Orbeka/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Historya to stara jak świat, smutna jak grób... Przypomnijcie sobie Kleopatrę, którą niewolnicy zawiniętą przynoszą temu, którego czarować postanowiła; Dalilę i Samsona, Omfalę i Herkulesa, i tysiąc innych powieści klassycznych i nie klassycznych, w których kobieta uprzedzonego zawczasu o jéj płochości mężczyznę, u nóg swych zwyciężonego kładnie. Cóż gdy mężczyzna nie jest ani Samsonem, ani Herkulesem, ani Cezarem? Nic bowiem słabszego nad mężczyznę, któremu się uśmiechnie to szczęście co się zowie miłością, a najczęściéj... Widzieliście pewnie w lasach południowych krajów, na murach i gruzowiskach miłosne bluszcze, opasujące pnie, okrywające rumowiska? Jakże czule obwijają się one na piersi swych ulubieńców! niestety! drzewa schną w tych objęciach i mury się kruszą.
A na górze... bluszcz się zieleni, jak ślicznie powiedział Fredro.
Choć stare to dzieje tych bluszczów i tych — z przeproszeniem — pni — nie mniéj są one psychologicznie ciekawe. Każda z takich historyjek ma swe strony nowe, coś czem się od innych odznacza, co oddaje do historyi powszedniéj... miłości. Zda się też nam, że i w téj którą opowiadamy, znajdą się dosyć ciekawe ustępy — choć może nie tak szczęśliwie, jakbyśmy pragnęli odwzorowane.
Przejażdżka do Wilanowa, choć Mira z powodu szambelanica była podraźniona i w duszy gniewna, odniosła przewidziany skutek. Rozdraźnienie czyniło ją żywszą, śmielszą, dziwaczniejszą, a fantazya i odwaga nigdy pięknéj kobiecie szkody nie czynią.
Z tego wypadku wzięła assumpt, mówiąc po staroświecku, do wyrzekania na Warszawę, stolicę, jéj społeczność, ludzi, a wstręt jaki do nich okazywała, cały się obrócił na korzyść Orbeki. On był wieśniakiem.
Lullier raz tylko przerwała jéj, po cichu szepcząc:
— Ale moje życie, przecież gdyby ci się kazano na wsi zakopać, biorąc cię za słowo?...
Mira udała że nie słyszy.
Późnym wieczorem, koło Mokotowa odprawiwszy konie, powrócili pieszo, powoli, do Warszawy. Orbeka odprowadził je do drzwi mieszkania. Tu już rozstać się mieli, Lullier szła przodem na schody, gdy gospodyni zwróciła się do Orbeki.
— Kiedyż się zobaczemy? spytała — wszakże pan czuć musisz — jak ja — że się widziéć i widywać musiemy. Więc kiedy? gdzie?
Było to tak niezręczne, ale czyż pochlebnéj niezręczności miłość własna nie wytłómaczy zawsze?
— Ja muszę jechać do Lwowa, rzekł nieśmiało Walenty.
— Najprzód, cóż za mus? są ludzie stworzeni do interesów, niech oni za nas je robią; powtóre, gdyby już była konieczność, toż pan powrócisz? kiedy? prędko?
— Ale, niewiem doprawdy.
— Wiesz co, zostań pan.
— Niewiem, wahając się, dodał Orbeka.
— Lullier mi ucieka, a! takbym rada pomówić z panem. Przypadłeś mi do serca, a! wstydzę się, że to mówię, ale... o! niebierz-że pan tego za złe. Jutro, wieczorem, będę w ogrodzie Mniszchowskim, przyjdź pan, wszak jutro odjechać nie możesz.
Tak się rozstali, ale Orbeka był już niewolnikiem.
Prosty, zimny rozsądek, pokazywał mu tę kobietę jaką ona była, malował ją, dom, otoczenie, towarzystwo, Lullier. Hornim ów, ten szambelanic, cały ton, mowa, natarczywość... ślepym potrzeba było być, aby się nie domyśléć przeszłości, któréj część zachodziła na teraźniejszość, a jednak... jednak, Orbeka słaby, wszystko sobie potrafił na dobre wytłómaczyć.
Sławski nazajutrz nie przyszedł do niego, tak był pewien, że się tam ze swą zimną rozwagą i radami na nic nie przyda. Dotknęło to Orbekę, ale poszedł wieczorem do ogrodu, i do późnéj nocy pozostał na rozmowie z Mirą, która tak prowadziła rzeczy, że się coraz poufaléj, z nadzwyczajną zręcznością zbliżała do niego.
Była ona już tak pewną siebie i zwycięztwa, że z rana tego dnia, nie wiedziéć pod jakim pozorem, wypowiedziała dom Hornimowi, biednemu chłopcu, który jéj służył jak piesek, i do koszuli się zrujnował dla niéj. Jakkolwiek nazwała go kuzynem, czuła, że przytomność tego młodego krewnego, będzie jéj przeszkadzać, draźnić, onieśmielać i odpychać Orbekę.
Przy rozstaniu z Hornimem, było wszystko, co towarzyszy tego rodzaju rozłamom: łzy, wymówki, gniewy, zgody, zaręczenia o przywiązaniu niezłomnym, wyznania, prośby. Hornim który sądził że był kochanym, wyszedł z téj próby przybity, znękany, zniechęcony na całe życie i tegoż dnia z Warszawy, dłużéj w niéj żyć nie mogąc, wyjechał.
Plac był do nowéj budowy oczyszczony, zręczna pani urządziła się nawet tak, aby jak najmniéj mieć gości, chciała się cała oddać wielkiemu interesowi — był to bowiem dla niéj tylko interes, nic więcéj.
Serce w tém udziału nie miało najmniejszego, poruszyłoby się było może, gdyby spotkało trudności[1] do zwalczenia, ale jéj szło aż do zbytku łatwo; jeźli jakie uczucie obudziło się w niéj dla Orbeki, to chyba politowanie.
Owego wieczora z ogrodu kazała mu się odprowadzić do domu. U schodów chciał ją pożegnać, ale szli razem, podawał jéj rękę, rozmowa była niezmiernie ożywiona. W progu taż sama historya, w salonie prosiła go odpocząć; potém poczuła się głodną, kazała dać kolacyjkę, zapraszając na nią gościa. Wino grało znowu w niéj pewną, choć podrzędną rolę. A potem jakoś tak się wiązały, płynęły, wytryskały jedne z drugich opowiadania, że siedząc przy sobie, sami jedni, we dwoje, zapomnieli się, do północy. Z balkonu widać było księżyc i drzewa, noc była wiosenna, cudowna.
Chwile się takie nie zapominają nigdy. Orbeka wyszedł rozmarzony, podbity, osłabły, tak, że już o Lwowie ani pomyślał, postanowił posłać plenipotenta, a sam zamieszkać w domu swoim na Podwalu.
Czwartego, czy piątego dnia, Mira już poszła z panem Walentym, ot tak, przez ciekawość tylko, zobaczyć, jak też ten dom jego wygląda, i znalazła go starym, ulicę nie miłą, a tu się właśnie nastręczała zręczność jedyna. Po panu S. sprzedawano pałac na Krakowskiém-Przedmieściu za parę kroć sto tysięcy, za bezcen.
— Gdybyś pan go kupił, jabym u pana zaraz najęła pierwsze piętro. A! wystaw pan sobie, jakby miło mi było, pan mógłbyś zamieszkać na dole, miałabym was ciągle blizko, a ja taka jestem biedna, niedołężna, że się bez czyjejś opieki nigdy obejść nie umiem.
Orbeka zmilczał, ale w tydzień dom na Podwalu sprzedany był za bezcen, a pałac kupiony dosyć drogo — plasnęła w rączki dowiadując się o tém piękna pani, chciała się zaraz wprowadzać, ale nowy dziedzic prosił o folgę. Kamsetzer odnawiał i przyozdabiał dla niéj pierwsze piętro, posłano po marmurowe kominki do Włoch, po obicia do Paryża, po meble do Wiednia.
Orbeka zrazu się wstydził swéj słabości, ale wstyd tego rodzaju nie trwa długo, człowiek się oswaja z położeniem, tłómaczy przed sobą, kłamie, usprawiedliwia błędami drugich, i.. potém.. już z czoła zetrze ostatki sromu dziewiczego.
Sławski odsunął się od niego, innych znajomych nie miał prawie, lżéj mu było w téj samotności z nią. Mira zaś, nie śpieszyła dlań zawiązywać stosunków, aby nikt z tak łatwego, jak się jéj zdawało człowieka, nie korzystał.
Z nadzwyczajną zręcznością, z instynktem niezmiernym obwijała go sieciami powoli. Skromność wielka i bojaźliwość udana, były jednym ze środków,[2] które użyła. Orbeka nie mógł się ani na krok posunąć nad to, co mu przy pierwszém poznaniu było dozwoloném. Gdy całe miasto miało go za poufałego przyjaciela Miry, on był tylko najpoufalszym jéj sługą. Z natury nieśmiały, szanujący kobietę, nie miał odwagi posunąć się krokiem daléj, ta czysta miłość była dlań najmilszą, a Mira wyrachowywała dobrze, iż łatwą dlań być niepowinna.
Tymczasem starała się ugruntować swą władzę, a niekiedy próbowała trochę kapryśnie, jak też wielką uzyskała.
Z dawnego żywota pozostały jéj, oprócz niewygodnych znajomości takich, jak naprzykład szambelanica, straszniejsze jeszcze długi. Nawet w czasach największéj swéj świetności, Mira się bez nich jakoś obejść nie mogła. Było bo w dobrym tonie mieć naówczas długi. Kupcy wierzyli chętnie. Ale gdy się powiększały summy, a nic nie wpływało, zaczynali być dokuczliwemi. W chwili poznania Orbeki, Mira była w dosyć niemiłém położeniu z tego powodu, upominano się, ścigano ją, musiała drzwi zamykać, ale gdy się rozeszła wiadomość, iż gruby zwierz znowu dał się złapać w sieci, wierzyciele przycichli, nie chcąc przeszkadzać.
Niektórzy jednak wymierzywszy czas, wymiarkowawszy okoliczności, zjawiali się znowu powoli. Mira nie wiedziała już jak się ich pozbyć, a nie chciała jeszcze nic żądać od Orbeki, czekała... Wprawdzie był on usłużnym bardzo, ale nie zbadała jeszcze, jakie wrażenie na nim zrobi odzieranie żywcem ze skóry.
Jednym z wierzycieli najzręczniejszych i najdokuczliwszych, był pan Joli, ex-Francuz, jubiler modny, człek, który i na kredyt dawał brylanty nie najpierwszéj mody, i odkupywał za bezcen klejnoty i pieniędzy pożyczał, i do wielu delikatnych spraw służył za pośrednika.
Joli, który przybył do stolicy jako czeladnik, przed laty czterdziestu, miał lat dobrze sześćdziesiąt, ale jeszcze był przystojny, elegant i wcale żwawy. Otyłość mu nieco zawadzała, ale nader zręcznie ją nosił i krzepko.
Joli był w bardzo poufałych stosunkach z Mirą. Z niewiedziéć jakich rachunków należało mu się kilkaset dukatów, w domu ich nie było dwudziestu, a dochód na trzy lata wprzód był oddawna zjedzony.
Jednego poranku, Joli, którego wielekroć już pod pozorem migreny, przechadzki, snu, gości i t. p. odprawiono ode drzwi, tego razu dosyć się gwałtownie do nich dobijał. Godzina była wczesna, Mira kazała go wpuścić. Leżała zwinięta w kłębek na kanapce, na dwóch różowych łapkach trzymając niemniéj różową buzię. Włosy blond rozpuszczone, dziwnie ją ubierały, była podobną do cherubinka.
Joli stanął zachwycony w progu.
— Pani hrabina jeźli długów nie płaci, to sama winna; jakże można, będąc tak cudnie piękną, nie miéć milionów do wyrzucania?
Pochlebstwo to było zarazem impertynencyą, ale wierzycielom się wiele wybacza, a pochlebstwo jak kadzidło zawsze smakuje, choć nie bardzo dobrane.
— Jaki bo ty jesteś nudny, mój Joli, odpowiedziała Mira, dla mizernych kilkuset dukatów, tak mi pokoju nie dajesz, kiedyś u mnie tysiące zarobił.
— Ale, kochana pani hrabino, rzekł Joli, biorąc krzesło i siadając bez ceremonii — nie tyle tu idzie o zapłatę, co o porozumienie się.
— O jakie?
— Ja chciałem wiedziéć co się z panią dzieje? jakie są widoki? Może gdyby nic nie było, to by się coś przecie znalazło.
— Ale dajże mi pokój, rumieniąc się, odparła ex-podczaszyna. Zdaje mi się, że idę za mąż... i bogato.
— A! za kogo?
Cichutko szepnęła mu, Orbekę.
— Nieznam, rzekł Joli; ale po chwili namysłu i rzucanych pytaniach, okazało się, że znał i wiedział o kim była mowa.
— Jaką byś ty mi mógł wielką oddać przysługę, a może razem i sobie, szepnęła po chwili namysłu Mira. Wiele ci się należy?
Joli dobył pugilaresu i przeczytał 300 i 256 dukatów.
— Słuchaj a zrozumiéj mnie dobrze, zaczęła mówić po cichu z iskrzącemi oczkami. Należy ci się pięćset pięćdziesiąt dukatów.
— I sześć — dodał Joli.
— Ja ci wydam kwit na sześćset pięćdziesiąt.
— A sto trzeba dopożyczyć? przerwał jubiler zimno — ale niemam! słowo honoru, niemam!
— A! nie — śmiejąc się, zawołała Mira. Orbeka kupił pałac po panu S. Pierwsze piętro ja najęłam, on mieszka na dole. Gdybyś waćpan poszedł z rachunkiem, tak trochę obcesowo się napierając, niby omyłką, do niego. Niepotrzebuję mu mówić, że potrzeba i mnie tam różowo nie czarno odmalować, i... zarazem wyprobować, jaki to człowiek do interesów. S’il lache son argent facilement; ou...
— O! o! rozumiem i podejmuję się, rzekł jubiler; jutro rano dam pani odpowiedź.
Mira chciała go opatrzéć w instrukcye obszerniejsze, ale obraził się tém prawie pan Joli, i zapewnił, że sobie da rady, a w żadnym razie, szkody nie zrobi.
To rzekłszy, wyszedł.
Można sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością oczekiwała wiadomości Mira, o obrocie delikatnéj owéj negocyacyi, którą dla zbadania gruntu rozpoczęła. Trafiło się jakimś dziwnym wypadkiem, że tego dnia, Orbeka, który bywał często po parę razy, a zawsze prawie choć na chwilę musiał codzień widziéć Mirę, nie nadszedł.
Przypuszczała więc, że próba się nie udała, że dług mógł przestraszyć lub zniechęcić Orbekę, że cała jéj praca, w niwecz została obróconą. Pod wieczór rozbolała ją głowa, a gdy Lullier nadeszła, choć się jéj do niczego nie przyznała, zręczna dworka mogła poznać łatwo po twarzy Miry, że jakiś dręczył ją niepokój.
Ale dopytać się nie mogła. Mocno ją to zaciekawiło, badała jednak napróżno. Mira zbywała ni tém ni owém, narzekając na świat i ludzi.
Noc przeszła niespokojnie, długi ranek był dręczący, o jedénastéj oznajmiono przyjście pana Joli. Mira rzuciła się przeciwko niemu. Zręczny dyplomata, miał twarz marmurową, nic z niéj prawie wyczytać nie było podobna.
— Cóżeś zrobił? mów coś zrobił? zawołała impetycznie.
— Ale, naprzód trzeba wiedziéć, czym co zrobił? odparł z uśmiechem jubiler.
— Jesteś nielitościwy! — Jakże to było?
— Plan doskonale osnuty przez panią hrabinę, wykonany został z intelligencyą, rzekł zwolna jubiler. Poszedłem do pałacu kwaśny, niecierpliwy; gadałem w sieni tak długo, tak głośno, żem nareszcie gospodarza wywabił. Powiedziałem mu, że szukam pani, że mam interes ważny, niecierpiący zwłoki.
Zaczął mnie dopytywać delikatnie. Powiedziałem mu, narzekając na was naturalnie, że wy, przez waszą dobroczynność i poświęcenie dla drugich, wiecznie wpadacie w kłopoty, powiedziałem, że jesteście mi dłużni, alem dodał, że zaręczyliście za biedną familią, i t. p.
— A! to wybornie, i cóż on?
— Spytał o wielkość długu, chłodno. Zacząłem mu mówić jeszcze o was, malując jakem był powinien, wahać się zdawał, potem błagając mnie o sekret jak najściślejszy, kartkę waszą wziął, i zapłacił wekslem na Cabrit’a.
Będąc u Cabrit’a, przekonałem się, że ma u niego leżących, excusez du peu, pięćdziesiąt tysięcy dukatów, ale Cabrit mi mówił, że wszyscy goli magnaci, zwąchawszy te pieniądze, już są na czatach. Gdybyś mnie pani posłuchać chciała, i wywieźć go ztąd... bo go nieochybnie ogolą, a ta operacya, dodał Joli z ukłonem, pięknym rączkom pani pozostawioną być powinna.
Mira uśmiechnęła się, serdecznie podziękowała Joliemu, który jéj naprawił grzeczności, dowcipów i odszedł nareszcie. Orbeka przyszedł późno, ale w dobrym humorze, ze zwykłą swą pokorą i łagodnością. Mira już wiedziała, że go skubać można bezkarnie, była spokojną.
Dzień upłynął w ciszy domowéj na słodkich rozmowach. Orbeka pozostał do wieczora. Niecierpliwiło to trochę piękną panię, że doszedłszy do stanowiska przyjaciela domu, innego zdawał się ani pragnąć, ani spodziewać. Był nieśmiały i prostoduszny aż do zakłopotania; trudnoż było biednéj kobiecinie, saméj mu się rzucić na szyję.
Już brał za kapelusz, gdy Mira żegnając go, smutna, prawie się rozpłakała zrazu, a po chwilce, na dobre rozszlochała i dostała spazmów. To naturalnie powstrzymało odchodzącego, ale niczego się nie domyślał... Cucąc osłabłą... poczuł, że go odepchnęła silnie... Pan Walenty zmięszał się i przeraził, że mógł czémś na gniew jéj zasłużyć, niezrozumiał co się stało...
Ona płakała, nareszcie z za łez dobyły się wyrazy.
— Niewdzięczny! okrutny! o mój Boże! on mnie nie rozumié.
Jak po nici wytoczyła się rozmowa dramatyczności pełna.
Mira kazała mu iść i nie pokazywać się jéj więcéj na oczy; przyznała, że jest niebezpiecznym, wygadała się z tém, że całe miasto ma na nią zwróconą uwagę, że ich ogadano, że poniosła z jego powodu ciężki szwank na reputacyi.
Orbeka sam nie wiedział co z sobą zrobić i jak się tłómaczyć.
— A! zawołał, czyż pani nie widzisz, żem zakochany, żem oszalały, że o wszystkiém w świecie zapomniałem dla ciebie?
— Ale cóż będzie! co będzie z nami?! przerwała Mira, wszakże tak zostać nie możemy, moje imie... ten stosunek... świat...
— Wina jest moja, i nie widzę innego ratunku, jak... oddalić się, rzekł Orbeka. Każesz pani...
Mira nie mogła nic zrozumiéć.
— Pani wiesz, dodał, że jestem żonatym.
— Jakto? kiedy był rozwód, i żona jego poszła za innego?
— Tak jest, odpowiedział z cicha Walenty, ale ja jéj przysiągłem dobrowolnie, i jako uczciwy człowiek, przysięgi mojéj złamać nie mogę. Czuję się nią związanym do śmierci. Nie jestem panem serca, ale powinienem być panem mego słowa i przysięgi.
Był to sofizmat zapewne, ale po swojemu rzeczywiście uczciwego człowieka, Mira jeszcze zrozumiéć go nie mogła, na ostatek przestraszyła się, widząc, że rachuba na ożenienie, jeźli nie fałszywą była, to cel do osiągnięcia daleko trudniejszy niż się zdawał.
— Ale ani kościół, ani prawo, ani obyczaj, nie wymaga od pana...
— Tak, ja sam tylko wymagam tego po sobie, rzekł Orbeka, i słowo wyrzeczone bądź co bądź, utrzymam. Daruj mi pani, zawołał klękając, żem obłąkany, szalony, śmiał nie mogąc jéj zaślubić, dać jéj to biedne serce... Wielką dla mnie będzie ofiarą opuścić cię, ale widzę teraz, że ta jest nieuchronną. Na zawsze serce moje, zmysły, pragnienie, zostaną z tobą, ale ja... ja jutro jadę...
Piorun nie mógł by był razić silniéj niezręcznéj Miry, nad te słowa; w jednéj chwili potrzeba było zmienić całą strategią, plan, i przywiązać do siebie tego człowieka, jeźli nie stułą i przysięgą, to ofiarą i szczęściem.
Czytelnicy nasi nadto zapewne już dobrą powzięli opinią o Mirze, aby się nie domyślili łatwo, że w najrozpaczliwszym razie, potrafiła sobie dać rady.
To pewna, że w następującym tygodniu, ex-podczaszyna, która się tak lękała potwarzy, opinii, plotek, bez wahania nowy do nich powód dała, zajmując pierwsze piętro pałacu, którego dół zamieszkał pan Orbeka.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu; dwie następne strony zamienione ze sobą. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu występował błąd składu, dokończenie akapitu było przesunięte o jedną stronę. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.