora uwolniono i w jakim stanie znajdował się, gdy go uwolniono. Badanie trwało krótko a sąd szybko przystąpił do pracy.
„Czyście oddali zasługi przy wzięciu Bastylji, obywatelu?“
„Zdaje mi się“.
W tem miejscu jakaś wzburzona kobieta zawołała z tłumu:
„Byliście jednym z najlepszych patrjotów! Dlaczego nie powiedzieć jak było?! Byliście tego dnia kanonierem i jeden z pierwszych wpadliście do tej przeklętej twierdzy! Patrjoci, mówię prawdę!“
Była to Zemsta, która wśród oznak zadowolenia i zachęty tłumu składała swoje zeznania. Przewodniczący zadzwonił. Ale Zemsta, rozgorączkowana, wołała: „Gwiżdżę na dzwonek!“, w czem też znalazła poparcie.
„Opowiedzcie sądowi, coście tego dnia czynili w Bastylji, obywatelu!“
„Wiedziałem“, powiedział Defarge, patrząc na żonę, która stała u podnóża stopni, na które wstąpił Defarge, i nie spuszczała z niego oczu, „wiedziałem, że więzień, o którym mówię, był zamknięty w celi znanej jako Sto Pięć, Wieża Północna. Wiedziałem to od niego. Szyjąc buty pod moim nadzorem, nie mówił o sobie inaczej jak: Sto Pięć, Wieża Północna. Biorąc tego dnia do rąk broń, postanowiłem, jeżeli twierdza padnie, zbadać ową celę. Twierdza pada. Idę do celi w towarzystwie obywatela towarzysza, tu obecnego, i prowadzi nas klucznik. Badam celę bardzo dokładnie. W otworze komina wyjęto kamień i położono go z powrotem; znalazłem tam zapisany papier. Oto ten papier. Zbadałem próbkę pisma doktora Manette. To jest pismo doktora Manette. Oddaję papier, pisany ręką doktora Manette, w ręce Przewodniczącego“.
„Niech go odczytają!“
W martwej ciszy i milczeniu — więzień patrzał z miłością na żonę, żona odwracała oczy od niego tylko poto, by spojrzeć na ojca, doktór Manette nie odrywał spojrzenia od czytającego, madame Defarge nie odrywała oczu od więźnia, Defarge nie odrywał oczu od swojej zawziętej małżonki, a wszyscy patrzyli badawczo na doktora, który nie widział nikogo — przeczytano co następuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.