<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII

Pod naciskiem adwokata Eva zastanawiała się potrosze nad swoją obroną przed sądem wojennym, którego data miała być wyznaczoną lada dzień i wedle przypuszczeń już na koniec lipca albo na początek sierpnia. Akt oskarżenia był gotowy i ma być jej wręczony w ciągu tygodnia. Pod tym pozorem odkładała niemiłą pracę grzebania się w sprawie, która jej obmierzła do tego stopnia, że nauczyła się o niej nie myśleć i niemal nie wiedzieć. Swoje przemówienie na sądzie, zarówno główną replikę jak „ostatnie słowo“, rozumiała jako świetne improwizacje, które nie potrzebują żadnego przygotowania. Dla ich powodzenia trzeba raczej zapomnieć o sprawie i dopiero na sądzie zabłysnąć natchnieniem i efektem prawdy, honoru, prostoty i szczerości.
Maître Lourthier był przerażony świętą naiwnością zepsutego dziecka fortuny, które zda się do końca będzie ulegało złudzeniu, że spokój sumienia i własne poczucie czystości sprawy wystarczają dla obalenia wszystkich zarzutów aktu oskarżenia, a tem samem dla wyroku uniewinniającego. Chcąc pokonać jej upór zaczął ją straszyć, gdy przedtem grzeszył raczej zbytnią oględnością, albowiem i sam podlegał jeszcze iluzjom, że sprawa, niebywale rozdęta przez szowinistyczne piśmidła brukowe i przez plotki i obciążona formalistyką sądu wojennego, w istocie jest błahą i da się opędzić wydaleniem z granic Republiki lub w ostateczności jakimś rokiem zamknięcia a i to jedynie w skutku nastrojów opinji i rzekomych wyższych względów stanu. Te złudzenia prysły już w trzecim tygodniu śledztwa i adwokat przerzucił się do najskrajnieszego pesymisty. Odtąd jak zmora na jawie i we snach prześladował go przystrojony w girlandę paragrafów tak zwany — „najwyższy przewidziany ustawowo wymiar kary“. To też gdy Eva wyznała mu, że na tydzień przed aresztowaniem ów opatrznościowy oficer doradzał jej ucieczkę zagranicę, wyrwał mu się okrzyk zgrozy, że uparła się i została.
— Pani Evo, niech pani na rozprawie porzuci patos, natchnienie, improwizację. To dobre jeszcze dla przysięgłych, to działa mocno na publiczność, ale na pani procesie sala będzie pusta. Piękne te efekty w najsłabszym stopniu nie oddziałają przychylnie na komplet sądu wojennego, wręcz przeciwnie — to są już takie typy. Musi pani według załączonej notatki scharakteryzować swoją misję i nie opuścić ani jednego faktu, dowodzącego, że cokolwiek pani robiła w Berlinie, czy w Wiedniu, czy w Głównej Kwaterze Kronprinza, następcy tronu, miało na celu ułatwienie sobie dostępu do najwyższych źródeł informacyj. Nieszczęsny memorjał pomimo bardzo przykrych jego ustępów da się usprawiedliwić jako środek wkupienia się w zaufanie generała Sittenfelda ale pod warunkiem, że sąd wogóle uwierzy, że pani uczyniła coś dla sprawy Francji lub przynajmniej starała się uczynić. Notatki, przesyłane do Drugiego Biura za pośrednictwem van Trothena, nie dawały nic konkretnego, a główna i jedyna zdobycz pani, plan pierwszej ofensywy wiosennej, był przedmiotem dużej wesołości w oddziale operacyjnym naszej Wielkiej Kwatery, jako fantasmagorja, podsunięta pani chyba na drwiny lub, co gorsza, gdyby nawet została potraktowana rzeczowo, zmierzałaby ona wyraźnie do wprowadzenia w błąd kierownictwa armji francuskiej, tak samo jak zupełnie inny również fałszywy plan tejże pierwszej wiosennej ofensywy, który w tym samym czasie dostał się do rąk oddziału wywiadowczego wielkiej kwatery marszałka Douglas Haig’a, co wywołało przykre i niepotrzebne tarcia. Obie mistyfikacje, znamionujące wyraźną intencję kontrwywiadu niemieckiego aby zdezorjentować przeciwnika a nawet poróżnić między sobą kierownictwa obu armij sojuszniczych, akt oskarżenia łączy z nazwiskiem pani... Oto jak zostały potraktowane usługi pani... W atmosferze takiej ich oceny niefortunny i pożałowania godny memorjał pani...
— Maître Lourthier, mam tego dość! Od faktów, od ich krytyki, od pedantycznej rzeczowości i od wszelkich kruczków, wykrętów, od żonglowania paragrafami i całej kazuistyki adwokackiej — mam pana! Niech mnie pan broni, jak pan żywnie chce, nie mieszam się do tego. Ale proszę nawzajem zostawić mi swobodę działania! Na sądzie będę mówiła jak zechcę, z patosem czy bez patosu i to co zechcę, ręczę, że pan sam posłucha tego z pewną przyjemnością.
— Czyż idzie o moją przyjemność? Pani Evo, zbliża się godzina strasznej próby...
— O, proszę mnie nie straszyć!
— Chcę panią doprowadzić do opamiętania, przygotować zawczasu do...
— Jestem przygotowana na wszystko!
— śmiałe słowa...
— Nigdy nie byłam nieśmiałą...
— Pani liczy na swoją sławę i na swój czar kobiecy... I na przedziwną sztukę Evy Evard poruszania ludzkich serc. Czyż pani się nie domyśla, że te trzy niezaprzeczone potęgi stają się właśnie obciąż niem w naszej tragicznej sprawie, że idą przeciw pani? Masy chyliły się przed sławą i kochały pani kreacje, teraz dla tego samego są tak ślepo zawzięte. A gdzie są przyjaciele, wielbiciele, wszyscy, którzy mieli szczęście spotykać panią, cały ten dwór królowej sztuki, świta hołdownicza wielkiej artystki? Został nam wierny poczciwy senator Guillet-Goudon — jeden jedyny. Dlaczego? Niech pani odpowie!
— Psychoza wojenna, małoduszność, panika stada na dźwięk strasznego słowa — „oskarżona o szpiegostwo“.
— Nie! To gorzka niepewność, zawahanie się wiary, kryzys zaufania i w tym momencie psychologicznym wielkość artystki i czar kobiety wywołują gwałtowną reakcję buntu przeciwko przemocy opętania urokiem i jakby żądzę odwetu, zemsty za wszystkie zachwyty i hołdy... Coś w tym rodzaju, pani Evo. Procesy napozór bardzo zagmatwane i podlegające zastrzeżeniom, możnaby nad nimi długo się rozwodzić, ale w życiu jest to niesłychanie proste i odbywa się szybko, bez zastanowienia, przez odruch. I uwielbiana Eva Evard znajduje się w daleko gorszeni, krzywdzącem położeniu wobec opinji i sądu, niż ktoś nikomu nie znany. Niechże pani na sądzie nie wywołuje widma swego niebezpiecznego przywileju, nie trzeba im przypominać zbyt jaskrawo, kim pani jest, raczej postarać się, by choć potrosze, do pewnego stopnia zapomnieli... Oto moja uczciwa rada doświadczonego człowieka. Ale wracajmy do rzeczy, rozważymy dzisiaj zkolei trzeci z pięciu kardynalnych punktów oskarżenia — zarzut, że wywołała pani lub conajmniej współdziałała z całkowitą świadomością, z rozmyślną złą wolą i perfidną premedytacją pogrom centrali naszego wywiadu na Niemcy, począwszy od aresztowania van Trothena, jego zwolnienia, osadzenia go w sanatorjum, jego samobójstwa, po czem nastąpiło uwięzienie Abbegglena wraz z p ętnastu towarzyszami według dotychczasowych informacyj, a mianowicie siedmiu agentami i agentkami drugiej i trzeciej klasy w Berlinie, dwoma pierwszej klasy w Essen i trzema pierwszej i drugiej klasy w Ostendzie, pierwszej klasy w stoczni państwowej w Kiel i wreszcie po jednym w zakładach chemicznych Bayer i Co w Leverkuzen. Losy tajnych agentur pierwszej klasy w Ludwigshafen, w Höchst, w Kolonji i tak dalej i tak dalej są narazie niesprawdzone, ale o ile przed datą procesu nadejdą co do nich niepomyślne informacje, ich „wsypa“ obarczy panią dodatkowo... Otóż ten trzeci punkt oskarżenia zaliczam do klasycznych poszlak, które opierają się jedynie na zarzutach, wymienionych w punkcie pierwszym, a zwłaszcza drugim i gdy te zostaną przez nas obalone lub bodaj poważnie zachwiane, upadnie przez to samo i on...

Prawdziwym ciosem dla Evy i momentem zwrotnym w jej stosunku do sprawy była relacja obrońcy o wizycie, którą mu złożył kapitan Percin.
Ów oficer przedstawił mu się jako ten, który na podstawie poufnych informacyj ostrzegał oskarżoną i namawiał ją, by, nie ufając zawodnej sprawiedliwości urzędowej, schroniła się póki czas poza granice Republiki. Wzmiankowany oficer prosił o zawiadomienie pani Evard, że on, kapitan Percin, żałuje obecnie tego kroku, gdyż przekonał się, że wierząc w jej niewinność ulegał zaślepieniu, a oskarżona odrzucając jego radę snać ufała bezgranicznie i lekkomyślnie, że obciążające ją tajemnice są bezwarunkowo dobrze strzeżone.
M-e Lourthier nie uznał za stosowne niepokoić oskarżonej okrutnem i bezcelowem oświadczeniem. O kapitanie Percin oznajmił jej dopiero wówczas, gdy wyczerpał wszystkie argumenty i środki perswazji, aby doprowadzić do opamiętania samowolną i przekorną klijentkę. Szczędząc jej nerwy ograniczył się do krótkiego w paru słowach zawiadomienia o dziwnej wizycie, a widząc, jak piorunujące wrażenie sprawiła ta nowina, starał się osłabić jej efekt, rozwodząc się nad okropnym stanem psychicznym kapitana o poszarpanej twarzy, który wydał mu się kwalifikowanym kandydatem do Charenton, i zamilczał o ich długiej rozmowie. Zamilczał i o ostatniej radzie, jaką kapitan przekazał dla Evy, a którą nazwał swojem „żądaniem“ — żądał mianowicie, aby Eva, zanim spadnie na nią haniebny wyrok śmierci, co jest zupełnie pewne, ukarała się sama. W tym celu wręczył adwokatowi papierek z jakimś proszkiem, który ten, oburzony, natychmiast w oczach obłąkanego wsypał do kominka, a nawrzucawszy papierów podpalił. Na tem się rozstali, kapitan Percin zerwał się i nie ocierając nawet łez, które mu trysnęły z oczu, wybiegł pędem z gabinetu ku zdumieniu całej kancelarji i klijentów w poczekalni.
Wedle wszelkich poszlak zwarjowany kapitan nawiedził również i senatora, bo gdy ten w ciągu kilku dni nie dawał znaku życia i adwokat zatelefonował do niego wreszcie, dowiedział się, że senator leży ciężko chory i prosi o odwiedzenie go w lecznicy. Zastał go u sióstr Misjonarek w otoczeniu pielęgniarek i lekarzy, śmiertelnie wystraszonego swoim stanem. Coś mu gdzieś tam nadpękło, nogi popuchły mu jak kłody, a choć lekarz naczelny w rozmowie z mecenasem nie uznawał tej przypadłości za rzecz prawdziwie poważną, chory gotował się do ostatniej podróży i czynił to z zaparciem się siebie a nawet z heroizmem, gdyż on, od lat trzydziestu nieprzejednany radykał, wróg kościoła i osobisty przyjaciel pogromcy kongregacji, samego Combesa, który swojego czasu puszczał policję do szturmu na zabarykadowane kościoły — zdobył się jednak na bohaterską decyzję i przez spowiedź i ostatnie sakramenty pogodził się z księżmi a przez nich z Bogiem.
Prosił pozdrowić „naszą tragiczną heroinę“ i oznajmić jej, że do ostatniej swojej godziny będzie jej wierny i że, jeżeli umrze — co może Bóg w łasce swojej zechce jeszcze odwrócić — to niech wie, że jej stary przyjaciel poległ jako żołnierz na stanowisku w jej obronie.
— Pewnego dnia o zmierzchu zjawia się u mnie poczwara w ludzkiej postaci...
— Poczwara, co to znaczy?
— Mniejsza, kto on jest, nie wyjawię tego nikomu, aby nie zaszkodzić Evie... Stojąc na środku salonu lub latając jak warjat wzdłuż i wpoprzek, odpychając mnie od kontaktu, gdym chciał zrobić światło, wyrzucał ze siebie koszmarną opowieść... O czem, jak pan myśli, M-e Lourthier?
— Więc?
— O zbrodniach Evy Evard!
— Czy nie był to pewien oficer?
— Nie wiem, nic nie wiem! A gdybym nawet wiedział, nikt ode mnie nie wydrze tajemnicy... Słuchałem ze zgrozą i w najwyższem oburzeniu, ale nie mogłem przemówić słowa, uczyniło mi się słabo... Upadłem na kanapę, a gdy zacząłem jęczeć głośniej, poczwara zaklęła okropnie i uciekła.
— I cóż on wreszcie powiedział?...
— Nic wiem, nic nie wiem!... Był jak szatan. To nasłaniec tajnej kliki wojskowej, gdyż działalność moja stawała się dla nich niebezpieczną. Chcieli mi odebrać wiarę w Evę, chcieli mnie znieprawić, zastraszyć, kto wie — może zamordować? Mecenasie, jak podczas akcji o rewizję procesu Dreyfusa, tak samo teraz w sprawie Evy nadchodzą momenty zbrodnicze i demoniczne! Wypełzają tygrysy i szakale!
Od złej wieści zmieniło się wszystko.
Załamała się wiara w zwycięstwo prawdy, odszedł spokój. Skończyła się niepospolita przygoda, która pomimo wszystko była jednak tylko grą, jak dotychczas w pewnym stopniu nawet zabawną.
Gdy Evę odprowadzono do celi po konferencji z obrońcą, obie jej przyjaciółki, pani Pelouse i panna Tourly były przerażone zmianą w wyglądzie i w zachowaniu się pani Evard. Wiedziały, że trzeba się nią zająć po kobiecemu, wytrącić ją z zapamiętania, oderwać te oczy od nieruchomego skamieniałego zapatrzenia w pustą ścianę, okazać jej serce, współczucie, dużo pytać, dać jej się wygadać, ale długo żadna nie ośmieliła się przemówić do niej słowa. Nazajutrz, gdy chwilowo znalazły się same w celi, panna Tourly powiedziała:
— To było tak samo straszne, jak w „Czci Kobiety“, kiedy siedzi sama jedna w celi po tem jak ta podła megera Carpechot nałgała, że Marcel ją puścił kantem.
— Tam było lepiej — zauważyła pani Pelouse — bo w dużem zbliżeniu, przez jakie dwie minuty ani drgnęła i Cała sala zamarła, a orkiestra cichuteńko, coraz ciszej, ciszej... A jak się pokazała jej pierwsza łza, to nie zdążyła jeszcze spłynąć po twarzy, kiedy na sali już płakały co do jednej wszystkie kobiety...
— To zupełnie co innego... Tam wyprawiała miny na pokaz, a łzy były z gliceryny i wszystko z muzyką, ale tu ona naprawdę, naprawdę!... Serce się w człowieku kraje, a ta patrzy, że ani przystąp...
— Dumna pani, ani do niej przystąp, hołoto...
— Do pół nocy nie mogłam zasnąć, a potem mi się przyśniło, że wszystkie trzy jak tu jesteśmy jedziemy taksówką przez Paryż, kręcimy tu i tam, zawracamy, aż na moście Jena — jak nie huknie! Bomba z aeroplanu, czy z Grubej Berty! Ja lecę powietrzem prosto na Trocadéro, patrzę, a ją niesie już powyżej Eiffla...
— A ja?
— Pani Pelouse, dziwna rzecz, pani tom nigdzie nie widziała!
— Tak lepiej! To może znaczyć, że mnie zwolnią... Mnie się przyśnił mój nieboszczyk siostrzeniec Blaise, co zginął jeszcze pod Charleroi, bawił się z kotami, koty, też niezły znak...
— Jeżeli białe?
— Trzy były, ale dwa białe...
Eva niewiele sobie robiła z odstępstwa kapitana Percin i sam on nic dla niej nie znaczył, ale w dziwnem zdarzeniu objawił jej się jakby znak losu, cios wymierzony został ze strony absolutnie niespodziewanej. Jakby odrazu wszystko ją zawiodło... Jakby się obudziła ze snu i spostrzegła dopiero, co się z nią dzieje w rzeczy samej — naprawdę...
Urwało się złudzenie, niedowiary, że trwało tak długo! Ze zdumieniem rozglądała się po czterech ścianach celi, badała ukradkiem swoje towarzyszki, jakby dziwiąc się skąd się wzięły.
Czyż nie wiedziała od samego początku, gdzie jest? Tak, ale wszystka się naraz odmieniło, obnażyło się, stało się nielitościwie prawdziwe.
Dawniej, przed okropnym momentem, przeżytym w kancelarji więziennej, czekała u Św. Łazarza na wyjaśnienie głupiego, najgłupszego w świecie nieporozumienia, była tu gościem przelotnym, mogła się bawić absurdalnem intermezzo, wtrąconem przez dziki kaprys wojny w jej górne wielkie życie. W istocie pozostawała sobą, zawsze tą samą Evą Evard, poprzez mury i kraty więzienia uśmiechał się do niej niedaleki dzień wolności, a dalsze jej koleje słały się bezgranicznie wzdłuż i wszerz świata, pełne rozpędu, swobody i uciechy. Teraz odarto ją z jej przewagi nad Św. Łazarzem — uczuła się zdegradowaną, poniżoną. Znajduje się na swojem miejscu, jest uwięzioną prewencyjnie nieinaczej a tak samo jak pani Pelouse i panna Tourly i tysiąc innych kobiet, zamkniętych w tym potwornym gmachu. Jej sprawa jest bardzo poważna, a los niepewny...
Obudziwszy się tej nocy po raz pierwszy poczuła całą swoją istotą ciężar więzienia. Zaczęła ją dławić, jęła się nad nią znęcać świadomość, że jest zamknięta i trzymana pod przemocą, której nic nie odwróci i nic nie ubłaga. Może szarpać za kraty i krwawić sobie palce, może wrzeszczeć w opętaniu, tłuc głową o drzwi, może się tarzać po podłodze, jak to czyniła, grając nieszczęsną cnotliwą Suzy, wtrąconą do więzienia przez intrygę niecnej macochy... W ciągu tej nocy kilkakrotnie całą potęgą woli musiała zwalczać w sobie szalony poryw rozpaczy, która domagała się ulgi, w ostatniej chwili broniło ją czuwające w niej jeszcze poczucie wstydu przed śmiesznością, bo jednak wyprawiając awantury popełniłaby plagjat — odegrałaby jeszcze raz rolę Suzy...
W ciemnościach tej nocy po raz pierwszy zaczaiło się na nią widmo nieznane — strach. Mógł to być sen, mogła być i własna myśl, która z nałogu wyobraźni artystycznej zrodziła się w kształcie fantastycznego obrazu. Grała w karty o straszliwą stawkę z istotą nieodgadnioną, z człowiekiem czy z upiorem, przedzielała ją od niego ściana ciemności, z której wyłaniała się tylko od czasu do czasu biała kościsto-trupia ręka, rzucająca karty, ręka długo dręczy ją, wahając się, ważąc i cofając kartę... Co za obrzydły... jaki potężny strach...
W tej grze ostatnia karta nie była rzuconą, została w trupiem ręku tajemniczego partnera i od tej pory wisiała nad nią ustawicznie, wrosła w każdą jej myśl i gnębiła, nie dając ani chwili ulgi. Napróżno opędzała się od zmory i powtarzała sobie — absurd! Niepodobieństwo!
Już utraciła panowanie nad głupią awanturą, sprawa, lekceważona od samego początku, teraz brała swój odwet, osaczały ją ciężkie, groźne oskarżenia, z których wyśmiewała się jeszcze wczoraj. Dzisiaj każde z nich wystarczało, żeby ją zmiażdżyć, choć jak i wczoraj była bez winy. Trzymała się jeszcze pozorami dawnej Evy Evard, świetnem udawaniem przed zewnętrznym światem, który zresztą składał się z trzech osób, z adwokata i z dwóch towarzyszek więzienia, ale pomimo swej sztuki łudzenia nie zwiodła nikogo. M-e Lourthier nic poskramiał jej więcej, przeciwnie, zmuszony był dodawać jej otuchy, a gdy radzili w kancelarji więziennej, na górze w korytarzu drugiego piętra w celi Nr. 12 panna Tourly i pani Pelouse zgadywały na tysiąc sposobów, co się mogło stać, biadały nad nieznanym ciosem, który ugodził w ich wesołą, pogodną i tak dobrą panią Evard.
— Już tam musieli na nią wyskrobać coś paskudnego, trzymała się, póki i ją nie utrafiło w delikatne miejsce. Te dranie z wojennego sądu — to się szastają po wszystkich dziurach, niczem szczury, ryją pod ziemią jak te krety, jakże tu co utaić, kiedy im ze strachu wszyscy służą i donoszą choć i nie z nakazu, to na amatora, żeby się tylko przypochlebić.
— Pani Pelouse, dałabyś pani spokój, ja myślę, że ją zdradził jej miły czy coś takiego, a ze sądu ona sobie kpi!
— Każdy sobie może ze sądu kpić, ale do czasu...
— Przecie wiesz pani doskonale, że ona niewinna.
— To i co? Czy to ja zakatrupiłam mojego starego pijusa? Ja też niewinna, ale jak się im w śledztwie pokręci? Jak która jędza z Mouffetard’u — niby to ich mało — naszczeka na mnie przez złość? A niech się temu aptekarzowi sądowemu pomięszają słoiki z ludzkiemi bebechami i z ekspertyzy wypadnie cudzy arszenik właśnie na mojego nieboszczyka? To i mnie niewinną zasądzą przez tę jędzę albo przez aptekarza... Niewinność przed sądem to jeszcze nie wszystko, przytem nie ma się pieniędzy na lepszego adwokata... Ja powiadam mojemu...
— Adwokata to ona ma najdroższego jaki jest w Paryżu i te parę miljonów też a i nie łatwa to rzecz skazać bez winy taką osobę, samą Evę Evard — nie to co nas z panią. Włos jej z głowy nie spadnie, jeszcze ją będą przepraszać i ona o tem dobrze wie!
— A ja pani powiadam, że z nią źle! To jej zostało ze wczorajszego dnia — śmierć jej patrzy z oczu...
Poczciwe towarzyszki, miłe kobiety, ale nieodłączne i zawsze o każdej godzinie obecne, teraz przeszkadzały Evie straszliwie. Pragnęła pogrążyć się w swoich myślach, odzyskać władzę nad sobą. Taiła się w niej dręcząca zagadka, wszystko się w niej pomyliło, trzeba to było rozwikłać. Nadchodził dzień sądu, ileż pracy wewnętrznej trzeba dokonać do tej pory, żeby stanąć w pełni opanowania i spokoju, okazać sędziom oblicze dostojne, promieniejące prawdą, zdołać i umieć odpowiedzieć odrazu, bez namysłu na każde choćby najbardziej podstępne pytanie, nie zdradzić zmieszania, rozdrażnienia, strachu...
Widząc, co się z nią dzieje, obie niewiasty siedziały cicho jak trusie, nie śmiąc się odezwać. To ją drażniło niewymownie, a gdy je rozruszała i rozgadały się po swojemu, było znacznie gorzej. Ciążyła ich ciekawość i współczucie, wzdychania i miłosierne spojrzenia... Zamierzała prosić dyrektora St. Lazare o przeniesienie na parę dni do pojedynczej celi, ale lękała się również samotności, ciszy i długich ciemnych nocy, bała się wizyj i przywidzeń, bała się samej siebie. Mimo wszystko lepiej siedzieć razem choćby dla tego jednego, że nawet w najgorszych momentach musiała panować nad sobą poprostu ze wstydu.
Jej umysł zawsze lotny i szybki pracował teraz opornie, nie mogła skupić się na jednem, do swej nieszczęsnej sprawy musiała docierać, przedzierając się przez gęstwinę rzeczy niepotrzebnych, które uwzięły się, żeby co chwila wytrącać ją z celowego myślenia. Napastowały ją wspomnienia i odciągały daleko wstecz, w lata najszczęśliwsze, gdy pierwsze tryumfy rozniosły jej imię po świecie i gdy naraz jak w sztuce teatralnej, jak w powieści, jak w dramacie filmowym, jak we śnie zjawiły się hołdy, wielbiciele, bogactwo...
Zanim przywykła do nadspodziewanego szczęścia, zanim wciągnęła się w swoją wielką rolę, przeżyła momenty ciężkie pod nawałą łask fortuny, z nadmiaru pomyślności.
Rozpłakała się, gdy po raz pierwszy ujrzała się w lustrze u wielkiego krawca z rue de la Paix w nowem przebraniu w przepyszną suknię wieczorową, jedną z tych, które oddawna podziwiała z ulicy w oknie wystawowem, nie śmiąc nawet o nie j zamarzyć... Pamięta chwilę bezrozumnej rozpaczy, gdy przenosiła się do nowych, pańskich apartamentów na rue Pierre Charron i musiała porzucić swoje ubogie mieszkanko na dalekim, wysokim Montmartrze, na rue Lepic, złożonem z dwóch niemal pustych pokoików na szóstem piętrze w mansardzie, z kuchenką w szafie, z krętemi ciemnemi schodami... Ileż zawodów i trosk przeżyła w tych kątach samotna na świecie w ciężkiej walce o byt, gdy bronita się przed nędzą i przed własną urodą i tysiącem pokus, by nie potknąć się w kwiecie młodości i nie utonąć wzmąconem morzu Paryża... Ileż godzin przegadała, przemarzyła i przepłakała z biednym uroczym Victorem, który wciąż nie mógł znaleźć zajęcia i rozpaczał wraz z nią nad wciąż uciekającym przed nimi upragnionym dniem ślubu...
Stanęła po raz ostatni na balkoniku, wiszącym nad otchłanią Paryża, i zapatrzyła się na ukochane miasto. Z porannych mgieł jesiennych wynurzały się ku blademu słońcu szczyty Panthéonu, Notre Dame, Buttes Chaumont, Inwalidów, Etoile, majaczyły na wzniesieniach wyspy domów, lśniących dachów, gdy cała dolina, ośrodek, istota, serce Paryża tonęły we mgle jak za mistyczną zasłoną, która kryła tajemnicę tej godziny w losach miljona istot rojących się tam wdole, a wraz z niemi i losy jej, która patrzy na to i czeka w niepokoju i trwodze odpowiedzi na pytanie o swój dzień jutrzejszy i o to, co z nią będzie w nowem, wielkiem życiu za pięć lat, za dziesięć lat?
Nie ustępowała mgła, uparcie ukrywała się jej wróżba. Znikło słońce, napłynęły nowe tumany, znikały wzgórza, wieże, aż całe miasto zawlokło się pomroką, tylko woddali na zachodzie ukośny promień słońca, na chwilę przedarłszy się przez szczelinę w chmurach, oświetlał posępnie i złowrogo wały, czerwone mury fortu na wyniosłości Mont Valérien. Nie była tam nigdy, wydało się jej, że w pogodny dzień przed samym zachodem Paryż musi stamtąd wyglądać wspaniale w czerwonych, purpurowych pochyłych promieniach słońca... I nagle targnął nią strach przed nicością, przed bezgraniczną pustą przestrzenią, która pożarła miasto, i przed jedyną samotną wizją dalekich murów, płynących w chmurze... Otrząsnęła się jak przed widmem, odwróciła się — pokoik, pozbawiony wszystkich sprzętów, wydał się jej dziwnie ciasny, strasznie wąski i ponury, jak wnętrze trumny, na progu w półmroku stał wierny Victor, teraz już inny, jakby niespodziany i w tych dniach wielkiej fortuny jakby obcy. Za trzy tygodnie już go nie było, zastrzelił się, Eva Evard wkroczyła w swoje wielkie życie.

Nadewszystko trzeba słuchać i to słuchać ślepo w każdej rzeczy M-e Lourthier, bez żadnych wahań i roztrząsań. Fakty, fakty i fakty! Po raz pierwszy stała się posłuszną, ze swego przemówienia, które zresztą wciąż nie było gotowe, nawet nienapoczęte, wyrzuciła lirykę, patos, gest, wyobraźnię. Chciała być posłuszną, znajdowała w tem nawet pewną ostoję i umocnienie, ale gdy myślała o swojej wielkiej mowie, złożonej tylko z operowania faktami, nie znajdowała dla siebie nic. Gdy w upadku ducha i ze strachu oddała adwokatowi swoją swobodę, została bezbronna. Nie umiałaby się wykręcać samą logiką od absurdalnych zarzutów, nie mogłaby spokojnie i rzeczowo wykładać, że haniebne zbrodnie, które w nią wpierano, polegają na nieporozumieniach i nigdy nie miały miejsca.
Czyż mogła nie odmówić odpowiedzi na pewne pytania, wkraczające w jej sprawy osobiste? Czyż po zamanifestowaniu swych wyraźnych i niezmiennych sympatyj dla Francji mogła zrzec się stwierdzenia swego moralnego prawa do neutralności jako wolna obywatelka Norwegji, kraju niezamieszanego w wojnę? Nie wolno jej było zapuszczać się w dygresje zasadnicze o istocie wojny, która rodzi zbrodnie i potworności w rodzaju jej procesu, gdzie świadczą przeciwko niej cienie i widma, postacie bez imienia i bez twarzy, którym nie może nawet spojrzeć w oczy na sądzie, rozstrzygającym o jej życiu i śmierci?
Właśnie o wojnie, o wojnie jako takiej bez związku ze swoją sprawą chciałaby mówić najwięcej, albowiem w samem pojęciu wojny leży sedno zagadnienia winy lub niewinności Evy Evard, możliwości lub niemożliwości intrygi generała Sittenfelda, który z osobistej zemsty, a jeszcze bardziej dla ocalenia swego stanowiska i dalszej karjery może z Berlina, przez dwa fronty dyktować swoją wolę sądowi wojennemu Francji. Mniejsza o jej los, ale ofiarą absurdu wojny pada również godność władz wojskowych Francji, honor armji...
Zdaniem adwokata podobne rozważania na sądzie przynieść jej mogły tylko szkodę, nie jest to bowiem czas ani miejsce dla filozoficznych czy etycznych pouczeń, sąd jednomyślnie obrazi się za pouczenia, nie trzeba zapominać, że ludzie są ludźmi — i tak dalej... Obiecała być posłuszną, ale jej myśli pełne były wojny, zagłębiała się w kontemplacji straszliwego zjawiska, które ogarniało świat, i zapominała zeszczętem o własnej sprawie...
W ciągu czterech lat nieraz próbowała zastanawiać się nad istotą wojny, chętnie rozmawiała o tem z mądrymi ludźmi, czasami wpadały w jej ręce trudne i zawikłane traktaty, które usiłowały mierzyć i ważyć ogrom wojny, ale bujne życie nigdy nie dawało jej się skupić. Była świadkiem katastrof i przełomów, męczarni i krzywd całych narodów, czującem sercem bolała nad klęską ludzkości, ale jej wyobraźnię porywało kolosalne szaleństwo świata, dając jej rozkosz wrażeń na podobieństwo ogromnego pożaru lub powodzi, które zabijają i niszczą, ale dają oczom wspaniałe widowisko, a duszy dreszcz zachwytu. I ona, jak wielu, których wojna nie dotykała bezpośrednio, gapie wielkich wydarzeń, pożeracze gazet, domagała się na codzień straszliwych nowin, klęsk, tryumfów, hekatomb i nudziła się, gdy na kilka tygodni na frontach zapanował spokój. Wojna ją pochłaniała. Szukała po świecie jej osobliwości, odmian, zwiedzała kraje koalicji, przypatrując się cierpieniom i wysiłkom narodów w coraz to innej postaci, w nowych warunkach, gromadziła kolekcję znajomości, informacyj, wrażeń. Aż wreszcie zapragnęło się jej z widowni przejść na scenę, przeniknąć za jej kulisy i wmieszać się między aktorów wielkiego misterjum. W dumnem przeświadczeniu, że jej wszystko wolno i wszystko jej ujdzie, puściła się w swój wielki wojaż do obozu nieprzyjaciela...
Teraz za to płaci, już wie, że nie wszystko wolno, nie wszystko ujdzie bezkarnie Evie Evard. Pokusiło ją dotknąć się zarzewia wojny, będąc widzem wielkiego pożaru, zbliżyła się zanadto do ściany ognia, z pustej ciekawości zajrzała na jedno mgnienie oka do płonącego domu — i oto doznała na sobie zemsty żywiołu... Swoją szaloną zachcianką uraziła poczwarne, potężne bóstwo wojny. Gdyby, chcąc zakosztować wojny, zakradła się do okopów i, przebrana za żołnierza, wyszła wraz z innymi do ataku, mogłaby zginąć, odnieść ranę, lub bodaj wyjść cało — w jej osobliwym wyrafinowanym wypadzie na teren wałki spotkał ją los najgorszy, jakgdyby ktoś długo wybierał i układał dla niej mękę i karę tak, jak ongiś obmyślano tortury.
Chciała dokonać czegoś wielkiego — nie zrobiła nic. Chciała oszukać Niemców — Sittenfeld haniebnie wywiódł ją w pole. Z całej duszy pragnęła dopomóc Francuzom — siedzi, zamknięta przez nich w więzieniu, i kto wie, czy nie zginie z ich ręki. I ci, i tamci mają ją za wroga.
Komuż służyła?!
Własnej fantazji, jak zawsze i we wszystkiem w ciągu ostatnich dziesięciu lat swego górnego żywota — w sztuce, w sposobie życia, w peregrynacjach po szerokim świecie, w eksperymentach miłości. Ale wojna nie znosi, by z niej czyniono sobie zabawę — oto kardynalny błąd, oto jedyna wina Evy Evard. Za to musi zapłacić, za to trzeba dać głowę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.