<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Oczekując na przyjście Sławskiego, Orbeka trapił się zawczasu wymówkami jakie miał słyszéć od niego, szukał napróżno argumentów któremi by mógł zbijać, głosu, którymby go rozbroił; ale Sławski nad wszelkie spodziewanie nie zjawił się rano, dopiero przed samą godziną obiadową, przyszedł ubrany w mundur... zamyślony i smutny.
— Wiedziałem, rzekł w progu, że nie wyjedziesz, pocóż daremnie miałem cię męczyć. Wczoraj wieczór wzruszony, chociaż chciałem już wrócić do domu, nie mogłem na sobie wymódz uspokojenia i wszedłem przechadzać się sam po Saskim ogrodzie; widziałem cię siedzącego przy téj czarownicy, szpiegowałem, gdyś ją do karety odprowadzał. Potém już nie wątpiłem, że pozostaniesz.
Walenty w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Lituj się nademną — odpowiedział, ale mnie pozostaw losowi.
— Dziś już milczę, — odezwał się Sławski, zdaje mi się, że rozumować z tobą byłoby zapóźno. Masz słuszność, żal mi cię serdecznie; jesteś skazany na ciężkie boleści. Znasz tę kobietę, wiesz co tylko wiedziéć o niéj można, możesz sam przewidywać co cię czeka i spotka niechybnie... Stało się...
Zamilkli; Orbeka wziął kapelusz i wyszli razem ku mieszkaniu Miry.
Milczący doszli do sieni przedzielonéj drzwiami szklannemi, z po za których widać było kwiatami i zielenią ubrane schody. Ta wonna droga zaprowadziła ich na pierwsze piętro, lokaj w liberyi galonowanéj, herbownéj, stał u wnijścia. Wszystko zapowiadało dom na wielkiéj stopie, lub przynajmniéj chcący za bardzo pański i wytworny uchodzić. Ale zarazem czuć było we wszystkiém co otaczało jakąś kruchość, coś przybranego, nie swojego... W pokojach, które przechodzili, pełno było pozostałości wielkiego dawnego przepychu, resztek różnorodnych wspaniałych, drogich, pomięszanych ze sprzętami nader pospolitemi. W całém przybraniu apartamentu harmonii żadnéj, nieładu ukrytego wiele. Pomimo to mieszkanie, jak pani, miało jakiś wdzięk pociągający, jakiś urok swobody, coś nęcącego jak nierozwikłana tajemnica. A czegóż w niem nie było! Bronzy, alabastry, mozaiki, obrazy, posągi, antyki, gobeliny, porozrzucane kosztowne księgi, poplamione, powiędłe bukiety, miniatury, sylwetki. Fantazya nieubłagana téj kobiety w chwili gorączkowych zachceń zgromadziła te cacka i skarby, aby jutro rzucić je w pył i obojętnie zapomniéć.
Ten chaos pamiątek nie poszanowanych, to cmentarzysko żywota namiętnego przedstawiało się obcemu na pierwszy rzut oka, dosyć wesołém i ciekawém. Jakiś instynkt mimowolny umiał to wszystko nie myśląc ustawić tak, by oryginalnością pociągało. Znać było charakter kobiety nie myślącéj o jutrze płynącéj z wodą na losy, w najmniejszych drobnostkach... wczorajsze jéj szczęścia, już dziś pył pod kanapą zasypał. Nieocenione skarby, okryte pocałunkami niedawno, walały się po kątach, jak opuszczeni kochankowie. Kwiaty exotyczne, okupione może uśmiechem i łzami, więdły niepodlewane, kosztowny szal turecki zwinięty w kłąb, wypełniał jakiś niewygodny róg kanapy. Książki w oprawach drogich widać było porozpłaszczane na krzesłach. Loże Rafaela służyły do podwyższenia zbyt nizkiego siedzenia przy fortepianie. Pamiątka kilkomiesięcznych gorączek, arfa, na któréj się grać uczyła pani, z porwanemi strunami osmutniała spoczywała w kącie na pokucie, choć niedawno kilkaset dukatami opłacono jéj sprowadzenie z Paryża, a z niecierpliwości dobywając, pakę kazano porąbać w kawały.
Tak wszystko...
Na chwilę przed przybyciem gości, zaprzątniono się w pokojach, aby je nieco do porządku przyprowadzić, ale ten ład był pośpieszny i powierzchowny, z po za niego przeglądało długie zaniedbanie.
Świeże kwiaty źle zasłaniały powiędłe, a wonne kadzidło mięszało się do jakichś dziwnych wyziewów pyłu razem i wilgoci. Zbytek prawie królewski w jednéj ścianie, sprzeczał się z niezrozumiałemi kłamstwy, użytemi do osłonięcia nagości drugiéj.
Gdy weszli, nie było jeszcze nikogo w pokojach, choć się godzina obiadowa zbliżała, kilku lokajów przesuwało się niespokojnie i pośpiesznie, jak gdyby nie wszystko jeszcze było gotowém.
Przewidująca gospodyni, dopiero na pół godziny przedtem wychodząc się ubierać, przypominała sobie mnóstwo nieodzownych rzeczy, których do obiadu brakło. Chciała ona obiad uczynić wytwornym, ale lubiąc we wszystkiem przepych i epikureizm, najmniéj była zdolną wygospodarować je sama. Musiał to ktoś za nią robić. Wczorajszy w loży widziany młodzieniec p. Hornim, wysłany na miasto, miał jeszcze dostarczyć niektórych łakoci i przyborów, które dla zwyczaju i tonu, dla pokazania gościom dostatku, mieć było nieodzownie potrzeba.
W saloniku do którego weszli, cisza była, ale sprzęty zdawały się hałasować, tak jakoś w niezgodzie były z sobą. Drżący, przejęty Orbeka usiadł pod wrażeniem jakie zawsze czyni na mężczyźnie gniazdko kobiety, która go za serce pochwyciła mimowolnie; czytał on w tém co ją otaczało historyą życia, oczy i myśl trafiały na przykre wyznania, a namiętność usiłowała je sofistycznie wytłómaczyć, na piękno i dobro, a jednak serce mu się ściskało. Sławski, który raz pierwszy był w mieszkaniu ex-podczaszynéj, znajdował w niém wymowne potwierdzenie swoich domysłów. Szyderskie pół-uśmieszku błąkało się po jego twarzy.
Zaszeleściała suknia, dwaj goście się porwali zwracając ku drzwiom, ale wchodząca strojna i piękna pani, nie była gospodynią domu. Była to ta sławna Lullier, trochę trzpiot, wielce zręczna, a nadzwyczaj miła istota, która w ówczesném towarzystwie tak przeważne i od wszystkich uznane umiała sobie wyrobić stanowisko.
Lullier służyła dobrze swym rywalkom, nawet nieraz tak rozległe miała stosunki, taką łagodność i wyrozumiałość, taki dar przymilenia, że ją wszyscy lubili, a nieraz w bardzo trudnych i ważnych interesach, ona służyła za pośrednika.
To też Lullier bywała przyjmowaną i dobrze widzianą wszędzie. Znajdowano ją w najwyższych sferach i w najskromniejszych towarzystwach, wysługiwała sobie biedaczka spokój, bezkarność, pobłażanie. Co w duszy jéj mieszkało, na co jéj to wszystko było potrzeba okupywać tak drogo, któż zgadnie? Była wesoła zawsze tak, iż posądzać się ją godziło, że w duszy musiała miéć tą maską zimną pokryty smutek wiekuisty. A spełniała swe obowiązki gorliwie, serdecznie, była na posługi wszystkich pań, nawet gdy co u swych mężów wyrobić chciały, posłem, pośrednicą, listonoszem, korespondentem, donosicielem, jednała kredyt, pożyczała pieniędzy, wypowiadała miłość odprawionym kochankom, przychodziła z oznajmieniem zdrady do pań, które opuszczano.
Lullier była jeszcze piękną, ale tę piękność winna była sztuce już po części i niezachwianemu spokojowi, z jakim wiodła resztę życia. Śmiała się wprawdzie, ożywiała, oburzała, twarzyczka jéj marszczyła się delikatnie czasem, zarumieniała lekko, bladła, ale te wzruszenia nigdy nie dochodziły do głębi. Grała spokojnie, ziewając i nudząc się komedyą życia, obojętną, oklepaną, któréj wszystkie sceny dawno umiała na pamięć.
Aleśmy za długo zatrzymali się w progu z piękną panią, po któréj w ślad nadbiegł Hornim, adjutant służbowy gospodyni domu. Koszyki jakieś i pudełka oddawszy w przedpokoju, zjawił się, jakby dopiero po raz pierwszy przybywał, chociaż od dziesiątéj z rana pełnił swe obowiązki.
W saloniku ożywiło się nieco, a po dziesięciu minutach oczekiwania, nadbiegła wreszcie zdyszana, zapinając na sobie rękawki koronkowe, piękna Mira, z przeprosinami do gości.
Była wystrojoną do twarzy, ufryzowaną cudownie i tak młodą, że Lullier aż krzyknęła zdziwiona, witając ją na progu. Wyglądała na piętnastoletnią dzieweczkę. Róża u boku i róża we włosach nie były świeższe nad nią. Oczki się jéj świeciły niecierpliwością, zniecierpliwieniem, żądzami, marzeniami.
— A! przepraszam, stokrotnie przepraszam, moich najmilszych gości, zawołała, po przywitaniach rzucając się na kanapę zmęczona — ale co to jest być gospodynią domu, kiedy do tego Pan Bóg nie stworzył.
Duszno było w saloniku, otworzyła okno, do czego Hornim dopomógł i nic nie mówiąc, długiém wejrzeniem zbadała Orbekę, jak żeglarz, który zapuszcza sondę, nurtując morze, czy się na niém okręt utrzyma.
— Z góry moich gości przepraszam za obiad — dodała — nie gardzę ja dobrym obiadem, ale niestety! sama go nawet zadysponować nie potrafię. Nie mam tego talentu gospodyni, którym się inne panie odznaczają. Do gotowego siadam z przyjemnością, ale... gdyby nie łaskawy kuzyn.
Wskazała na Hornima, któremu zdaje się, że nadała nazwisko to, aby wytłómaczyć jego stanowisko w domu.
Młody człowiek zarumienił się, zmięszał trochę, gdy we drzwiach kamerdyner z serwetą oznajmił, że obiad był na stole.
Chwilkę stała zakłopotana pani domu, myśląc, jak tą procesyą ceremonialną do jadalni rozporządzić, nie życzyła sobie odstąpić Orbeki pani Lullier, a jéj trzeba było dać jako kobiecie pierwszeństwo, które wolałaby była przyznać milionowemu niewolnikowi swemu.
Wykręciła się z tego bardzo zręcznie.
— Panie Sławski, jako lepiéj znajomy, podaj pan rękę Luli, ja poprowadzę mego ziomka.
Sławski posłuszny, posunął się ku pięknemu posągowi uśmiechniętemu już do niego i z gracyą podającemu rękę, pani Mira porwała Orbekę i pochyliła swą świeżuchną twarzyczkę ku niemu, szepcząc na ucho, oblewając gorącym wonnym swym oddechem. Czuł ją przy sobie i drżał biedny człowiek, z ust słowo mu się dobyć nie mogło, tak był upojony.
Za dwoma parami, z głową spuszczoną, powlókł się świeżo kreowany kuzynem, Hornim.
Salka jadalna była krągła, biało ze złotem przyozdobiona, stół błyszczał kryształami, bukietami, gdzie niegdzie kosztowny okruch starego serwisu srebrnego się okazywał. Ale każda sztuka od innéj zdawała się oderwana całości.
Około Lullier siadł z jednéj strony Sławski, z drugiéj Orbeka, daléj naturalnie Mira, przy niéj na podoręczu Hornim.
Obiad, pomimo zapowiedzi gospodyni, był wytworny, nie gotował go wprawdzie Tremo, ale pierwszy jego uczeń na ten dzień uproszony.
Umiejętna też ręka wybrała wina z najlepszych piwnic stolicy, w któréj najdoskonaléj zaopatrzone w świecie znajdowały się lochy. Orbeka, który był przywykł do swego życia anachorety, do szklanki wody, a czasem kieliszka lekkiego wina, uląkł się natarczywości, z jaką mu nalewać zaczęto i zmuszać do picia.
Szczególniéj troskliwą o to była piękna gosposia, która wiedziała może, że wino śmiałym czyni, że rozwiązuje usta, że żywiéj każe bić sercu — i że po rozbudzeniu, człowiek zachowuje pamięć snów swoich. Niepodobna się było bez niegrzeczności oprzéć naleganiom. Hornim wstawał z flaszką, nieodchodził od krzesła, a śliczna rączka Miry, sama też z wdziękiem Heby nalewała nektar.
A! ta rączka!
Jaki wdzięk i urok, jakoby tajemniczą siłę niewysłowioną ma ręka kobieca! Najpiękniejsza, najmilsza z nich, jeźli nie ma pięknéj ręki, jest istotą niedokończoną. Ręka mówi, ręka dopełnia wizerunku charakteru, ręka jest tajemniczém godłem, które skupia w sobie cały wizerunek istoty.
To też piękna prawdziwie ręka, ręka rozumna — bo są ręce rozumne, ręka czuła — bo są czułe, ręka posągowa, idealna, bywa tylko udziałem bardzo niewielu.
Ręka, to genealogia kobiety, świadectwo jéj przeszłości, przepowiednia przyszłych losów. W niéj od miękkiéj epidermy co ją pokrywa, od barwy co ją krasi, od różowego pazurka do najdrobniejszego szczegółu, wszystko ma dla badacza niezmierne znaczenie. Jest-to hieroglyf, w którym przestawienie jednéj drobnéj kreski, zmienia wyraz całości. Zdaje się, że dosyć pięknéj rączki, aby najbrzydsza kobieta wydała się zachwycającą, gdy bez niéj — anioł piękności, zda się brzydkim.
Dlaczego Bóg w tych pięciu paluszkach do różowéj przyczepionych dłoni pomieścił tyle? to jego tajemnicą.
Ze stanu barbarzyństwa powoli wychodząc człowiek, gdy od pracy mechanicznéj do coraz uszlachetniającéj go bardziéj postępuje, — traci powoli rękę pierwotną nieledwie podobną do rozszczepionéj łapy zwierzęcia, do kosmatéj pięści goryla i wyrabia rękę inteligentną, rękę czułą, zręczną, silną razem i piękną. Tylko plemiona dawno wykształcone, mogą mieć te ręce, które podobało się nazwać arystokratycznemi, a które są rękami nerwów i rozumu, bo ręka nie przychodzi od razu, na nią jak na typ twarzy pracują plemiona i pokolenia.
Dziwna rzecz, że w człowieku naprzód się wyszlachetnia oblicze, naprzód wypiękniają rysy twarzy, a na ostatku ręka.
Są całe narody, jak niemiecki, których rysy fizyognomij już są cywilizowane, a ręka jeszcze rzemieślniczą i ziemską.
O ręce ludzkiéj, księgi by pisać można; nie dziwujemy się wcale chiromancyi, bo chirognozyą mamy za naukę posiłkującą fizyognomice, bez któréj ona pełną być nie może. To pewne, że kto ręki człowieka bacznie nie obejrzał, ten go jeszcze nie zna. Jeden wszetecznie brzydki palec, odstręcza i przestrzega, będzie tam wszystko piękne, a coś ułomnego w charakterze, gdzie ręka jeszcze kaleka. Kto się nad tém kiedykolwiek zastanowił, nie posadzi nas o przesadę.
Rękę wykształconego człowieka, Bóg dał jako przestrogę dla ludzi, aby go po niéj poznali, jestli całym takim, jakim się wydaje.
Mira miała ręce przecudne, pociągające, białe, drobne bardzo pozakańczanemi, z dłońmi jakby tenną pomalowanemi na czerwono, ale wpatrzywszy się w nie, rączki te przestraszały. Były suche, zimne, elastyczne, a bez czucia. Właścicielka, mimo starannego utrzymania ich, nie mogła się powściągnąć w chwilach niecierpliwości, od pogryzienia i poodzierania ich nieco. Baczniejszemu mogło by to było coś powiedzieć o charakterze, ale Orbeka widział tylko sympatyczny krój tych rącząt ruchawych, świeżych, pulchniutkich, a z ręcznych jak łapki wiewiórki.
Niewiadomo jakich środków tego dnia użyła Mira, aby się stać jak mówił — irresistible, to pewna, że była zachwycającą, i że po niéj nieznać było najmniejszego starania, wysiłku, pracy około podobania się, była cudownie naturalną, dziecinnie naiwną.
Potrafiła też rozpoić winem i wejrzeniem Orbekę nowa Circe, i zrobić z niego posłuszną sobie istotę. Mówił, uśmiechał się, czuł, jakby rozmarzał po długiém zziębnięciu.
Mira trochę niegrzecznie zapomniała o wszystkich nawet o kuzynie Hornimie, cała się oddając przybyszowi, na którego doprawdy tak wielkich zachodów nie potrzebowała. Biedny człowiek, był już podbity, związany i przygotowany na niechybną zgubę.
Pani Lullier, która mimo uwagi gospodyni uczynionéj przed obiadem, bardzo zdaleka tylko znała Sławskiego, i nie czuła najmniejszéj ochoty zbytecznie się doń zbliżać, widząc się wreszcie osamotnioną, bo Orbeka nie przemówił do niéj nawet, zawiązała rozmowę z sąsiadem. Hornim się bawił butelką, niemiał z kim.
Z razu pani Lullier trochę lekko traktowała Sławskiego, sądząc, że ma do czynienia z jedną z tych istot podrzędnych bez inteligencyi, z którą rozmowy, do jakich ona przywykła, poprowadzić nie będzie można, ale po kilku słowach, postrzegła, że się omyliła. Lullier była istotą zużytą i chłodną, ale jeszcze dowcip i rozum czynił na niéj niejakie wrażenie.
Zwróciła się więc z przyjemnością do Sławskiego, widząc, że ją zrozumié.
W kilku słowach, poufalsza rozmowa pół cicha się zawiązała.
— Cóż pan mówisz, o téj parze tak zajętéj sobą? spytała go po chwili. Powiedz mi pan, bo ja się nic od niéj dowiedziéć niemogłam, dawno się oni znają?
— Ten pan, zdaje mi się, drugi czy trzeci raz w życiu ją widzi, odparł Sławski, ale są fatalności i sympatye.
— A! rozśmiała się Lullier, wierzysz pan w te baśni stare? O! mój panie, te czasy, gdy kobieta w tłumie, nieznając mężczyzny, niewiedząc kto on jest, mogła się nagle w nim rozkochać — bezpowrotnie minęły. Tak mi się zdaje. I wy się nie kochacie i my się nie umiemy kochać. Nowość ma urok chwilowy, jak dzieci szukamy zabawki, a gdy rozbiwszy , w środku znajdziemy kłaki lub otręby, rzucamy.
— Ale czyż zawsze tylko te rzeczy się w zabawkach znajdują? spytał Sławski.
— Prawie zawsze, odpowiedziała Lullier. Ale, powiedz-że mi pan, dodała bardzo po cichu, nieprawdaż iż jest niezmiernie bogaty?
Sławski się uśmiechnął prawie szydersko.
— Jeżeli pani tylko odgadujesz, rzekł, to masz prorocze wejrzenie, przed kilku tygodniami zaledwie odziedziczył on spadek ogromny.
— A! zawołała Lullier — i spojrzała z ukosa na Orbekę, jakby sama siebie probując, czyby dlań czułą być potrafiła.
Odmalowaliśmy nieco już bohatera naszego, był to człowiek nie młody, nigdy nie można go było nazwać pięknym; miał jednak w fizyognomii coś smutnego, miłego i co zowią sympatyczném. Mówiła z niéj wielka rezygnacya i łagodność. Zresztą, twarz miał jedną z tych, co nie są zbyt świeże w młodości, ani zbyt się zasępiają i grzybieją na starość. Kobiecie nie mógł się podobać od razu, ale można się doń było silnie i na wieki — mając serce przywiązać. Orbeka był do zbytku uczuciową istotą, choć się z téj choroby całe życie rozumem wyleczyć starał.
Tak przeszedł obiad, którego gastronomiczną wartość, jedna tylko chłodna Lullier smakoszka i znawczyni, ocenić była w stanie.
Inni goście nadto byli zaprzątnieni. Hornim zjadał się zazdrością, choć go czasem dolatywał uśmiech Miry, na złagodzenie jego bólów wysłany; Sławski bawił się dowcipną sąsiadką więcéj niż półmiskami, a o reszcie mówić nie potrzebujemy.
Kieliszki zręcznie mieniane jedne ustępowały przed drugiemi, wina się mięszały, naostatek przyszły Tokaje, deser i ruszono się od stołu w tym stanie rozbudzenia, wesela, błogości, który sprawia zawsze dobry obiad w towarzystwie przyjemném.
Lullier podała rękę Sławskiemu, ścisnąwszy z uśmiechem dziwnym dłoń przyjaciółki, uśmiech ten był tak wymowny, że się Mira zarumieniła — gospodynią ujął sam już Orbeka. Hornim znowu stanowił aryergardę samotną i smutną. Na pociechę był dobrze podchmielony i jako kuzyn domu (świeżo kreowany) po drodze sobie nucić pozwolił.
Do salonu przyniesiono czarną kawę w tureckich prawdziwych kubeczkach, na filigranowych podstawkach.
Hornim nie miał nic lepszego do zrobienia, jak wyjść na balkon i pochylić się smętny na jego poręczy, rozmyślając o znikomości miłostek kobiecych. Lullier sądziła, że będzie grzeczną gdy odciągnie Sławskiego, w kątku salonu pozostał Orbeka i Mira, zasłonięci na pół kilku zielonemi wazonami. Cichym szeptem płynęła rozmowa, obojgu jakoś było dobrze a tyle sobie mieli nieskończenie ciekawych do powiedzenia rzeczy.
W tém, wśród téj ciszy błogiéj, od przedpokoju zaleciał szum i hałas niezrozumiały. Gruby jakiś tubalny, ochrypły nieco głos męzki, zdawał się sprzeczać ze sługami i zbliżać zwolna ku salonowi. Słychać już było ciężkie po posadzce stąpanie, straszne jak chód posągu Komandora w Don Żuanie.
Mira zawsze nadzwyczaj draźliwa zaledwie to doszło jéj ucha, pobladła, oczy jéj zaiskrzyły się, zerwała się z siedzenia i pobiegła ku drzwiom, jakby usiłując zapobiedz, jakiemuś niemiłemu a nie w porę zjawisku.
Ale zaledwie kilka ubiegła kroków, głos ten doszedł już wyraźniejszy do salonu.
Widocznie gospodyni usiłowała pozbyć się jakiegoś natrętnego przybysza, który się wpierał gwałtownie.
— Ale dlaczegoż nie mam wejść, Mirciu kochanie, amour cheri! wołał za drzwiami ów nieznany gość.
A po chwili.
— No, to co? — to co? gdybym i był nieco podchmielony, ależ je suis de bonne societé, głupstwa i nieprzyzwoitości nie zrobię.
— Ale puszczaj-że! co to jest! J’ai donc mes entrées i nie darmo! Salonu mi zabronić nie możesz, kiedy..
Tu mowa jakby przyłożeniem dłoni do ust zatamowaną została, a po chwili nazad gospodyni wbiegła do salonu, przestraszona, pąsowa, i padła przy Orbece na krzesło.
— A — co za nieznośna awantura... rzekła z pośpiechem, człowiek... którego cierpiéć nie mogę... natręt... i zawsze podchmielony... i taki grubianin... a! przepraszam pana... Ale gdzież Hornim?
Nim jednak Hornima z balkonu przywołać się udało i tych wyrazów dokończyć, na progu ukazała się postać cale oryginalna.
Był to mężczyzna nie młody, w peruce, na któréj niezgrabnie włożony chwiał mu się kapelusz trójgraniasty; ubrany po francuzku, przy szpadzie, z żabotami koronkowemi, z palcami błyszczącemi od pierścieni, z twarzą czerwoną, obrzękłą, widocznie opiłą, usty obwisłemi, oczyma załzawionemi, prawdziwy typ starego birbanta. Chociaż się opierał na trzcinie z gałką złotą, chwiał się na nogach. Oczkami szydersko przymrużonemi, powiódł po zgromadzeniu.
Bonsoir la compagnie! rzekł grubym głosem. A cóż to za jeden? spytał, wskazując laską Orbekę. Ale laskę podniosłszy, musiał się pochwycić za uszak.
A diable! wino kapitalne i do głowy szturmujące nie żartem u tego naszego amfitryona. Pardon! wracam z obiadu. A je viens cuver mon vin, chez la bonne petite Mira.
To mówiąc, doszedł jakoś do krzesła, i padł na nie całym ciężarem, aż się meble zatrzęsły.
Nie trudno się było domyśléć, że człowiek, który w takim stanie, tak śmiało wchodził do kobiety, musiał do tego mieć jakieś prawa.
Czuła też Mira jak ją zabijało to zjawienie się opiłego dygnitarza. Ale — był to jeden z jéj adoratorów, którego niegdyś dobrze pono podskubała, który jeszcze niekiedy dawał sobie po piórku złotém wyrywać. Cóż tu było z nim począć?
Z nadzwyczajną bezczelnością pochyliła się Mira do ucha Orbeki.
— A! przepraszam pana, to szambelanic, krewny mój, smutny człowiek, z tą familią! o mój Boże! on abuse de notre faiblesse, nie miałam nigdy odwagi dać mu odprawy. Jest-to człowiek, którego nienawidzę. Proszę pana, w takim stanie przyjść do kobiety!
Orbeka już oślepiony, ubolewał tylko nad losem Miry, ale nie wczytywał się w głąb téj katastrofy.
Tymczasem Hornim wywabiony z balkonu, wszedł i może nie bez pewnego uczucia nasyconéj zemsty, ujrzał szambelanica, którego traf sprowadził, dla rozczarowania czarowanego tak usilnie Orbeki.
Przybyły postrzegł go.
— A ty! tu także? prawda! ty tu teraz na służbie! Gdzież la petite? kto tam z nią? c’est du nouveau?
Ruszył głową.
— Mirciu, odezwał się, przecież kiedy stary przyjaciel przychodzi, przez pamięć, jeźli nie jego serca, to jego wypróżnionéj kieszeni, godzi mu się uśmiechnąć. Ou est-elle? za wazonami. Znam ten kątek, ale mnie tam bywało ciasno.
Lullier zrazu trochę także rozśmieszona tą awanturą, ulitowała się nad przyjaciółką.
Gruby gość spojrzał na nią, pogroziła mu na nosie.
— A! pani tu! przepraszam, nie postrzegłem. Macnął się po głowie. Wszakże wszedłem w kapeluszu, ale tu, to wszystko mi wolno. Mira est une bonne petite.
— Ale cichoż na Boga! tupiąc nogą, odezwała się Lullier, szanuj że...
— No, ba! co mam szanować? hę? ciebie? farceuse? czy ją? czy tych co tu bywają? pardon!
— Szambelanicu, krzyknęła Lullier, je vous ferai mettre à la porte.
— No! sprobujcie, na to potrzeba czterech ludzi, a tylu ich nie macie, chybabyście pożyczyli zkąd?
— Cóż ci się stało? spytała Lullier, czyś oszalał?
— Ale nie, byłem na obiedzie u N. Ha? czy to tylko był obiad? a! nie, to było śniadanie, tak, i piliśmy... popiliśmy się. Wychodząc ztamtąd... Któż mnie tu przywiózł? A! przyjaciel... pomyślałem sobie, dokąd iść do domu, nieuchodzi. Syn mógł mi wyprawić tę sztukę co Cham Noemu, byłbym przymuszony go przeklinać, a to nieprzyzwoicie. Myślę sobie, a dokąd-że? jeźli nie do małéj téj Mirci, którą kocham. A! słowo honoru, dziś odmłodzoną czuję miłość moją...
Lullier targnęła go za rękaw, i podarła koronki.
Popatrzył na rozszarpnięty mankiet.
— Nie racya, żebyś mi psuła brabanty moje, które drogo kosztują. Lulu, dajże mi choć rączki, gdy Mira zajęta, no! daj! niewiesz jak po winie smakują paluszki kobiece, no! daj! nie ukąszę!
Lullier, śmiejąc się, podała mu rękę, a stary przypił się do niéj i westchnął, potem głowa zwolna pochyliła się na piersi, ręce na poręczce, i, osuwając się w fotel, z uśmiechem na ustach — usnął.
Hornim spoglądał na to obojętnie, Sławski ze wzgardą, któréj wcale nie myślał ukrywać, Lullier z jakiémś politowaniem szyderskiém. Biedna gospodyni płakała, a te łzy z oczek przed chwilą błyszczących zalotnością i weselem, rozbroiły Orbekę, który całego znaczenia wypadku, w prostocie ducha, nie pojął nawet.
Widząc zakłopotanie ogólne, Sławski wziął za kapelusz i skinął na przyjaciela, najwłaściwszą zdawało mu się rzeczą, wynieść się co prędzéj i uniknąć nowéj historyi przy obudzeniu.
Ale to wyjście śpieszne i z takiego powodu mięszało wszystkie szyki Miry. Mira miała już cały plan ułożony wcześnie, po obiedzie zamówione były konie na przejażdżkę do Wilanowa, na jutro także jakaś partyjka miała się dopiero niby sama nastręczyć w Wilanowie... i tak daléj.
W tem nagłe przybycie pijanego adonisa, kalało jéj dom, zrażało człowieka, dla którego w całym blasku i uroku wystąpić chciała, wstrząsało zamkiem na lodzie.
Ale cóż było począć? wstrzymać nie zdawało się bezpieczném, uciekać saméj z domu, niezbyt przyzwoitém.
— Moja ty droga, szepnęła jéj Lullier, zbliżając się do zapłakanéj — mam ci coś zaproponować: zostawmy tu tego gbura, chodź, jedź ze mną, ja się umówiłam z sędzią S., że się spotkamy tam wieczorem. Nieśmiem proponować tym panom, dodała Lullier, ale gdyby byli grzeczni, toby nam towarzyszyli, bo biedny Hornim zostanie na straży Cyklopa, aby zbudzony, nie potłukł tu wszystkiego.
Sławski spojrzał na Orbekę, ten był smutny, nie żeby go to zraziło, bo namiętność jest największym z sofistów, ale bolał nad przykrością jakiéj doznała Mira, a gotów był dla pocieszenia jéj, nie do Wilanowa, ale do Ameryki z nią płynąć.
— Jeźli pan Orbeka chce jechać, ja nie stoję na zawadzie, ale mnie panie darują, bo jam człowiek pracy, godzin niewolniczych, i właśnie muszę...
Orbeka spojrzał na niego, ale Sławski był niewzruszony, ujął przyjaciela za rękę z uśmiechem, i rzekł po cichu.
— Ciebie już pono nie wyratuję, rzekł — no a przyznam ci się, że mnie to nudzi. Czym ja ci na co potrzebny?
Orbeka szepnął.
— Ale miłym byś mi był bardzo.
Ciszéj jeszcze spytał Sławski.
— Czyś ty tam potrzebny, na co? jeszczebyś mógł i miał powód się wycofać. Walenty mój...
— Ale pan nam nie bałamuć pana Orbeki, szepnęła błagająco Mira, która złe wrażenie chwil ostatnich, koniecznie naprawić chciała przejażdżką, proszę pana.
— O! nie! nie, rzekł Sławski wesoło, mówię o interesie. Wiem, że Orbeka powinien był dla nader ważnych interesów jechać do Lwowa.
— Ale jakież interesa są ważniejsze nad prośbę pięknéj kobiety? spytała Lullier.
Sławski się skłonił.
Po cichu wyszli z salonu, w którym nad sapiącym szambelanicem, stał rozmyślając Hornim, jaką mu sztukę wypłatać i zeszli po schodach. Sławski znowu prowadził Lullier, która patrząc na Lacedemończyka, uśmiechała się, a Mira łzy swe i żale, wylewała na łono nowego przyjaciela.
Orbeka był już tak ślepy, że oprócz tych łez, prócz tego żalu i strapienia nic nie widział, nie słyszał nic, i gotów był na największe ofiary, aby otrzéć te zapłakane oczęta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.