<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV

Olbrzymie plakaty obwieściły obu miastom zgon wielkiego Wagera, na najwyższym ze stu kominów „Badische A. und S. Fabrikation“ powiewała kolosalna czarna płachta. We wszystkich gazetach Niemiec sążniste nekrologi sławiły zasługi jego długiego niestrudzonego żywota dla wiedzy niemieckiej i przemysłu, a zwłaszcza wynoszono pod niebiosa jego wiekopomne odkrycia i prace w dobie wojny, gdy cały swój genjusz oddał sprawie obrony ojczyzny i zwycięstwa. Napływały tysiące depesz ze wszystkich zakątków kraju. Nadesłał swe najwyższe kondolencje sam cesarz.
Nazajutrz po zgonie zostało rozwiązane osobiste laboratorjum tajnego radcy profesora Wagera, tak zwane „Wagershölle“, i przeszło w stan likwidacji, a cały personel zwolniono. Natychmiast oddział miejscowy specjalnej nadzwyczajnej komisji uzupełnień powołał przed swoje groźne oblicze chemików, techników i siły pomocnicze, wszystko co aż do tego dnia kryło się przed frontem za osłoną wielkiego imienia. Jeszcze zwłoki mistrza i szefa leżały w powodzi kwiatów w wielkim salonie willi „Zyglinda“, czekając na pogrzeb, gdy wszyscy jego byli uczniowie i podwładni do czterdziestu pięciu lat wieku otrzymali karty powołania pod broń z obowiązkiem stawienia się w ciągu trzech dni w odnośnych obozach wyszkolenia. Komisja utknęła dopiero na osobie doktora Helma, który jako obywatel Stanów Zjednoczonych nie podlegał poborowi.
Wątpliwości i deliberacje komisji przeciął sam zainteresowany, zgłaszając się z własnej, nieprzymuszonej woli na ochotnika. Zdumienie komisji, serdeczności, owacje, grzeczności. Zaofiarowano mu różne ulgi, dwutygodniowe odroczenie, ale ochotnik Helm wyraził życzenie, by go jak najprędzej wysłano na front. Obecny przy tem wierny przyjaciel, były kapitan, inwalida von Senden, zupełnie trzeźwy i obwieszony wszystkiemi krzyżami za męstwo, wyjednał u znajomego sekretarza komisji, że amerykańskiego ochotnika wyprawiono jeszcze tego samego dnia do kadry pewnego pułku w strefie przyfrontowej, gdzie miał starych dobrych kolegów. Zaopatrzył go w listy polecające oraz w mnóstwo rad i wskazówek praktycznych, uzbieranych z doświadczeń swej bojowej przeszłości, wreszcie odprowadził go aż do Worms. Przez całą drogę wpatrywał się weń uporczywie a chwilami oczy zachodziły mu łzami, czego się wstydził, spędzając to na wódkę, która od jakiegoś czasu rzuciła mu się na wzrok.
— Na froncie mamy zastój, to dla nas najlepsza pora, uważaj, że nastały gorsze czasy i na patrole nocne nie wyznaczają już żołnierzy, ale za każdym razem wywołują na ochotnika, zgłaszają się też wyłącznie chłopcy z najmłodszego rocznika. Stawaj i ty za każdym razem! Nie trzeba cię uczyć, jak się to robi... Pamiętaj, że tylko nocą da się przekraść, gdy z obu stron wychodzą, żeby brać żywcem dla języka... Nie waż się próbować podczas ataku, ani dniem, ani nocą, bo teraz niema jeńców! Zanim podniesiesz ręce do góry, zanim dasz się poznać, zanim zdołasz krzyknąć — swój! — już cię zadźgają. Żołnierz w ataku jest rozjuszony, więc gdy wypadnie atak — broń się, kłuj i wal, zapomnij, że to bracia Francuzi, to może się obronisz, bo inaczej rozniosą cię na bagnetach i nanic cała impreza. Boję się bardzo, żebyś nie przepadł marnie przez sentyment, przyobiecaj mi, że będziesz rozsądny!
— Masz zupełną słuszność, i ja myślałem o tem nieraz, ale nic ci nie obiecuję...
— Ot, masz...
— Może w takim momencie nie będę o niczem myślał, zapamiętam się... Ale kto wie, jak będzie... Niech zobaczę nasze mundury, hełmy, niech pomyślę... Problemat jest djablo ciężki...
— Co za idjotyzm... Żadnych problematów! Z takiemi problematami w głowie idziesz na pewną śmierć!
— Jest i spore ryzyko, ale może też się złożyć szczęśliwie... Wszystkiego niepodobna przewidzieć.
— A dalej, pamiętaj com ci mówił o ataku! Przyczaić się w jakiej dziurze, przeczekać. Udawać rannego czy zabitego można dopiero, gdy nasz niemiecki atak się załamie, i Niemcy zaczną na dobre wiać. Wtedy wal się na ziemię, ale nie wcześniej aż gdy cię minie ostatni Niemiec, bo w tych czasach nasi podoficerowie i oficerowie lubią czasami sprawdzić po drodze, czy się który nie przyczaił, — próbują delikatnie, samym końcem bagnetu i gdy taki umarły zawierci się — odrazu palą w łeb... Odczekaj aż przejdą po tobie wszystkie francuskie fale — dopiero wtedy wstaniesz i dasz się komuś poznać...
Claude ściskał mu ręce wzruszony i śmiał się z przyjaciela, który chciał wszystko przewidzieć. Ta osobliwa podróż powrotna do Francji była jego pomysłem, po wyczerpaniu i odrzuceniu wielu innych kombinacyj, nad któremi radzili długo. Trzeba się było śpieszyć, gdyż Greta również mogła się pośpieszyć z decyzją. Legalny przejazd granicy neutralnej szwajcarskiej czy holenderskiej nastręczał ogromne trudności, równając się niepodobieństwu, zresztą Greta sparaliżowałaby każdą szansę powodzenia w tym zamiarze. Wyprawa alpinistyczna przez pograniczne góry była niemożliwa przez wzgląd na nietęgie nogi Claude’a. O przemytnikach i ich tajnych punktach na granicy żaden z nich nic nie wiedział, von Senden nie miał pod ręką dobrej kryjówki ani zaufanych ludzi, gdzie można było się przechować do końca wojny. O tej porze wszystko jak Niemcy długie i szerokie było sterroryzowane pod surową kontrolą policyjną, a nadomiar nikt nikomu nie ufał i ludzie z dobrej woli szpiegowali się nawzajem. Wreszcie w toku dociekań nad sposobem ratunku von Senden, bezradny, rzucił żartem myśl, żeby pójść na ochotnika i szukać okazji na froncie w zamęcie walki.
Pomysł porwał ich swoją fantastycznością, terminowy owego dnia obowiązek stawienia się przed nadzwyczajną komisją kontrolną uzupełnień przeważył sprawę. Niebawem przestali się zdumiewać i rozwodzić nad tym planem i przeszli do szczegółów jego wykonania. Nad ryzykiem śmierci w tej podróży, co na froncie grozi, każdemu żołnierzowi, przeszli oczywiście odrazu do porządku dziennego jako ludzie wojny i zajęli się samą techniką przedostania się na stronę nieprzyjaciela, jakby chodziło o zwyczajny manewr. Ustaliwszy, że rzecz równie dobrze może się udać jak i nie udać, z całą otuchą poszli przed oblicze komisji, a wieczorem tego dnia doktór Helm jechał już do swojej kadry.
Von Senden nie okazał zdziwienia, dowiedziawszy się że Greta jest agentką francuską, zapowiedział tylko poprostu, że ją zabije jak tylko zabezpieczy los przyjaciela. Claude uważał jego słowa za zwyczajną pogróżkę i nie zaprzątał się tem więcej. Ich pożegnanie było proste, żołnierskie, von Senden z trudem ukrywał wzruszenie, Claude patrzał nań z okna wagonu z tem samem zdumieniem, które występowało zawsze, gdy zastanawiał się nad dziką, zawziętą przyjaźnią swojego Niemca z pod fermy la Routoire:
— Będę przy tobie przez cały czas dopóki się nie przedostaniesz, od jutra zasiadam do pracy, będę spisywał twoje koleje, dzień po dniu, potem kiedyś porównamy twoją rzeczywistość z moją fikcją. Byłoby nadzwyczaj ciekawe, gdyby się te dwie powieści zgodziły ze sobą, co uważam za zupełnie możliwe. Zresztą, na miły Bóg, czyżby cudowny traf, który nas ze sobą zetknął, nie był objawem przeznaczenia? Wierzę głęboko, że wyjdziesz cało, inaczej wszystko to nie miałoby sensu... No, jazda... Dowidzenia, Claude... Pisz zaraz jak tylko... W odpowiedniej redakcji, ale tak, żebym przecie coś z tego zrozumiał... List każ wrzucić w Szwajcarji czy w Hiszpanji, czy w innych z niewielu krajów neutralnych, które jeszcze zostały nam Niemcom na mapie świata... Jazda, jazda! Zawsze cię będę kochał i wspominał...

Pogrzeb wielkiego uczonego odbywał się z niezmierną pompą oficjalną przy udziale tłumów, jakich nigdy jeszcze me widziały Ludwigshafen-Mannheim. Obok ośmiu tysięcy robotników i robotnic, których zakłady „Badische“ wysłały w ordynku czwórkami, oba miasta wyległy na ulice i szły w olbrzymim pochodzie, odprowadzając na miejsce wiecznego spoczynku swojego wielkiego ziomka, chlubę i sławę badeńskiej Nadrenji. Tytułem rzadkiego wyjątku na specjalny rozkaz cesarza grzebano go z honorami wojskowemi, przepisanemi dla generała brygady. Grzmiały mu trąby, defilował na jego cześć bataljon piechoty ze sztandarem, przeszło sto wieńców niesiono przed jego trumną od dygnitarzy państwowych, od instytucyj naukowych, od wszystkich wyższych uczelni niemieckich, od wszystkich potężnych organizacyj przemysłu chemicznego — od samego cesarza... Wśród wieńców zwracał powszechną uwagę kolosalny krąg splecionego misternie drutu kolczastego, przekreślony pośrodku szerokim równoramiennym krzyżem ze wspaniałych żółtych róż, — na jego żółtych szarfach czarne gotyckie litery wyrażały hołd wodza naczelnego wszystkich sił zbrojnych stojących w pulu i najwyższą podziękę za Żółty Krzyż. Wieniec dźwigało sześciu żołnierzy z oddziału gazowego, dekorowanych odznakami za męstwo. Szli za trumną reprezentant cesarza delegacja Wielkiej Kwatery Głównej, dygnitarze państwowi, generałowie, rektorzy politechnik i uniwersytetów, znakomitości naukowe, prezesi i dyrektorzy zakładów chemicznych, miljonerzy i miljarderzy wojennego przemysłu chemicznego... Nie było jeno nikogo, ktoby uronił za zmarłym łzę serdeczną, albowiem troje najbliższych zabrała mu wojna.
Gdy pochód wkroczył na most, zahuczało, zawyło sto kotłowni „Badische“, sto syren transportowców i holowników na Renie. W ciężkiej, tłoczącej duszę ponurości tych głosów odzywała się jakby straszliwa wola niszczącej złej potęgi, zawziętej na zgubę świata i ludzkości. Było w tem szaleństwo dziejowego kataklizmu, jego groza, jego rozpętana moc. Jednym tchem, nieprzerwanym, nieskończonym ciągiem wyły o pomstę miljony upiorów, oznajmiały się potwornym jękiem bólu i przedśmiertnej skargi wszystkie ofiary wszystkich pobojowisk świata, gdzie srożył się i palił, gdzie dusił i oślepiał, gdzie dręczył i zabijał cud wiedzy niemieckiej, owoc genjuszu i pracy wielkiego Wagera, otucha i nadzieja Niemiec, postrach wroga, niezwalczony, straszliwy Żółty Krzyż.
Olbrzymi orszak żałobny sunął szybko po moście, każdy z nieprzejrzanej masy uczestników przyśpieszał kroku, chcąc uciec i skryć się przed okropną rozdzierającą i oszałamiającą nawałnicą i przemocą.
Pierwszy, który przedostał się na tamten brzeg, bataljon asysty wojskowej, uciekał wgłąb miasta ze sztandarem i orkiestrą, uciekały wieńce, delegacje, duchowieństwo, aż nareszcie, gdy sześciokonny karawan, nakryty górą kwiatów, zjechał z mostu w ulice miasta, w jednej sekundzie urwał się jak uciął huragan, który bił w tłum zza Renu od ściany kominów „Badische“, a za nim milkły bezładnie, niesfornie syreny parowców, holowników, dźwigów portowych i machin pracujących na rzece. Wśród dziesiątków tysięcy kroczących w pochodzie nie było jednego człowieka, któryby nie odetchnął z ulgą i nie otrząsał się z ciężkiego koszmaru.
Dopiero na placu Goethego von Senden dostrzegł w tłumie Gretę i przyglądał jej się z wciąż wzrastającem — zdziwieniem. Przybrana z kosztowną prostotą czarno od stóp do głów, ściągała na siebie spojrzenia swoją urodą i dostojną powagą całej postaci. Oddalała się, ginęła mu z oczu w tłumie i ukazywała się znowu, von Senden zdążał za nią jak urzeczony, ale krył się, żeby go nie dostrzegła. W jej odmienionej, szlachetnej głowie pociągało go z mocą porywu coś drogiego, co zmarło i sczezło już dawno w nim i w niej. Na sekundę zawróciły się czasy wstecz aż do wiosny życia ku upojeniu szczęścia. Owiało go tchnienie pokusy, a w niej wabił uśmiech sennego marzenia, nieprawdopodobieństwa. Otrząsał się i znowu zapadał we władzę złudy, to co czuł przeczyło rzeczywistości, pomimo że wierzył w prawdę wszystkiego, co o niej wiedział, już drgała mu w sercu żądza przebaczenia...
Uciekając od opętania, wycofał się z tłumu i zboczył do Luisenparku, przed którym przeciągał właśnie orszak pogrzebowy. W cienistej chłodnej alei wkrótce oprzytomniał i zmora rozwiała się, ale był nieznośnie rozdrażniony. Brak mu było przyjaciela, nękały go złe przeczucia i spóźnione wyrzuty, że pchnął go lekkomyślnie z nadmiaru wyobraźni na drogę bezprzykładnej fantastycznej awantury. Ten szalony pomysł, z którego jeszcze dziś rano był dumny, trzeba było raczej użyć za temat do opowieści wojennej a nie pisać jej na skórze przyjaciela jego żywą krwią. Poniosło go natchnienie...
Klął głośno, bo teraz widział wyraźnie wszystkie racje, wskazujące na absurd całego planu, rozdrażnienie wzmagało się, brak mu było wódki, bo na prośby przyjaciela nie pił już trzeci dzień a przy pożegnaniu, porwany wzruszeniem, ślubował mu, że pić nie będzie, jeżeli nie do końca życia, to conajmniej aż do dnia, w którym otrzyma od niego nowinę o szczęśliwem przedostaniu się do swoich. Wiedział, że pijaństwo go ogłupia, poniża i zabija, wysilał swoją wolę, aby dotrzymać przyrzeczenia, a zarazem wiedział niezbicie, że prosto z tego parku czyli natychmiast pójdzie do najbliższej knajpy, a więc do Ballwega, i pogrąży się tam do późnej nocy, do zupełnego zbydlęcenia. Któż temu winien? Ta zbrodniarka, ta jadowita jaszczurka, podła szpiegówka francuska...
Zawrócił ku głównej alei i śpieszył się, już go ogarniał znajomy zamęt — plugawa pijacka rozkosz zatracenia, przedsmak upodlenia, upojenie rozpaczy. Na pierwszym zakręcie ujrzał Gretę.
Za późno było uciekać. Przechodząc ukłonił się grzecznie i zimno, a spotkawszy jej spokojne, otwarte i jasne spojrzenie, stanął, nie wiedząc co dalej począć. Greta wlot uchwyciła moment swojej przewagi i zaczęła o Wagerach, o Kurcie, o Ricie, mówiła o nich z dobrocią, z żalem, niemal ze łzam, i w oczach. I znowu wyjrzało z niej dawniejsze, odżyło to, co nazawsze umarło... Była znużoną długim pochodem w tłumie, wstąpiła do parku odpocząć, nie mogła już dłużej podołać nudzie uroczystości narodowej, a zresztą nie znosi pogrzebów i cmentarzy od czasu gdy grzebała Ottę, swoje jedyne dziecko. Na dźwięk tego imienia pijacka twarz von Sendena skurczyła się nagle w napadzie wściekłości. Jak śmiała wspominać imię córki?! Gdy ujrzał łzy w jej oczach, zanim pomyślał, co się z nim dzieje, zanim zdołał się pohamować, zapłakał sam, załkał, odwrócił się i chciał uciec, ale Greta, nie oglądając się nań, ruszyła wgłąb parku, a on jak urzeczony podążył za nią, zrównał się z nią, i przez jakiś czas szli razem w milczeniu. Greta usiadła na ławce, on przy niej. Wpatrywał się w nią uporczywie, złudzony niepojętą odmianą w tych rysach, w oczach, w całej postaci. Wzruszał się i szydził, wspominał dawne i przeklinał ją. A nuż wśród dziwów życia, wśród poczwarnych fenomenów wojny jest jeszcze miejsce na cud... Gdyby spojrzała nań jak ongiś, gdyby podawnemu wyszeptała jego imię...
Przez jej twarz już przebiegały cienie złych uśmiechów.
— Zdaje mi się, że znowu zaczynam ci się podobać? Bardzo mi to pochlebia.
— Zmieniłaś się ogromnie, chyba ciężko ci dźwigać tę szlachetną maskę?
— Kwestja przyzwyczajenia, z początku rzeczywiście trochę mi to dolegało.
— Poco ci te komedje? Nikogo nie oszukasz.
— Oho! Gdyby mi się chciało, zwiodłabym nawet ciebie.
— Nie przypuszczam, zbyt wiele o tobie wiem, taka jak ty nie zdoła już żyć bez świństwa. Tak samo jak ja bez wódki.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza, umiałabym ja uwikłać i ciebie, wybaczyłbyś mi wszystko. Bo ja rzuciłam do djabła moje brudy i drobne świństewka, teraz idę tylko na stylowe świństwa i bardzo grube afery, stąd cala moja zewnętrzna przemiana. Gdybyś wiedział z jakimi ludźmi mam teraz do czynienia, jakie sprawy przechodzą przez moje ręce... Co za sztuki wyprawiam... Muszę więc wzbudzać zaufanie i wyglądać uczciwie, a mój poprzedni rynsztokowy powab odmieniłam na urok kobiety czystej i bezinteresownej.
— I pomyśleć, że to wszystko za pieniądze... Za pieniądze...
— Tak, pieniędzy mam dosyć. Mogę ci zaraz pożyczyć pięćset marek, tysiąc marek...
— Greto, czemu nie mówisz — franków?
— Aha, chcesz tysiąc we frankach szwajcarskich, masz rację, będzie to grubo więcej...
— Nie, Greto, mówię o frankach francuskich, w których bierzesz od Francuzów twój judaszowy żołd szpiegowski.
Pod jego wytrwałem, smutnem, znużonem spojrzeniem rychło starła się z jej twarzy duma, wyniosłość, obraza. Wybuchła wściekłością, z dostojnej pani wyjrzała, zdradziła się szczwana łajdaczka. Przyłapana broniła się bezczelnością, obelgami, potokiem paskudnych słów, pogróżkami, groziła wręcz... Von Senden nie odrywał od niej oczu, patrzał na nią badawczo, spokojnie.
—...Aha!... Sprzymierzyłeś się przeciwko mnie z tym Helmem, a wiesz kto on jest? Ty łajdaku, ty zidjociały pijanico! Niedługo się dowiesz, tymczasem wierz mu, co łże na mnie ze strachu... To chyba razem z nim szpiegujecie dla Francuzów, ale ja was obu trzymam w garści... Ja was nie puszczę! Ty śmiesz mnie oskarżać? Wiedz, nędzniku, że moje władze, że generał von Sittenfeld, szef kontrwywiadu, że nasz generalny dyrektor policji politycznej wiedzą o każdym moim kroku, o każdej mojej rozmowie z każdym Francuzem. Ja służę wiernie ojczyźnie, ja igram życiem, ja nadstawiam głowy niegorzej niż żołnierz na froncie... Czy ty wiesz ile trudu i niebezpieczeństwa kosztowało mnie zanim wykryłam, że twój kompan od butelki Helm jest szpiegiem? Czy wiesz, że to zbrodniarz, który wykradał nasze tajemnice produkcji gazów? Czy wiesz, że on spokojnie, metodycznie zatruwał starego Wagera aż go zgładził, bo i poto również był tu nasłany, a tymczasem uwodził Ritę, która wreszcie utopiła się przez niego? Wierzysz temu bezecnemu łajdakowi, boście się pokumali przy kieliszku! Ty nędzarzu, ty wstrętna zapijaczona mordo...
Von Senden wciąż na nią patrzał i słuchał, chwytając jeno dźwięki słów a nie rozumiejąc już ich znaczenia, nie dochodziły doń ani obelgi, ani wyzwiska, ani pogróżki. W głowie czuł pustkę, co chwila zalewała ją przeraźliwa jasność i co chwila gasła, pogrążając go w ciemnościach, jak w pomroce głębokiego snu. Prawa ręka grzebała niespokojnie, odruchowo w kieszeni płaszcza, naprzemian ujmując za coś mocnym kurczowym chwytem i puszczając to, chwytając i puszczając. Nie wiedział o tem. Nic wiedział poco tu wysiaduje, poco patrzy tak uporczywie w rozwścieczone, rozełgane oczy Grety. Wiedział jedno, że nadchodzi koniec na nią, na niego i na wojnę — na wszystko, co było, jest i będzie. W nieprzeniknionej ciemności utonie blask letniego dnia, zieleń tych drzew i świetne purpurowe, białe, żółte róże, pławiące się w słońcu...
— Najlepiej strzel sobie w łeb, bo szkoda uczciwego nazwiska, które i ja noszę... Szkoda twojej sławy bojowej... Wówczas dam spokój twej pamięci, nie wywlokę twoich konszachtów z tak zwanym Helmem, przemilczę, co o tobie wiem...
— Rada jest dobra, dziękuję ci...
— Nie pora na żarty! Czy myślisz, że ja się cofnę przed czemkolwiek bądź? Von Senden, ty mi przeszkadzasz, rozumiesz? Ręka w kieszeni nie mogła już wypuścić mausera — trzymała się go kurczowo, a wielki palec igrał z bezpiecznikiem, szybko odmykał go i zastawiał.
Był to stary, nieodłączny druh w latach chwały bojowej i w czarnych dniach poniżenia i upadku. Ratował go w zamęcie ataku — ileż razy — gdy obskoczony dokoła i wzywany do poddania się, bił prosto we łby, ostatni nabój z magazynu zostawiając dla siebie... Z niego to przez litość ludzką dostrzeliwał nieraz rannego, który go o to błagał, Francuza, Anglika, Niemca, poniewierających się na pobojowisku z oberwanemi nogami, z wywalonemi wnętrznościami... Z niego to dla dyscypliny i z obowiązku służby, gdy żołnierz zawahał się w ataku, przyzostawał wtyle i oszalały ze strachu nie słuchał i nie słyszał już rozkazu — walił wprost między nieszczęsne, obłąkane oczy... Ładował go tylko dwoma nabojami dla niej i dla siebie w ową noc, gdy ta sama Greta wyznała mu swoją zdradę i błagała o przebaczenie... Nosił go przy sobie zawsze i wszędzie, z nim pił, z nim wracał do domu w późne, straszne noce z głową pełną wódki i rozpaczy... Ileż razy dobywał go z kieszeni i chwiejącą się, pijaną ręką, zataczając się pod ściany lub leżąc w błocie osamotniony i nieszczęsny pośród ciemnej ulicy, próbował zdobyć wieczny spokój i wymierzyć sobie karę i sprawiedliwość...
Greta zamilkła, wstała i rzuciła mu wyniośle i wzgardliwie przez ramię:
— Ale pośpiesz się, nie namyślaj się za długo, bo prosto stąd idę do komendantury policji wojskowej...
Von Senden wydarł się ze swych ciężkich, mętnych myśli i spojrzał na nią zdumiony.
— Jakto? Więc ty się spodziewasz, biedna Greto, że wyjdziesz żywa z tego parku?


Ogromny, ciężki granitowy grobowiec rodziny Wagerów stał rozwarty, gotowy na przyjęcie zwłok największej chluby rodu. Z czarnej czeluści nie witały go trumny najbliższych, którzy odeszli byli przed nim, albowiem szczątki ziemskie Kurta, Rity i jej męża, barona von Tebben-Gerth, wojna rozniosła i zagubiła po przestworach świata.
Pierwszy głos z pośród mówców, którzy w czarnej gromadzie czekali swojej kolei, ceremonjał żałobny oddał jak przystało słudze Bożemu. Podpułkownik duszpasterstwa polowego armji, ksiądz prałat Bölkow, nawiązał do słów pisma w księdze Ezechiela:
— Rozpraw dom twój, albowiem umrzesz a żyć nie będziesz!...
Rozpamiętywał długi, pracowity żywot genjalnego uczonego, który roznosił chwałę imienia niemieckiego po wszej ziemi, a choć był kapłanem czystej wiedzy, jego wiekopomne odkrycia wzbogaciły cały naród, dały pracę i dobrobyt setkom tysięcy robotników... Zaprawdę ten nie stracił na marne ani jednego swego dnia i wyzyskał żywot swój cały, albowiem wiedział zawczasu jako chrześcijanin i mędrzec, że i on umrze... Był uczonym, a więc człowiekiem pokój miłującym, ale gdy niecnotliwość wrogów narzuciła nam wojnę, natychmiast poświęcił się jej i cały swój genjusz oddał na usługi obrony ojczyzny. Wojna, okrutna dla narodu, była okrutną i dla niego jako dla człowieka i dla ojca miłującego, zabrała mu jedynego syna, który padł na polu chwały, i jedyną córkę, gdyż ta nie mogła przeboleć i przeżyć straty ukochanego małżonka, dzielnego żołnierza, którego pochłonęło morze. Ale straszliwe ciosy wojny nie odebrały mu odwagi w walce o zwycięstwo, nie osłabiły jego sił twórczych.
— Odchodzi od nas mąż znakomity przez zasługę i sławę, oraz przez to, że słuchał głosu Pana, który ostrzega nas śmiertelnych, byśmy pamiętali o ostatniej godzinie i rządzili mądrze a rzetelnie sprawami naszego ziemskiego żywota. To też Bóg natchnął go genjuszem, Bóg kierował jego pracą zarówno w czas pokoju jak w czas wojny i gdy nad tą rozwartą mogiłą wspominamy największy czyn jego życia, który dał ojczyźnie niemieckiej broń tak wspaniałą, wiedzmy, że w onym Żółtym Krzyżu objawił się straszliwy gniew Boga, który porazi i obali wrogów naszych! Pod tym znakiem Pan zastępów da nam zwycięstwo! In hoc signo vinces, Germania!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.