<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Są chwile jasnowidzenia w życiu — najzaciętszy niedowiarek, choć to sobie na swój sposób tłumaczy, fakt uznać musi, bodajby miał nazwać zwierzęcym instynktem, a nie wzrokiem duszy. Jak błysk nagły przelatuje przyszłość przed nami i czujemy ją nieuchronną, fatalną; wola złamana jéj potęgą, posłuszna jak ta słaba istota, która w paszczę węża leci sama, ciągniona wzrokiem jego — nagina się do widzenia swéj doli, choćby ta dola była najstraszniejszą męczarnią.
Orbeka wyjeżdżając z domu, wiedział, że go w świecie znowu czekają zawody ciężkie i cierpienia, jednakże nic nie czynił aby ich uniknąć, sam szedł w paszczę fatalności.
Od bardzo dawna nie wiedział już nawet co się z żoną jego, zaślubioną innemu, stało; na samym wstępie, przybywszy do stolicy, dowiedział się od przyjaciela, że owdowiała, że była dosyć biedną.
Sławski, stary druh pana Walentego, choć nosił mundur, zupełnie był swobodny i niezajęty. Bawił się rysunkiem, sztuką, czytał, malował; — należał do małego kółka miłośników malarstwa. Ubogi, cichy, nie marzący o świetnych losach, Sławski żył z dnia na dzień z małéj pensyjki i z drobnych robotek. Egzystencya to była brukowa, biedna, zależna, z jednéj strony ociérająca się o to co kraj miał najświetniejszego, najbogatszego, z drugiéj o najuboższe sfery wyrobników sztuki, nędzniejszych od wyrobników rzemiosła. Szczęściem Sławski nie chorował jak wielu pseudo-artystów na fantastyczne gorączki, nie narzekał na świat, nie szukał w nim nasyceń i wrażeń zbyt silnych, pijał tylko wodę, jadł mało, a pracował wiele. Ze wszystkich względów był to człowiek znakomity, choć wielu miało go za zimnego, za pospolitego, dlatego, że żadnéj nie odegrywał komedyi i nie narzucał się ludziom, a raczéj bronił od nich i odosabniał.
Z Orbeką spotkali się na ulicy; Sławski nie wiedział o zmianie jego losu, o spadku, o milionach, i powitał go zdziwiony. — Cóż ty tu robisz? po co ci było ze wsi, gdzie spokojnie pracować mogłeś, ruszać się?
— Masz słuszność pytać, odpowiedział Orbeka, ale się mylisz, sądząc, żem to zrobił z dobréj woli.
— A cóż cię zmusiło?
— Nic nie wiesz?
Sławski ruszył ramionami, i dowiedział się dopiero całéj historyi, a twarz mu się zasępiła. Wcale odwrotnie, nie jak pospolicie ludzie czynią, zwykł był unikać bogatych, poczciwy Orbeka już go przestraszał. Ledwie po staréj znajomości potrafił go gwałtem zatrzymać i dłuższą z nim poprowadzić rozmowę. Ale Sławski już się miał na ostrożności.
Od niego dowiedział się pan Walenty o owdowieniu żony swéj i biednym jéj stanie, i jego pośrednictwa użył, aby wesprzeć ją datkiem, któregoby się pochodzenia nie domyślała. Ciągnęło go cóś zrazu do nieszczęśliwéj, ale siła jakaś przeciwna wstrzymała.
Zmuszony zająć się interesami, nie wiele wychodził pan Walenty, mało kogo widywał, prócz prawników i Sławskiego. Potrzeba było opery, muzyki i namowy Sławskiego, aby go wieczorem wyciągnąć do teatru, Włoszka primadona występowała w nowéj operze, Sławski choć sam nie muzyk, namiętnie lubił śpiew, Orbeka dał mu się zaprowadzić do teatru.
Zastali w dosyć niewygodnie urządzonéj sali tłok niezmierny, szczególniéj wielkiego świata, elegantek, fircyków, jak ich naówczas zwano — (dzisiejszych lwów) — i piękności modnych.
Chociaż wszyscy przyśli niby słuchać muzyki i śpiewu, najmniéj jednak słychać było obojga, opóźnieni widzowie wchodzili podochoceni po obiadach, głośno rozmawiając, piękne panie w lożach śmiały się na całą salę; trzaskano drzwiami, wołano się z jednego końca teatru na drugi. Dopiero na główną aryą owéj Włoszki, nieco się ciszéj zrobiło, przesłuchano ją trochę uważniéj; ale po oklaskach, które koniec zwiastowały, szmer i wrzawa rozpoczęły się na nowo. Sławski miał zręczność ukazać Orbece najjaśniejsze gwiazdy tego Olimpu, najpiękniejsze twarze, z których do każdéj przywiązaną była jakaś ciekawa historya, najwybitniejsze postacie epoki, w rozmaitych odznaczające się zawodach.
Rozmowa szła bardzo żwawo między dwoma przyjaciółmi, którzy zajmowali dobre miejsce w nizkiéj loży i prawie skryci byli od ciekawych oczów, gdy nagle Orbeka chwycił za rękę Sławskiego, i wskazał mu jedną z lóż piętrowych, do któréj właśnie wchodziły dwie strojne panie.
— Ty, co tu znasz wszystkich, rzekł, potrafisz mi zapewne powiedziéć coś i o tych dwóch pięknych twarzyczkach?
Sławski popatrzał chwilę.
— Jedną z nich jest przecie pani Lullier, któréj się nikomu nieznać niegodzi, odpowiedział.
— A druga? zapytał Orbeka.
— Druga jest niemniéj sławna, lub jeźli wolisz osławiona, ex-baronowa von Zughau, i ex-podczaszyna, w języku fircyków, znana pod imieniem pięknéj Miry.
— Dlatego właśnie pytam was o nią, że ją niedawno spotkałem na wsi, i dziwi mnie, że już ją znajduję w Warszawie.
— A! spotkałeś ją! odparł śmiejąc się Sławski — jeżeli wiedziała o twym spadku, dziwię się mocno, że cię całego wypuściła.
— Znasz ją? spytał Orbeka.
— I ja ją spotkałem w kilku domach, w których bywam, bo ona bywa wszędzie, ale ze mną to co innego, ja stoję w kątku, nie odznaczam się niczem, oczy kobiet tego rodzaju nie strzelają na tak lichą zwierzynę, ominęła mnie ex-podczaszyna, nie zwracając uwagi.
— Bądź co bądź, to dziwnie urocza kobieta, zawołał Walenty — gdybyś wiedział jak gra!
— Gra, śpiewa, tańcuje, rozmawia zachwycająco, to rzecz uznana, mówił Sławski, jest-to syrena, jest to najniebezpieczniejsza z pokus, jest-to kameleon, który co chwila się mieni, ale to kobieta bez serca, bez sumienia i bez litości.
— Surowym jesteś!
— Pobłażającym, rzekł Sławski, mógłbym powiedzieć gorzéj ale ją potroszę uniewinniam tém, że nie ma tu może i jednéj kobiety, któraby tych samych ciężarów co ona, niemiała na sumieniu, tylko w mniejszéj liczbie. Trzeba za coś rachować atmosferę, w któréj się żyje.
— Więc nie jest gorszą od innych?! rzekł Orbeka.
— Niech tam Bóg sądzi, odpowiedział Sławski, ja w ogóle nie przyznaję ludziom prawa wyrokowania o bliźnich. To co Chrystus powiedział o rzuceniu kamienia, rozumiem w tym sensie, że my wszyscy, zawsze w drugich sądziemy naszą własną sprawę. Trzeba być aniołem, by sprawiedliwy sąd wyrzec o człowieku. Gdzież i do jakiego wyroku niedomięsza się słabość ludzka?
— Możesz mi — choćby nie sądząc, coś powiedzieć o niéj? spytał Walenty.
— Mało. — Obiło mi się wiele rzeczy o uszy, ale ta twarzyczka nie bardzo mnie zajmowała, nie dopytywałem się, nie śledziłem jéj. Dość mi było spojrzeć, by zadrżéć. Historya jest bardzo prosta, niezmiernie pospolita. Młodziuchną wydano ją za starego, to był może pierwszy powód, dla którego rzuciła się w świat, nie mając czém serca wyżywić w domu. Młody chłopak zbałamucił ją, rozwiódł, i... nie ożenił się, bo rodzina nie dopuściła. Stracił dla niéj znaczną część majątku... rozdzielono ich. Po nim nastąpił książe S., który, jak mówią, obiecywał ożenienie, ale dostawszy od żony policzek, pomiarkowawszy, że co miał, poszło wszystko na śliczne oczki, że ruina grozi, cofnął się. Podczaszy ożenił się z nią późniéj, ale niedługo wytrzymał, gdyż piękna pani nosiła wprawdzie jego nazwisko, traciła jego pieniądze, mieszkała w jego pałacu, ale z nim żyć nie chciała. Nowy rozwód nastąpił, w dosyć podobno dobrych dla pani warunkach. Mąż ratował część fortuny, odstępując resztę zbytnicy. Mówią że i tę już pożarły podróże, fantazye, stroje, rozrzutności wszelkiego rodzaju.
Nie liczę ci innych ofiar, które wymieniają, oskubanych, podrujnowanych, lub całkowicie zniszczonych przez piękną Mirę, ma ona tu sławę nienasyconego na pieniądze żarłoka. Nie może się obejść bez nich, na to, by je wyrzucać oknami. Ale od niejakiego czasu strzegą się jéj wszyscy. Urok ma miéć niesłychany, i umie zrobić z siebie co zechce, nawet niewinne, skromniutkie dziéwczę. Nic to jéj nie kosztuje, ma to w naturze.
Gdy Sławski z zimną krwią anatoma opowiadał, Orbeka wpatrywał się w wystrojoną panią, która śmiałemi oczyma przebiegała teatr, główką i uśmiechami rozrzucając ukłony, niezliczonym znajomym. Była ubrana z wielkim smakiem, z różą we włosach, z naszyjnikiem szmaragdowym na białych ramionach, z rączkami obnażonemi, cała w koronkach i gazach. Wyglądała jak kwiatek w ozdobnym świeżuchnym koszyczku. Przy téj wiosennéj świeżości jéj, gasły inne kobiety, wydając się stare i zwiędłe. Spokój i łagodność rozlane były na jéj twarzyczce, rzekłbyś, że jeszcze nie rozpoczęła, nie zaznała życia.
Zaledwie ukazała się w swojéj loży, kilku młodych ludzi wpadło do niéj, z bukietami, ze śmiechem, z natrętném zalecaniem, które ona przyjmowała jako hołd należny sobie. Dwóch czy trzech starszych ichmościów wyciągnęły jéj oczy z parteru, drzwi loży zamknąć się nie mogły, taki tam tłok się zrobił koło niéj, ale ona wprędce porozpędzała niepotrzebnych, pozwoliła zostać dwom czy trzem i sparta na krawędzi, przyglądać się zaczęła publice. Pilno przebiegała z kolei lożę po loży, ławkę po ławce, czyniąc rozmaite zabawne uwagi, z których ona i otoczenie jéj się śmiało do rozpuku. Wiele oczów na ten wesoły hałaśliwie zwróciło się kątek, ale ona właśnie sobie tego życzyć musiała.
Młody człowiek stał za nią, jakby adjutant.
— Mój panie Hornim, zawołała odwracając się do niego, pomóż-że mi; kto tam siedzi w ciemnym kącie, w dole, w parterowéj loży.. o ten.. o tu...
Ręką wskazała ku Orbece.
— Sławski.
— Ale ja go znam, wiem, nie o niego pytam. — Kto z nim?
— Tego ja nie znam.
— Mnie się zdaje... ale może się mylę. Panie Hornim, pójdź-że na zwiady do Sławskiego i przynieś mi języka — ale koniecznie.
— Sławskiego znam mało.
— Cóż mi do tego, kiedy ja chcę, — dodała z przyciskiem, — kiedy ja każę. Przecież pan wiedzieć powinien, że co ja chcę, to się musi stać. Ce que femme veut... Byłbyś najniezgrabniejszym w świecie, gdybyś się nie potrafił dowiedziéć.
Hornim już się zabierał do wyjścia.
— Czekaj, czekaj przerwała, już nie potrzeba, już wiem, już jestem pewna. Tak, to on, obrócił się, poznałam go. Ale jakże się nazywa!! O! to mniejsza, pewna jestem że to on. Tak! miał być w Warszawie. Hornimie, złoty, kochany, dam ci końce palców do pocałowania, pójdź i proś go do mnie jutro na obiad, razem ze Sławskim.
— Ale, zawahał się Hornim.
Mira tupnęła nóżką i uderzyła go wachlarzem po ramieniu.
Mais je vous dis qu’il n’ y a pas de: ale... idź i spełnij rozkazy.
Hornim skłonił się i wyszedł natychmiast, po chwili ukazał się w loży Orbeki, piękna pani z oczów jéj nie spuszczała.
Trzeba było śmiałością nadrobić.
— Jak się masz p. Sławski, zawołał wchodząc, przepraszam że się tak introdukuję natrętnie, ale są wypadki nadzwyczajne. Naprzód chciéj mnie zaprezentować panu...
Orbeka się zarumienił.
— Pan Hornim; pan Walenty Orbeka.
Skłonili się sobie.
— Gdy się kobieta piękna i młoda uprze i nakaże coś, odezwał się Hornim, niema ratunku, potrzeba być posłusznym; to panowie zapewne wiecie i darujecie mi, że tak niegrzecznie może trochę, spełniam tu poselstwo od pięknéj Miry, która o to ze swéj loży credentiales mi tu przesyła. Oto, pan Orbeka wszak jest jéj znajomym?
— Bardzo mało, rzekł Walenty.
— Podczaszyna obu panów zaprasza jutro na obiad.
Orbeka prawie przestraszony pobladł, mimowolnie oczy jego zwróciły się na lożę, a Mira domyśliwszy się, że to była chwila stanowcza, ruchem wachlarza potwierdziła inwitacyą.
— Spodziewam się, że panowie nieodmówicie zaproszeniu, śmiejąc się dodał Hornim, w przeciwnym bowiem razie, odebrawszy stanowczy rozkaz, musiałbym użyć siły.
Zaproszeni się rozśmieli, ale Walenty smutnie jakoś, a Sławski dodał:
— Ej, panie Hornim, zaręcz że nam obu, że się na tym obiedzie nic nie stanie, a nuż nas ta Cyrce poprzemienia w jakie zwierzęta; tak jak już ciebie zmieniła w doskonale ujeżdżonego wierzchowca. Nie jest to fraszka dostać się pod strzały tych oczów, wolałbym pod fortecą stać, miałbym się czém bronić, miny, kontr-miny, a tu...
— A tu, przerwał Hornim wesoło — no — myślę że panowie przyjdziecie także zbrojni i nic się wam nie stanie. Obiad jest o drugiéj.
Podał ręce Orbece.
— Czy i pan się lękasz? zapytał.
— Ja jestem już trochę stary — rzekł nieśmiało Walenty, i wiek mnie sam broni, byłem w nie jednym ogniu, a choćbym był i ranny, à la guerre comme à la guerre.
Wymówił to sam sobie dodając odwagi, któréj w istocie nie miał wcale biedny, bo drżał w duchu, choć się z tą obawą pokazać nie śmiał.
Po wyjściu Hornima, chwilę milczenie panowało w loży, Walenty miał oczy w dół spuszczone, Sławski był zniecierpliwiony i pochmurny.
— Ta kobieta niema wstydu prawdziwie, zawołał po chwili, wyzywa cię, to widoczna, dlatego że już wie o tém, iż masz ogromny spadek do stracenia, a może czuje cię już słabym. Nie wiem w jaki sposób spotkaliście się na wsi, ale nie wątpię, że ta myśl od pierwszéj chwili opanować ją musiała.
— Wyjdźmy z teatru, rzekł Orbeka, przejdziemy się po Saskim ogrodzie, pomówiemy obszerniéj; jestem zburzony cały.
Oczy pięknéj Miry padły na wychodzącego już Orbekę, któremu skłoniła się jeszcze wachlarzem główką i uśmiechnęła figlarnie, jakby po cichu szepcząc —
— Do zobaczenia...
Walenty otarł kroplisty pot z czoła, drżał cały, schwycił rękę przyjaciela i szybko wyszli... jakby uciekając oba.
Noc była prześliczna, niebo przebiegały białe chmurki wełniste, z między których księżyc jasny niekiedy przeglądał; wśród starych drzew pełno było przechadzających się osób, i wielce ożywionego towarzystwa, chociaż z najróżniejszych złożonego żywiołów.
Orbeka długo mówić nie mógł; Sławski zimniejszy widząc go pomięszanym, przelękłym i źle rokując z tego, pierwszy rozpoczął.
— Jest-to, rzekł, na pozór, rzecz małéj wagi... pójść na obiad do zalotnicy — ale gdybym się nie czuł zbrojnym, chłodnym, a wiedział się słabym, wiesz cobym uczynił? Oto wymówiłbym się chorobą, a kazałbym konie zaprządz i uciekłbym z miasta.
— Myślę właśnie, odpowiedział Orbeka, czy mi tego uczynić nie trzeba.
— Byłoby to najrozumniejszém, mówił daléj Sławski. W młodości rozumiem uleganie téj sile fascynacyjnéj kobiety, wymawia je gorączka wiekowi właściwa, ale człowiek dojrzały, dla którego ona nowością nie jest, od choroby niebezpiecznéj bronić się powinien rozumem.
— Tak jest, cicho wybąknął Orbeka głosem stłumionym, wiem doskonale wszystko co powiedziéć możesz, bo sam to sobie mówię i powtarzam, ale...
— O! jest więc ale... spytał Sławski.
— Jest ale — westchnął Walenty, jest ale — niestety! Wiesz ty, co to jest żyć bez przywiązania gwałtowniejszego do nikogo, zdradzonemu, zestarzałemu w samotności? mówić sobie nieustannie, życie się kończy, jam tyle pragnął, a nic nie otrzymał? Człowiek dochodzi do tak rozpaczliwego spragnienia, że gdyby w napoju podanym czuł truciznę, — woli ją wypić, niż usychać z żądzy nienasyconéj.
— Mój kochany, odpowiedział Sławski, pojmuję ja ten stan, bom przez ognie jego przechodził. — I ja marzyłem o kobietach i kobiecie, i dla mnie śmiały się nadzieje, a ubóstwo i stosunki spychały mnie nieustannie w objęcia takich istot, które we mnie obrzydzenie wzbudzały. Nareszcie zwęglony gorączką potrafiłem powiedzieć sobie, że moje życie obejdzie się bez kosztownéj ambrozyi, żem wydziedziczony, i z losem moim pogodzić się powinienem. Po męzku, surowo trzeba się z sobą obchodzić.
— I to wiem, rzekł Orbeka, ale kto niema siły męzkiéj i energii?
— Kochany przyjacielu, zawołał Sławski! ten... daruj mi — ten w kałuży tonie.
— Fatalność!
— Niema fatalizmów, jest wola! ale potrzeba mieć odwagę ją uzyskać.
— Wówczas na co się zdało życie? spytał Orbeka.
— Posłuchaj mnie, zrozumiesz, zawołał rozgrzewając się Sławski.
Będę mówił długo i z pewnością nudnie, ale noc jest tak piękna, a tyś w takiém ducha usposobieniu, że możesz posłuchać. Dla mnie to gratka miła wywnętrzyć się z myśli, któremi rzadko z kim w życiu się dzielę.
Nie sądź, ażebym nie rozumiał tego niebiańskiego szczęścia, jakie miłość dać może; ale taka miłość, to wielki los wygrany na loteryi życia. Na sto tysięcy ludzi, jeden może go chwyta.
Ta miłość idealna, iluż potrzebuje warunków, aby była jasną gwiazdą żywota, sympatyj, temperamentów, namiętności, harmonij charakterów, szczerości serc, miłości z ciała i miłości z ducha, szacunku, wiary? Niech jeden ton fałszywy znajdzie się w téj gammie, cały śpiew w dysharmonią się rozprzęgnie. Taka miłość trwała, to rara avis in terris... liczą w historyi za osobliwość te stadła serdeczne. Marzyć więc o niéj ludziom, choćby najgoręcéj spragnionym tego niedostępnego szczęścia, jest-to czas tracić marno i usychać na łodydze.
Ja życie inaczéj rozumiem, mijając nawet cel jego poważny, główny, udoskonalenie człowieka, podniesienie go, wyszlachetnienie — to pragnienie miłości zwracam ku innemu celowi, kocham naturę, piękność wszelką, i to ją co odtwarza — sztukę. W niéj szukam nasycenia, szczęścia chwilowych a niezmąconych niczem rozkoszy. Tak i ty niegdyś pojmowałeś życie.
Na widok obrazu pięknego, posągu, zachodu słońca, wspaniałéj okolicy, słuchając muzyki, czytając poezyą, używam, łączę się ze światem, żyję, czuję żem wyższą istotą, i dosyć mi na tém.
Chwilka szału, którąbym gorzko opłacić musiał upokorzeniem, zawodem, żalami, zdaje mi się niegodną ścigania, upadlającą człowieka.
— Dałeś mi broń do odpowiedzi zwycięzkiéj, odparł żywo Orbeka — jedném więc tylko cię zbiję; życie całe jest loteryą. Dla czego mi na nią stawić nie pozwalasz, gdy wszystko jest stawką na niepewne? Czemu ja niemam być tym jednym ze stu tysięcy, szczęśliwym wybrańcem?
— Oto naprzód dla tego, mój kochany przyjacielu, rzekł smutnie Sławski, że dziś, choć z sercem ciepłem, nie jesteś już młodzieńcem; a zatem mniéj jeszcze jest prawdopodobném, ażebyś w kobiecie miłość gwałtowną miał wzbudzić. Będzie ona udawać przywiązanie, oszukiwać ciebie, ty sam się uwodzić będziesz i...
— A jeźli mi to ma dać szczęście? dla czegoż mam koniecznie posyłać do mennicy moje złoto? jeźli złotem będzie dla mnie...
— Przyjacielu, rzekł Sławski, kto tak rozumuje, tego już przekonać niepodobna. Lękać się istotnie zaczynam o ciebie, bo chcesz być uwiedzionym, a zatem nim będziesz.
— A jeźli zyskam chwilę szczęścia? spytał Orbeka.
— To ty nazywasz szczęściem! o człowiecze! o bluźnierco!... Jeźli w myśli twéj stoi obraz téj kobiety, nie mów-że o szczęściu! Jest-to czara może uroków pełna, ale zatruta! Dla mnie sama ta myśl, że kobieta z tysiącem niedogasłych wspomnień, z niestartemi jeszcze pocałunkami dawnych kochanków... Nie, kochany Orbeko, nie dawaj temu szałowi, który cię może pochwycić, ani imienia miłości, ani nazwiska szczęścia; bluźniłbyś! Ja ci powiem jak się to nazywać powinno — rozpustą.
— Niestety! dodał po chwili Sławski, rozpusta przejada świat do kości, jéj wyłącznie przypisać należy spodlenie, upadek rodzaju ludzkiego. Właśnie w imie téj idealnéj miłości niebieskiéj, klątwę rzucam na to co z niéj dziś zrobiono. To połączenie serc, które powinno być wielką i świętą, uroczystą chwilą życia, zmieniono na zwierzęcą swawolę, nie przebierającą w niczém, byle się rozpasana nasyciła. Nikt kochać nie umie, i potém dziwują się, że szczęścia niema nigdzie, z małżeństwa zdarto to, co stanowiło jego urok i świętość, ze związków dusz zrobiono bydlęce.
— Dosyć, przerwał Orbeka, przyznaję ci słuszność, ale dlatego że nam przypadło żyć w téj epoce zepsutéj, mamyż się wyrzec jedynych lepszych chwil życia?
— Pozwól sobie powiedzieć, że się słabo nader bronisz, albo raczéj słowo tylko rzucasz bez myśli. Widok téj kobiety roznamiętnił cię, a namiętność nie słucha już ani rozumowań, ani argumentów. Ja cię kocham, ja cię żałuję, a przewiduję twój upadek.
— Cóż mi radzisz? spytał Walenty.
— Wyjeżdżaj, pakuj się, napisz list, przeproś, ja za ciebie pójdę na obiad jutrzejszy.
— Zobaczemy! odparł cicho Orbeka... Dobranoc ci.
— Słowo jeszcze, mam przyjść jutro rano... aby cię odprowadzić?
— Tak jest, namyśle się, jutro rano... czekam cię jutro rano. Dobranoc.
Z boleścią uścisnął rękę przyjaciela Sławski, i odszedł powoli, ale się jeszcze raz zawrócił do Orbeki.
— Daruj mi, rzekł, podając dłoń raz jeszcze, mówiłem z tobą nadto może otwarcie, rzeczy przykre; zdawało mi się to obowiązkiem; kocham cię, przykro by mi było, gdyby to przyjaźń twą dla mnie zachwiać miało.
— O! nie, nigdy, zawołał rzucając mu się na szyję Orbeka, w duszy mojéj, tam głęboko, każdy wyraz twój oddźwięk znalazł. Ale słaby jestem, nad wyraz słaby... Czuję że masz słuszność, że ja mieć jéj nie mogę; a jednak...
— Więc wyjeżdżaj jutro.
— Zobaczemy.
Uścisnęli się i roześli. Sławski poszedł ku Żelaznéj Bramie, Walenty skierował się w stronę przeciwną ku Krakowskiemu Przedmieściu. Stał jeszcze naówczas w Saskim ogrodzie pawilon późniéj zburzony, w którym przechadzający się znajdowali chłodzące napoje i łakotki. Choć późna już była pora, jaśniał jeszcze światłami, i wesołe towarzystwo snuło cię koło niego. Wiele osób z teatru wysunęło się tu na przechadzkę, gwar i śmiechy słychać było wśród rozstawionych krzeseł, które wielkie zakreślały koło. Na siedzeniach tych pełno było pań strojnych, w pośrodku mnóstwo panów, którzy się koło nich kręcili, przynosząc limoniadę, orszadę i cukierki.
Orbeka wracając musiał mijać to koło i zboczył nieco w ciemną aleę|aleję. Pomiędzy nią, a ostatniem krzesłem właśnie tyle zostawało wolnego miejsca, ile na jednego przechodnia było potrzeba. Walenty nie patrząc przed siebie, ze spuszczoną głową wymykał się tym wązkim przesmykiem, gdy uczuł że go ktoś z lekka za rękaw od sukni pociąga. Zdziwiony podniósł głowę i o mało nie krzyknął z przestrachu, ujrzawszy przed sobą piękną Mirę, która mu się uśmiechając, opróżnione obok siebie pokazywała siedzenie.
— Siadaj że mi pan tu zaraz, siadaj, bo oto ten nudziarz stary zajmie krzesło, a ja go nienawidzę.
— Pani mnie poznałaś? rzekł siadając schwycony Walenty.
— Ale któżby przybyłego ze wsi, choćby najprzyzwoitszego człowieka, nie poznał w Warszawie? rzekła śmiejąc się piękna pani; a potem, bez pochlebstwa, rysy jego twarzy, od czasu jakiem go widziała grającego Sonatę Beethowena, ani na chwilę mi się zapomnieć nie dały.
— A pani! wybełkotał Walenty zmięszany.
— To — ach... jest pełne znaczenia, przerwała mu kobieta, nie prawdaż? to ach! — oznacza, że mi pan nie wierzysz, że mnie masz za pochlebnicę — tranchons le mot, za zalotnicę. Taką zapewne odmalowali mnie panu ludzie... A! z początku złośliwe języki raniły mnie bardzo, ale się do wszystkiego, nawet do ran przywyka. Wiem, że mam straszną sławę kokietki, wietrznicy. Sądź pan o mnie jak chcesz... ale niepotępiaj na słowo ludzi... zawczasu.
— Ale pani — przerwał Orbeka, próżno usiłując zebrać myśli i przyjść do słowa.
— I to — ale, niepotrzebne, zawołała Mira, bo nieuwierzę zaprzeczeniom. Jużciż ani pański przyjaciel, ten zacny Sławski, purytanin, nie mógł panu o mnie nic dobrego powiedziéć, ani nawet moja kochana rodzina... niestety! ja niemam przyjaciół... Westchnęła.
— Masz pani wielbicieli za to... rzekł po cichu Orbeka.
C’est ennuyant wielbiciele. Wystaw pan sobie los nieszczęśliwéj kobiety, którą oblega hołdami grono takich, jak o to ten co stoi i czatuje na boku, fircyków, jak ów w popielatym fraku, dowcipnisiów bez serca, jak tamten zielony z guzami stalowemi... tutti cuanti! A! cały dzień słuchać ich hymnów do słońca, wiedząc, że wieczór pójdą do jakiejś Joasi lub Marysi z resztkami tych komplementów... a! fi!
Walenty spuścił głowę.
— Pan się boisz spojrzéć na mnie czy co? szepnęła Mira... nie widzę pańskiéj twarzy i to mnie niepokoi, bo posądzam ją o uśmiech szyderski.
Orbeka podniósł oczy nagle i spotkał wejrzenie ogniste, nielitościwe kobiety, która z rodzajem prawie bezwstydu mówiła mu oczyma, czego sercem dotrzymać nie mogła.
— Nie dziwuj się pan, poczęła szeptać powoli, malusią swą rączkę kładąc na jego ręce, że tak pana chwytam, łapię, aresztuję na drodze, ciągnę. Nie tłómacz pan sobie tego na złe, proszę. Ja się przyznam, mnie i ci ludzie i to towarzystwo piekielnie nuży, jestem jak ktoś, co ciągle zjada proszone obiady przez jednego gotowane kucharza, i w końcu rzuca się chciwie na kawał zdrowego razowego chleba. Pan jesteś dla mnie tym wiejskim chlebem razowym zdrowym i posilnym, nie zepsuło cię miasto, nie wywietrzała z was woń człowieka, macie serce....
Tu umilkła, Walenty był oczarowany, myśl ucieczki i odjazdu daleko pierzchnęła; kobieta po chwili mówiła daléj.
— Ja lubię być aż do nieprzyzwoitości szczerą. To moje sympatyczne usposobienie dla pana wydać się może wam, po tém coście o mnie słyszeli, bardzo podejrzaném? Wyście bogaci, ja uchodzę za chciwą i rozrzutną; naturalnie posądzić mnie można o interesowność. Ludzie gotowi myśléć, że znów bym się za mąż wydać chciała!
— Tu w Warszawie, odpowiedział głosem drżącym Orbeka, wątpię by to komu na myśl przyjść mogło, znają mnie dawniéj, wiedzą, że byłem żonaty i że dotąd za żonatego się uważam.
Na te słowa wypowiedziane mimowoli, Mira aż się cofnęła z krzesłem, ale prędko zdziwienie swe pohamowała.
— Cóż to za tajemnica? spytała.
— Nie jest to tajemnicą żadną, ludzie tylko może zapomnieli o tém, jako o rzeczy małéj wagi. Tak jest pani, byłem żonaty, byłem zdradzony, żona moja zmusiła mnie do rozwodu... wyszła za mąż.
— A więc pan nie jesteś żonaty? spytała żywo Mira.
— Owszem pani, — ja to inaczéj pojmuję, kto raz był żonatym, ten jest nim na zawsze.
Zimno, dziwnie uśmiechnęła się piękna pani.
— Do téj tajemnicy, dodał powoli Orbeka, dodać muszę, ponieważ jesteśmy w chwili zwierzeń poufnych, że pani uczyniłaś na mnie od pierwszego wejrzenia nadzwyczajne wrażenie.
— Ach! uśmiechnęła się Mira.
— Podobieństwem niesłychaném do téj, którą... Nie mógł dokończyć.
Smutno jakoś piękna rozwódka zagryzła usta i potrzęsła główką.
— Mówisz mi pan rzecz nader nie miłą, odpowiedziała, — to podobieństwo odbiera mi cały urok nowości, który jest potęgą... jestem panu istotą znaną, nienawistną, cieniem zdrady, przypomnieniem bólu...
— I zawiedzionych nadziei...
— Ale mówże mi pan szczerze, spytała, jakie to podobieństwo obudza w nim uczucie?
— Smutek wielki, i urok wielki.
Błysnęły piękne oczęta, rozśmiała się.
— A! to dobrze, zawołała, jesteśmy więc dawni znajomi, rozpoczniemy starą historyę od tego miejsca, na którém w nieprzyjemny sposób przerwaną została.
Zarumieniła się nieco, obracając to w śmiech i żart.
— Na coś mi pan to powiedział? dodała, teraz sama nie będę wiedziéć jak być z panem.
— O! na Boga, bez namysłu, bez rachuby, naturalnie, przerwał Orbeka.
— Tak? spytała patrząc mu w oczy... dobrze... podaj mi pan rękę i odprowadź mnie do powozu, który stoi na placu. Trącę tylko Lullier, która tak się zagadała, że mnie już nie widzi, bo ją zabrać muszę. Eh bien Lulu! jedziemy! Lullier wstała przeprowadzana przez poważnego mężczyznę. Mira puściła ich przodem, sama sparła się na ręku Orbeki, a raczéj uchwyciła się jéj i szepcząc mu na ucho, co jéj tylko przeszło przez głowę, pojąc go, swawoląc doprowadziła do karety.
— Dobranoc, zawołała, wychyliwszy się doń jeszcze, ale pamiętaj że pan, czekam go jutro z obiadem.
Ciszéj szepnęła.
— Będziemy prawie sami!
Walenty po jéj odjeździe uczuł jakby wlókł sobą kajdany — ale — był szczęśliwy!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.