<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII

Claude i von Senden byli nierozłączni. Związała ich ze sobą jakaś fantastyczna przyjaźń, byli jak rodzeni bracia, których losy rozdzieliły w niemowlęctwie, nic nie wiedzieli o sobie, aż ten sam ślepy los po długich latach zetknął ich ze sobą i sprawił, że się poznali, przemówił instynkt krwi — jakże mogli się nie pokochać? Podziwiali w sobie nawzajem fenomen powtórnego spotkania, cudowny traf, o czem nie warto było nikomu opowiadać, gdyż niema na świecie człowieka, któryby odważył się w to uwierzyć. Ich samych przy każdem powitaniu uderzała niemożliwość tego, co się jednak stało i było niezaprzeczoną rzeczywistością. Zdumienie nad tem zawsze w nich obecne nieraz wytrącało ich ze snu i w ciemnościach nocy męczyli się w dociekaniu, czy jednak nie było to snem? Zdumienie przerywało im rozmowę, naraz zapominali o czem mówili i wpatrywali się w siebie nawzajem dzikiemi oczami, a łapiąc się na tej samej nieodczepnej myśli, wybuchali śmiechem.
Snuli plany, urządzali się w swojej przyjaźni jakgdyby zamierzali odtąd spędzić razem resztę życia, roztaczali nad sobą opiekę. Claude nie pozwalał przyjacielowi pić zanadto, i ten go słuchał. Von Senden troszczył się o los biednego doktora Helma, gdyż podejrzane figury wciąż jeszcze kręciły się koło niego, to znikając bez śladu na parę dni, to pokazując się znowu całą chmarą wszystkie naraz.
— Dziś znowu za mną łażą!
— Jakiś twardy pruski jołop kieruje tymi szpiclami, docieram potrosze i nie dziś to jutro dowiem się czegoś naprawdę. Tymczasem bądź gotów! Dobrze wyprzątnij dom, żeby przez najbłahsze niedopatrzenie, przez głupi znaczek firmy paryskiej na kalesonach, przez znaną złośliwość biletu tramwajowego, który lubi, szelma, przytaić się przez całe lata w rozprutym zakamarku w kieszeni starego palta, przez jakiś idjotyczny świstek...
— Na to zawsze jestem gotów.
— Przepatrzno jeszcze raz, zrób to dla mnie!
Jego pogląd na misję Claude’a ustalił się odrazu i to w sposób niezmiernie prosty, nie gadali o tem za dużo.
— Co było — to było, ale odtąd... Bo jednak potrosze wyglądałoby na to... Zresztą zważ, że jestem do pewnego stopnia Niemcem, więc dla spokoju naszego stosunku...
— Ależ choćby dla prostej przyzwoitości...
— Otóż to! Tem lepiej, że będziemy wobec siebie na równej stopie, obaj popełniamy zdradę względem naszych najświętszych obowiązków, ja, że nie oddaję cię w ręce policji, ty, porzucając posterunek, na który zostałeś odkomenderowany. Możemy rozumować, że przez to szkoda wyrządzona Francji i szkoda Niemiec równoważą się i ulegają faktycznemu umorzeniu. Żadna strona nie traci na niesłychanej zbrodni naszej przyjaźni.
— Swoją drogą, gdy się rzecz wyda, obaj pójdziemy na dyndus — bo u was, o ile wiem, wieszają — ja za szpiegostwo, ty za ukrywanie szpiega.
— To mamy zagwarantowane, trzymajmy się!
— Trzymajmy się, owszem... Ale ja jestem zrezygnowany, właściwie nie mam poco żyć. Nie chce mi się.
— A ja? Oddawna już nie żyję, a od czasu, gdym zaczął nadobre pić — mniej niż nie żyję, jestem gorzej niż trup.
— Gorzej niż trup?
— Nie przesadzam, bo kto się chwali, że jest trupem, ten nic nie czuje, niczego nie pragnie, za niczem nie tęskni, jednem słowem jest co się nazywa trupem, i koniec. A ja nigdy nie zapomnę, żem kochał do szaleństwa kobietę, która przez wojnę — długoby o tem gadać — ciałem i duszą zeszła na najgorsze brudy i łajdactwo, jest w naszej służbie kontrszpiegowskiej i bodaj że prowokuje na obie strony z szatańskim cynizmem, za grube pieniądze... Nie mogę zapomnieć, że byłem pierwszym oficerem w pułku, pierwszym w dywizji, pierwszym w korpusie i pierwszym w naszej XVIII armji, gdyż posiadałem maximum odznaczeń za męstwo, wszystkie krzyże i medale, jakie tylko są dostępne dla oficera w mojej szarży. Upajałem się walką, chodziłem we chwale... Nawet tego — do djabła — nie mogę zapomnieć, że byłem dorodnym, pięknym chłopem i codziennie rano, gdy się golę przed lusterkiem, przeklinam moją zapijaczoną karykaturę i pluję sobie w pysk... Nasze spotkanie wstrząsnęło mną potężnie, byłem w ekstazie niemal przez całą dobę, rozumiesz? Tknął mnie cud... Zawstydziłem się sam siebie i postanowiłem pracować“ jak człowiek, a przedewszystkiem przestać pić jak Świnia... Tknął mnie cud — i wybuchło we mnie natchnienie. Gdyśmy się wówczas rozstali, zasiadłem do pisania, pisałem do późnego wieczora, potem, prawdę powiedziawszy, pomimo świeżego ślubowania abstynencji, poszedłem się trochę napić i znów pisałem do wschodu słońca. Nasmarowałem spore opowiadanie o trzech franctircur’ach belgijskich w skałach i lasach nad Mozą, malownicze i okropne, a działa się to podczas przemarszu naszej XVIII armji w sierpniu 1914 roku. Są to ksiądz, któremu zburzyliśmy kościół, stary chłop, któremu spaliliśmy całą chudobę, i piętnastoletni chłopak — po rozstrzelaniu obojga rodziców... Rzecz dzieje się w okolicach Dinant, gdzie i mnie wypadło bywać czasami Hunnem, teraz wiem, co o tem myśleć, zresztą opowiadania nie puści mi cenzura... Otóż aspiracje do pióra nosiłem w sobie oddawna, lud. ie nieraz gadali, że mam talent... Jeżeli to coś warte... Jeżeli los zechce... To jedno może mnie uratować! Życie własne, prawdziwe i samego siebie, tego von Sendena, przegrałem nieodwołalnie, a nuż da się żyć fikcją? Pogrążyć się z głową w sprawach zmyślonych... Zapomnieć o sobie, a brać bodaj i rzeczy własne, choćby najtajemniejsze, niechby nawet haniebne, i przerabiać je, przetwarzać, przerzucać je na ludzi nieistniejących, wcielać się w nich, wymyślać zdarzenia, których nigdy nie było i nigdy nie będzie... Zamknąć się, zapamiętać się nazawsze w swojem własnem życiu jak manjak i wzgardzić wszystkiem, co się dzieje na świecie, samemu stać się fikcją i w tem już wytrwać do końca... Jeżeli zamierzeniu sprostam, ty będziesz sprawcą mojej nowej reinkarnacji!

Przyjaciel z zamiłowaniem odsłaniał duszę i całe swe życie, a chwilami uskarżał się, że nie spotyka żadnej wzajemności. Claude pragnąłby ulżyć sobie i wypowiedzieć wszystko co w sobie dźwigał, ale należał do typu ludzi, którzy pomimo szczerej chęci nigdy nie potrafią przełamać twardej, nieufnej skorupy swej wewnętrznej samotności. Próbował opowiadać o sobie to i owo, ale nie mógł tknąć swego prawdziwego nieszczęścia, nie mógł się doń nawet zbliżyć.
Tamten zdawał się go przenikać, co nie było zresztą zbyt trudne, w obu miastach po obu brzegach Renu gadano jeszcze o samobójstwie Rity i zgadywano jego przyczyny, ale gdy napomknął o tem kiedyś ubocznie i najsubtelniej, zapraszając go niejako do wyznań, Claude natychmiast przeciął sprawę, chwycił przyjaciela za rękę w uścisku mocnym i serdecznym i tyle, że westchnął, nie patrząc mu w oczy.
— Daj spokój... Nigdy nie wspominaj przy mnie jej imienia...

Claude wałęsał się po galerji zamkowej, nie mogąc się skupić ani nawet zatrzymać bodaj na chwilę przed żadnym obrazem. Napastowała go nawała plam barwnych i przepędzała go z sali do sali, mąciło mu się w oczach i w głowie. Ze złotych ram roztwierały się niepojęte światy, jakby pchając się ku niemu przez mnóstwo złotych okien, któremi podziurawione były wszystkie ściany. Twarze starych portretów wpierały w niego uporczywe spojrzenia, pejzaże drażniły niezrozumiałem powikłaniem przestrzeni, aż bolało w oczach, obrazy mitologiczne, historyczne stawały się zagadką, gdzie niewiadomo było co zgadywać... Obracał się tu jak chory w gorączce, jak ciężko pijany lub właśnie jak człek ciemny, który nigdy w życiu nie był w muzeum, a nawet nie widział na oczy dzieła sztuki.
Wkońcu spostrzegł, że od czterech lat, od wybuchu wojny nie zdarzyło mu się zabłądzić do jakiejkolwiek galerji obrazów, że myśl o sztuce plastycznej ani razu nie postała przez ten czas w jego głowie i że jakby zapomniał o jej istnieniu. Zdziczał i zgłupiał do tego stopnia, że w najwyższem rozdrażnieniu, mrużąc oczy przed blaskiem barw, wycofywał się z labiryntu sal i salek i, starając się nic patrzeć ani na prawo, ani na lewo, ucieka! od jakiegoś nieopisanie dręczącego wrażenia. W sali flamandzkiej zaczepił go natarczywem gadaniem monumentalny starzec, jego szpicel, pan Distel, który tego dnia znów wypełzł na świat i już deptał mu po piętach. Przez chwilę patrzał nań błędnym wzrokiem i porzucił go bez słowa.
W sali francuskiej skręcił w rozpędzie i, poślizgnąwszy się na posadzce, przyczaił się przed wielkim obrazem Poussina, gdzie w tłoku i w nieznośnym zamęcie plam odprawiała się orgja przed złotym cielcem — zrozumiał przed czem stąd uciekał, ostrzegło go podświadome przeczucie, ale czy udało mu się ukryć? Usłyszał tuż za sobą stłumiony śmiech, szelest sukni, owiało go tchnienie mocnych perfum. Co robić? Nie dalej jak wczoraj ostrzegał go von Senden, że jego była małżonka oddawna jest tajną agentką niemiecką. Co robić?!
— Panie Helm, czyż pana naprawdę tak pochłania stary bohomaz? Są tu lepsze rzeczy — dzień dobry panu!
Tym razem zaczęła jednak po niemiecku. Claude nie odpowiadał, niedołężnie zbierał myśli, żeby nareszcie wiedzieć jak sobie z nią poczynać. Ogarniało go ciężkie lenistwo, niczem sen. Dał spokój wysiłkom — niech będzie co chce...
— Wracam prosto z Paryża, niechże pan przynajmniej rzuci okiem na mój kostjum od Paquina.
— Nie mam ochoty do żartów, proszę się ode mnie odczepić!
— Ach, jak niegrzecznie... A ja się mozolę, żeby pana uratować, na szczęście przyjechałam jeszcze w porę — za parę dni byłoby za późno. Co za straszliwe nieporozumienie! Proszę sobie wyobrazić...
Zdołała go zaciekawić, słuchał i bardzo uważnie. Dziwił się, ogarniało go zdumienie, nie wierzył własnym uszom...
Wreszcie obejrzał się — nie wierzył oczom.
Pani Greta von Senden zmieniła się, jakby przybrała cudzą postać, nigdy jej takiej nie widział. Świetny paryski ekwipunek nadawał jej postaci szlachetny lekki powab, o tej porze w Niemczech w czwartym roku wojny niebywały. Ale to, co w niej zdumiewało, była to zupełnie nowa maska, narzucona na twarz dawnej Grety, cyniczną, wyuzdaną, której oczy i usta odrazu zdradzały ladacznicę. Stała się dostojną, była w niej powaga, umiar, dobry ton, oczy patrzały spokojnie i uczciwie.
—....Gdy Abbegglena i towarzyszy spotkało wiadome nieszczęście, oprócz mnie, gdyż bawiłam wówczas w Paryżu, ocalał tylko jeszcze jeden człowiek z naszej centrali, właśnie najgłupszy z całego berlińskiego zespołu, na nieszczęście posiadał on instrukcje represyjne Abbegglena, wymierzone przeciwko panu za uporczywe nieposłuszeństwo rozkazom. Indywiduum to urościło sobie władzę nad rozbitkami naszej organizacji i zaczęło działać. Ze strachu pomąciło mu się do reszty w głowie, dość, że jednym z pierwszych jego zarządzeń było karne „utopienie“ pana wobec władz niemieckich, na szczęście nawet tego nie umiał urządzić rozumnie, centralny kontrwywiad nie dał wiary doniesieniu i tylko z obowiązku i tytułem próby otoczył pana obserwacją, której pan zapewne nawet nie zauważył... Indywiduum postanowiło się poprawić i zamierzało właśnie pogrążyć pana skuteczniej, gdy nadjechałam z mojemi pełnomocnictwami i, dowiedziawszy się o całym skandalu, odwołałam instrukcje Abbegglena... Proszę mi nie dziękować zanadto serdecznie, nie uczyniłam tego bynajmniej z sympatji dla pana, ale z obowiązku służby, jako uczciwa funkcjonariuszka. Wiem, że po pewnych wahaniach usłuchał pan instrukcji i że nader gorliwie doglądał pan w chorobie starego Wagera, panu zawdzięczamy, że najgroźniejszy nasz wróg lada godzina pożegna ten świat...
— To potwarz!
— Dobrze, dobrze... Ta potwarz czyni panu zaszczyt. Uratował pan setki tysięcy naszych żołnierzy... Może pan nawet odegrał wielką rolę historyczną, przechylając szalę wojny na naszą stronę. Co za szkoda, że potomność, przechowując w pamięci imiona różnych generałów, nie będzie znała tak olbrzymiej zasługi... Skądinąd nam wiadomo, że profesor otrzymał od Ludendorffa niesłychane pełmocnictwa, co dowodzi, że jego nowe odkrycie było faktem dokonanym i tylko dzięki jego tajemniczej chorobie, która zdarzyła się przedziwnie w porę, nie wyszło dotychczas z jego pracowni. Napewno otrzyma pan wielką nagrodę od rządu Republiki za ten czyn bohaterstwa, które jednak co do swojej istoty z przyczyn wiadomych na wieki pozostanie tajemnicą dla Francji i dla świata, dla pana ministra Clemenceau, a nawet dla szefa naszego Drugiego Biura oraz dla jego obu zastępców. Oczywiście otrzyma pan zwolnienie z posterunku na dobrze zasłużony odpoczynek, a już naszą rzeczą będzie zapewnić panu bezpieczne przekroczenie granicy, co nastąpi jak tylko dostanę od pana formułę nowej substancji wraz z wyjaśnieniami natury technicznej...
Claude poczuł jak żelazna klamra opasała mu głowę i jęła się zaciskać jakby skręcana śrubą. Zimna rozważna nienawiść ostrzegła go przed buntem, milczał. Ani jednego słowa oburzenia, ani jednej zniewagi... Magiczne słowo o możliwości powrotu do Francji olśniło go, nakazało przyczaić się. Za tę cenę gotów był na najohydniejsze poniżenie, jego inteligencja, jego wyobraźnia wyzwoliły się z pod ucisku tępej rezygnacji, był pewny, że w grze z tą kobietą nie potknie się na wyrafinowanej mistyfikacji. Ocknął się w nim dawny oficer bojowy, porwała go namiętność ryzyka, urok niebezpieczeństwa. Gdy nareszcie przemówił, miał już w głowie plan postępowania, plan walki — na oba fronty.
— Ależ proszę, całe to wielkie odkrycie noszę przy sobie...
Claude sięgnął do kieszeni. Greta powstrzymała go ruchem wytwornie urękawiczonej dłoni i wskazała oczami na starca, który szukał czegoś po ścianach i, nieznacznie drepcząc, boczkiem podsuwał się ku nim.
— Chodźmy, ten obrzydły dziadyga nie usłuchał rozkazu, już przedwczoraj zdjęto z pana obserwację, a ten się precz włóczy. Panie Helm, proszę się niczemu nie dziwić, ja muszę wszędzie mieć dobre stosunki, inaczej cóżbym mogła zrobić dla naszej sprawy? Nieprawdaż?
— Oczywiście!
— Mój szanowny ex-małżonek z pewnością nagadał już panu o mnie niestworzonych rzeczy... Od czasu jak się rozpił, obnosi mnie po wszystkich knajpach i wygaduje na mnie przed pierwszym lepszym, a cóż dopiero przed swym najnowszym nieodłącznym przyjacielem... Niech mu pan nie wierzy, to łgarz wierutny i chorobliwy mistyfikator, często również udaje pijanego, żeby wciągać ludzi w zwierzenia, a jak pochwyci nieostrożne słowo, donosi. To stary szpicel, ostrzegam pana! Jeszcze niedawno grasował w krajach neutralnych i miał jakie takie stanowisko, ale wyrzucono go za pijaństwo i teraz trzymają go tyle że z łaski i używają do podrzędnych kawałków. Co też może pana łączyć z taką kanalją?
— Co nas łączy? Właściwie nic, ot, przyczepi! się do mnie...
— Szpicel!
— Może być...
— Napewno! I pan z nim przesiaduje z lubością, czy on dla pana taki zajmujący?
— Niebardzo, pijemy razem i tyle, wódka łączy nieraz dziwnych ludzi.
— Więc i pan zaczął pić?
— Owszem... Tak się złożyły okoliczności...
— To niedobrze... Choć skądinąd rozumiem pana. Bardzo rozumiem... Po tem, co tu zaszło... Trzeba pana jaknajprędzej wyprawić do Francji. Niech mi pan ufa bezwzględnie, niech pan mnie słucha...
— Ależ z przyjemnością! Zresztą nie mam innej drogi do Francji, jak tylko przez pani uprzejmość...
— To mój obowiązek i spełnię go.
W zacisznym, zewsząd osłoniętym zakątku parku zamkowego Greta obracała w ręku drobno zapisaną karteczkę. Była widocznie rozczarowana.
— To wszystko?
— Tak jest! Pani życzyłaby sobie pokaźniejszego manuskryptu?
— Ależ objaśnienia, komentarze!
— Nasi specjaliści znajdą tu wszystko, co im potrzeba, chemja nie jest wielomówna. Olbrzymie odkrycia zawierają się nieraz w kilku wierszach formuł i znaków. Proszę się uspokoić.
— Dobrze. Kiedy ten nowy gaz może się pojawić na froncie?
— Należałem do komisji trzech, która miała za zadanie przejrzeć papiery profesora Wagera, gdy stan jego został uznany za beznadziejny, udało mi się w porę usunąć kartki, zawierające rezultat ostateczny, komisja musiała się zadowolnić pracami przygotowawczemi. Są tam pomysły, dociekania, hipotezy, plany przyszłych doświadczeń — mnóstwo zagryzmolonych papierów, mogą się w nich grzebać do końca wojny...
Claude łgał umiejętnie, skromnie unikając przesady, mówił skąpo, jakby odniechcenia i właśnie teraz, gdy się dopiero co zbudził z apatji pod magją słów — powrót, Francja — udawał, że w istocie nic go nic obchodzi. Grając komedję, obserwował pilnie Gretę, widział, że pomimo wysiłku nie zdołała ukryć radości, zgadywał, dociekał, czy to radość agentki francuskiej, która zdobyła tak łatwo bezcenną kartkę na dobro Francji, na szkodę Niemców, czy też raduje się w niej agentka niemiecka, że odzyskała w tej karteczce bolesną niepowetowaną stratę, która odbudowuje siłę Niemiec, a godzi we Francję? I jedna i druga strona zapłacą jej za to ile zechce. Komuż sprzeda wiekopomne odkrycie wielkiego Wagera? Oczywiście zechce je sprzedać i jednym, i drugim, ale co wówczas stanie się z kapitanem Claude Déspaix’em, co będzie z doktorem Ossianem Helmem, gdy obaj oni składają się na ów fantastyczny twór, który tak czy owak znajduje się całkowicie w jej rękach, zależny od jej wyrachowania czy kaprysu? Przez chwilę sądził, że zgubił się samochcąc, oddawszy jej nieszczęsną kartkę, wrazie tranzakcji z Francją zależy jej na tem, aby się go jaknajprędzej pozbyć i nie dzielić z nikim zasługi pozyskania tak bezcennego skarbu, gdyż to w ogromnym stopniu zmniejszyłoby jej zapłatę. Nie tylko nie zobaczy Francji, ale da głowę na niemieckiej szubienicy, dokąd Greta zaprowadzi go tem chętniej, że za jednym zachodem sprzeda go Niemcom jako mordercę wielkiego Wagera wraz z tajemnicą, którą był ukradł, a ona odzyskała...
Mistyfikacja zawiodła — zaplątał się, zginie w każdym razie, ale czyż i tak, gdy jest ona agentką niemiecką, nie był na jej łasce od samego początku? Trzeba było siedzieć cicho i czekać co los zdarzy, a tak samochcąc przyśpieszył swoją zgubę. Wyrwał się, nie przemyślawszy do końca zawikłanego problematu, coprawda nie miał na to czasu. Przepadł marnie. Pozostaje mu jedyna pociecha, że rewelacyjny papierek, zaimprowizowany na odczepne dla Abbegglena, nie posiada żadnej wartości, po paru próbach poznają się na nim i Francuzi, i Niemcy, Greta od nikogo nie otrzyma nagrody, po takiej kompromitacji obie strony stracą do niej zaufanie. Doktór Helm zginie na szubienicy na jednym postronku z kapitanem Déspaix, a bezczelna, bezkarna Greta von Senden dobrze zapamięta, że jednak zadrwił z niej ktoś, mniejsza o to, że za cenę własnej głowy.
Odkrywszy tę marną pociechę, Claude uśmiechnął się melancholijnie, nie uszło to uwagi Grety, która również go obserwowała.
— Von Senden zapewne nagadał i panu, że jestem agentką niemiecką?
— Nic mi o pani nie mówił.
— Mówił czy nie mówił, niech pan wie, że to ohydne oszczerstwo! Nigdy nie byłam w służbie u Niemców, ale rzecz prosta, nieraz wchodziłam w konszachty z ich wywiadowcami i nabierałam ich ile wlezie, udawałam też niejedno za specjalnem upoważnieniem van Trothena. Szkoda, że ten łotr von Senden nie wie i nie dowie się nigdy komu służę, on tak ceni honor swego głupiego nazwiska... Żałuję, że nie wie i nie dowie się nigdy dlaczego poszłam na tę drogę. Ale powiem to panu, gdyż widzę, że pan chwilami uśmiecha się dwuznacznie w sposób dla mnie całkiem niemiły... Otóż, pomijając pieniądze i to grube pieniądze, a dalej dziką rozkosz zdrady ojczyzny, rozkosz ryzyka, niebezpieczeństwa i przygód... Wie pan dlaczego? Z nienawiści do mego męża, bo mnie sponiewierał... Zato, że go kiedyś kochałam... Z nienawiści do wojny, bo sprawiła, że na froncie zdziczał i w najcięższej próbie mego życia, nie miał dla mnie serca. I tak dalej... Chciałabym, żeby pan mnie rozumiał! To moja ideologja szpiegowska, starczy ona za pański francuski patrjotyzm, jak pan swojej Francji, tak ja będę do końca wierną mojej nienawiści. Może pan wreszcie przestanie się uśmiechać?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.