<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV

O godzinie trzeciej po północy Paryż wyglądał jak pustynia. Po tygodniu ciężkich upałów tej nocy gwałtowna burza nawiedziła miasto. Lał deszcz, zacinał w szyby samochodu i spływał jednolitą, nieprzerwaną strugą, przełamując i zacierając wszystko po drodze. Co chwila uderzał w szyby blask latarni, oślepiał i nie dawał niczego dostrzec i natychmiast ginęło wszystko w mokrym zmroku, i znowu łyskało światło, i znowu świat gasł w ciemnościach. Gdy tylko samochód wynurzył się z bramy Sądu Wojennego, Eva chciwie przywarła twarzą do okna. Nie miała pojęcia, którędy ją wiozą, wolny świat, ten za szybą ociekającą deszczem ukochany jej Paryż odpychał wrogą ponurością, widma pustych ulic, mijanych w pędzie, widma czarnych okien ziały martwotą i grozą. Daremnie szukała czegoś znajomego w czarnej otchłani miasta, było ono już absolutnie obce i niepojęte. To, co widziała naprzemian przemykające się w strzępach blasku i to, co wnet opasywało ją jak morzem ciemności, wyglądało na podobieństwo przerażającego snu, który na tę chwilę wydarł się z niepamięci dalekiego dzieciństwa. Bezbronna i struchlała jak dziecko, marła ze strachu przed okropnością sennego widziadła, oderwała twarz od szyby, mocno zacisnęła powieki, lada chwila trysną łzy, zaniesie się w spazmie dziecięcego płaczu.
Most. Wdole ściele się czarna otchłań Sekwany. Eva czuje na sobie posępne, kamienne spojrzenia cudaków i potworów, które obsiadły oba szczyty Notre Dame. Niewidzialne chimery, ukryte na wyżynie w ciemnościach, patrzą na nią, przez czary czarnej magji gotyckiej one już wiedzą...
Co wiedzą? Na miłosierdzie boskie!...
Gdzież jest człowiek dobry, który ją zbudzi i oderwie od zmory? I natychmiast na zawołanie zjawiają się dwaj ludzie, siedzą tuż przed nią, niemal stykają się z nią kolanami, w przebłyskach latarń ukazują się co chwila ich twarze z kamienia, znudzone i senne, pełne martwego okrucieństwa. Tuż obok siebie, po lewej stronie, czuje jeszcze jednego człowieka, ale nie odważy się nań spojrzeć. Wśród snu o pustyni, zalanej deszczem, przelatującej za oknem, i to jest snem — jeszcze straszniejszym. Ulękła się tych ludzi — gdzie oni ją wiozą?
Samochód gnał i porykiwał gniewnie, nagle zazgrzytały hamulce, dwaj żandarmi targnęli się na przedniem siedzeniu — zaroiło się od ludzi, zakapturzone olbrzymy dźwigają całe ćwierci wołów, wszędzie wozy, stosy jarzyn, tuż za szybą olbrzymie koło wozu, olbrzymi perszeron cofa się, napiera zadem na wóz, czarny człowiek z krzykiem targa go za uzdę, krzyczy szofer, ale chłopcy z gazetami zagłuszają wszystko swoim wrzaskiem, z obu stron czepiają się stopni samochodu.
— Edition spéciale!
— Une grandę espionne allemande condamnée à mort!.
— Edition speciale! Eva Evard!. Eva Evard!.
— Eva Evard!.
To o niej tak krzyczą. Samochód, trąbiąc na alarm, przepycha się przez wozy, stłoczone wpobliżu Hal Centralnych, wreszcie wybrnął z zatoru, szarpnął i pchnął się naprzód całym pędem. Eva zbudziła się z odrętwienia, przeszyło ją jasnością i zimnem, a wszystko w niej i dookoła stało się naraz rzeczywistością. Skazali ją. I na tem koniec — śmierć.

Jak mogła zgubić o tem wszelkie pojęcie?
Maître Lourthier przez cały dzień od rana aż do północy swym męskim głębokim głosem niezmordowanie i bez litości wydzierał kartę za kartą z grubego aktu oskarżenia, tak że pod koniec została z niego tylko kupa strzępów. A gdy zagrzmiały jak fanfara tryumfu jego ostatnie wspaniałe słowa, przygotowane na sam koniec, zdarte śmiecie głupich sądowych szpargałów rozleciały się we wszystkie strony od potęgi nieodpartych słów i zasłały jak śnieg podłogę wzdłuż i wszerz całej pustej i ponurej, źle oświetlonej sali. Nienawistne twarze sędziów z godziny na godzinę zasępiały się, mieniły się, głupiały, truchlały. Okrutny, zawzięty, ongiś tak pewny siebie prokurator-komisarz rządu, wielki, otyły podpułkownik, nieznacznie, ale bez przerwy w ciągu tego dnia kulił się, chudł i malał, a jego argumenty, wypady, zaskoczenia, gromy straszliwe i paragrafy odpadały od zrębu oskarżenia i unosiły się w powietrzu jak nędzny pył od wichru, który maître Lourthier wzniecał rozmachem rękawów swojej adwokackiej togi. Sam finał trwał około dwóch godzin i był druzgocący a zarazem podniosły. Maître Lourthier — kaznodzieja. Maître Lourthier — prorok.
Wobec takiego tryumfu zrzekła się swego ostatniego słowa, albowiem w tej mowie wszystko było powiedziane i wszystko przewidziane. Prokurator natychmiast umknął bocznemi drzwiczkami na lewo i skrył się w jakiejś norze, sąd w pohańbieniu i w popłochu pchał się do drzwi na prawo. Na sali został maître Lourthier, czerwony, spocony, dyszący tryumfem, czterech żandarmów i ona — wówczas po raz pierwszy od początku rozprawy zdołała się uśmiechnąć.
...Po dwóch godzinach sąd z powrotem wkraczał na salę, ujrzała w twarzy obrońcy śmiertelną bladość, przeszył ją zimny dreszcz...

Mknie samochód, jakże się z nią śpieszą! Nadchodzi przedostatnia, nadchodzi i już przemija ostatnia chwila, gdy jeszcze, jeszcze — możliwy był cud... Czaił się po drodze w tysiącu postaci, które przelatywały, rozwijając się z przejmującym szelestem z niewyczerpanej taśmy, tryskała światłem kabina mózgu, ale snop świateł i cieni gubił się w nieskończoności mroku i puszczał wszystko na marne.
Spisek zaprzysiężonych przyjaciół... Odruch żywiołowej sprawiedliwości jakiegoś fantastycznego tłumu, który ją zna, podziwia ją i kocha... Wypadnie z bocznej uliczki, zajedzie im drogę czarna limuzyna bez świateł, zamaskowani ludzie...
— Prędzej! Na Boga, prędzej... Bo oto już, już... Ach, przecie to Dworzec Wschodni!
Samochód zwalnia, przystaje. Po obu stronach szerokiego bulwaru, na jezdni, na chodnikach zaprzężone działa, jaszcze. Natłok czarnych koni, zlanych deszczem, czarno połyskujących armat, zamęt ludzi w ociekających hełmach, gwar, kłótnie i klątwy, okrzyki i komendy. Wszak to jeszcze ta sama wojna, która idzie swoją koleją i wciąż trwa — amerykańska artylerja ładuje się na pociągi.
Samochód, nie mogąc zawrócić w wąskim, wolnym przesmyku, cofa się, sapie i prycha, idzie wstecz, wciąż o coś zaczepia, przystaje, czarni ludzie przylepiają twarze do szyb i klną jej prosto w oczy w okropnym, niezrozumiałym amerykańskim slang’u. Znowu kameloci, ochrypłe wrzaski.
— Edition spéciale... L’effroyable trahison punie!...
— Conseil de Guerre de cette nuit...
— „La Presse“, „Presse“, „Presse“, „Presse“!.. Edition spéciale! Eva Evard condamnée...
— „Echo“! „Echo de Paris“! „Echo“! „Echo“!... Edition spéciale!...
— Une sale espionne boche, Eva Evard condamnée à mort!...
Samochód cofa się, wydostaje się z nawały wojsk i wreszcie zawraca, skręca na prawo w nieznaną uliczkę, jeszcze raz na prawo i oto ślepy mur więzienia, koniec podróży. Nie będzie cudu.
Ale syrena napróżno trąbi i chrapie — niema dostępu. Przez całą szerokość ulicy St. Denis stoją olbrzymie wozy Czerwonego Krzyża, sparkowane w dwa szeregi. Wszędzie roi się od żołnierzy, stoją zwartą masą pod domami, kryją się od deszczu we wnękach bram, na chodnikach karabiny złożone w kozły. Żołnierze biją pięściami i kolbami w bramy domów, dobijają się do jedynego „bistro“, już lecą szyby... Klną, krzyczą, śpiewają. Tuż obok pijane głosy zawodzą, wyciągają tęsknie:

Eve I hang myself on the mapie green,
Into th’ Ottawa a maple bough I'll fling...

Nie poznawała mundurów i oznak, ale poznała piosenkę — zdumiewający traf, toż to kanadyjska piechota! I serce zamiera w oczekiwaniu cudu.

...And the bough will swim down to Ottawa town,
And in Ottawa town it will drift ashore...

Oficer konwojujący rzuca rozkaz. Spojrzała nań po raz pierwszy, ale i teraz ta twarz kryje się przed nią w cieniu. Żandarm siedzący przy szoferze ogląda się, wygrzebuje się i wreszcie wyłazi. Znowu twarze przy szybie, śmiechy, samochód oblężony przez żołnierzy.

..Where my sweetheart sits by the riverside,
Waiting for good news ’bout our wedding-day.

Eva zdejmuje kapelusz, rozchyla okrycie, przechyla się do samej szyby i patrzy, patrzy... W oknie wygląda jak obraz w ramie, czyż jej nikt nie poznaje? Jednej sekundy starczy, żeby spuścić szybę i zawołać wprost w zapatrzone twarze:
— To ja, Eva Evard! Wasza rodaczka! Jestem niewinna! Jestem skrzywdzona! Francuzi wiozą mnie na śmierć — ratujcie mnie!
Kanadyjscy żołnierze patrzą olśnieni w tragiczne, przepaściste oczy. Straszne oczy błagają, nakazują. Tylko cienka szklana tafla dzieli ich od nadspodziewanego zjawiska tej urody, niepojętego jak cud. Jedna myśl, przypomnienie, jedno mgnienie oka dzieli ich od przeniknięcia tajemnicy... Stoją zapatrzeni, zaczarowani urokiem.
— To ja! Ta sama! Wasza ubóstwiana Eva! Eva Evard, gwiazda świata!... To ja — chwała Kanady... Ileż razy każdy z was patrzał na mnie i wówczas mną tylko żył... Nieprawdaż? Który z was mnie nie kochał?... Wybawcie mnie! Ratujcież mnie!
Pod jej wejrzeniem w twarzach żołnierskich przebija się poprzez zachwyt i krzepnie skupienie myśli. Zgadują... Eva Evard, mistrzyni niemej sztuki, nie potrzebuje słów, umie całą duszę własną wywołać najaw, w jednem spojrzeniu, w jednym uśmiechu, w jednym ruchu ręki — każdy ją zrozumie. Żołnierze za szybą stoją zapatrzeni.
Nagle zgasły latarnie, świat odmienił się, w szarym zmroku stał się ponury i beznadziejnie wrogi. Rozpacz...
Przez wywalone okno do „bistro“ pchają się żołnierze, już po ulicy krążą z rąk do rąk butelki, wśród tryumfalnych wrzasków po chodniku toczy się baryłka, za nią druga i trzecia. Z ambulansów wyłażą francuscy sanitarjusze z czerwonemi krzyżami na rękawach i wnet cała ich gromada rozpycha się w tłumie pod „bistro“, Francuzi porywają baryłkę — bijatyka, Kanadyjczycy walą potężnie, już trzech łapiduchów leży w błocie, reszta uciekła. Ale jej żołnierze stoją wiernie, żaden się nawet nie odwróci na zgiełk i gwałt w stronę, gdzie naumór idzie pijatyka.
...Żandarm już wrócił, ale nie może się przepchać przez żołnierzy, którzy i z drugiej strony oblepili okna samochodu... Teraz waży się wszystko. Teraz trzeba śmiało. Evo Evard — nie trać ani jednej chwili!
Głowa żandarma w oknie, oficer spuszcza szybę.
— Rien à faire, mon lieutenant — nie dojedziemy... Wjazd zawalony bagażem, workami... W bramie ludzie leżą pokotem jak bydło, śpią... Niema jak się z nimi dogadać... Nigdzie oficera....
— Rien à faire... Madame, wysiadać! Ale prędko! No! Ruch!
W tych paru słowach wypowiedziała się tępa, chamska brutalność, jakiej Eva jeszcze nie zaznała. Porwał ją gniew, opanowany w zimnej, zawziętej nienawiści. Jak w natchnieniu łysnęła w mózgu decyzja.
Gdy wysiadała, spostrzegła w szaleństwie radości znajome twarze swoich czterech przyjaciół, którzy już zaszli z tej strony samochodu i patrzyli w nią uporczywie w jakiemś jasnowidzącem niedowiary porozumieniu.
...Wszystko jak sen! Deszcz zacinający bokiem, ten ponury świt pod murem więziennym... Lśniące płaskie hełmy, grube przemokłe płaszcze... Parne ciężkie powietrze, zapach żelaza i rzemieni, zgiełk żołnierstwa, ciasnota zatłoczonej ulicy... Od dworca Wschodniego, który był tuż, od pobliskiego dworca Północnego sygnały parowozów porykują, prześcigając się nawzajem, są to naglące wezwania do fantastycznej podróży — ucieczki w niezmierzony, wolny świat... I przemokłe resztki afiszów i obwieszczeń, zwisające w strzępach z muru więzienia... I straszliwie niedaleka sina żelazna brama... I ta chwila, która nie da się opamiętać i nadlatuje z szalonym rozpędem — oto jest!
Wszystko jak sen...
Ani krzyk, ani najsroższe miny porucznika nie działają na tych żołnierzy, każdy z nich o głowę przerasta oficera i jego żandarmów, nie ustępują z drogi, coraz ich więcej, coraz to ciaśniej.
Nuże, Evo! Zaczynaj! Nie trać jedynej chwili...
Jeden z olbrzymów okazuje potężne zęby w uśmiechu szerokiej gęby, zagorzałej od słońca i wichrów, przedziwnie miłej w swej brzydocie. On pierwszy zagadał.
— Gdy człowiek na ciebie patrzy, to niepodobna dać wiary... Tyś służyła Niemcom?! Evo Evard, gadaj prawdę, przysięgnij!
— Przysięgam! To zbrodnia! To nikczemna intryga! Jestem niewinna!
— Tak powiadasz?
— Prawdę mówię!
— Więc cię uwolnią...
— Ha — ha!... Mnie uwolnią?! A dziś, tej nocy właśnie skazali mnie na śmierć! Bez dowodów! Bez cienia winy! Na śmierć!
— Na śmierć?! Co powiadasz? Jakto! Śmierć?!
— Tak jest! Śmierć! Obrońcie mnie! Żołnierze z Kanady! Ratujcie waszą Evę! Nie dajcie mnie zamordować!
Kanadyjczycy poglądali po sobie w milczeniu, jeden zaklął, drugi przechylił się nabok ku porucznikowi, który szarpał się i awanturował, i jednem pchnięciem ramienia jakby odniechccnia odtrącił go, aż oficer zatoczył się o kilka kroków i całem ciałem ciężko grzmotnął o mur. Tam zajęli się nim inni i odgrodzili go od żandarmów i od samochodu. Odebrali mu rewolwer, urągali mu w żywe oczy, napróżno wściekał się, i miotał, i krzyczał.
— Trzymać ją!!
Żandarmi mocno, do bólu chwycili Evę pod ramiona, wachmistrz pchał się, napierał na żołnierzy i, rzuciwszy swego oficera na pastwę losu, usiłował utorować sobie drogę do bramy. Nie mógł ruszyć z miejsca. Wówczas szczwany wachmistrz bez namysłu zawrócił żandarmów z Evą z powrotem do samochodu. Ale i tu murem stali żołnierze — w tej grupie rozprawiano zawzięcie, czterej znajomi toczyli szybką cichą naradę...
— O Boże miłosierny, spraw cud! Ty wszechwiedzący, który znasz prawdę...
Wachmistrz zdołał w tłoku ukradkiem wydobyć rewolwer, zdołał jeszcze dać dwa strzały na alarm, w nadziei, że sprowadzi to nareszcie jakiego kanadyjskiego oficera. Już leżał w błocie, obaj jego żandarmi, podawani z rąk do rąk, zataczali się i nurkowali w ścisku, skuleni, osłaniając się od kuksańców i kopniaków, które sypały się na nich ze wszystkich stron.
Czterej wybawcy prowadzili Evę, torując jej drogę wśród ciżby, szybko wydobyli się na wolną przestrzeń i przystanęli z nią za rogiem najbliższej przecznicy.
— No, Evo Evard, dalej radź sobie sama.
— Boże cię wspomagaj, śliczna pani, my już dla ciebie nic nie możemy więcej zrobić.
— Nie znamy miasta, nie znamy języka...
— A i względem tego, że nie możemy w tym wypadku zdezerterować...
— Choćby co, to nas wnet wyłapią w tem mieście. W Paryżu nie to co u nas w Atabasca czy w Assiniboia...
— A masz przy sobie pieniądze?
— Nic nie mam, zabrali mi wszystko w więzieniu.
— No, chłopcy, wyładuj jeden z drugim co tam masz przy duszy! Żywo! A ty, pani, nie bój się, nadstaw swoje piękne rączki, nie będzie tego tak zanadto wiele...
Wtykali jej — funty, dolary, franki w papierkach, w srebrze, w bilonie. Patrzyli poczciwie, figlarnie, wesoło odwalając ten byczy kawał. Dawali jej dobre rady.
— Niech się pani skryje w jaką mysią norę i nie wyłazić na świat aż do końca wojny. Panią każdy na ulicy pozna, wezmą i złapią! Rozumie pani?
— Rozumiem!
— Ma pani gdzie taką dziurę?
— Znajdę!
— Ma tu pani pewnych ludzi?
— Jednego wystarczy! Najlepiej żeby taki co wie był sam jeden jedyny...
— Albo jaka baba morowa, co to słowa nie piśnie choćby ją krajali...
— No, dosyć na dziś! Chłopcy, odmarsz!
— Jakże ja się wam wywdzięczę, dobrzy, dzielni ludzie... Niechże Bóg...
— Niema za co... Niema za co...
— Nie plącz, szkoda pięknych oczu...
— Jeżeli ocaleję, napiszcież do mnie, żebym wiedziała, komu winnam życie! Zaraz po wojnie we wszystkich gazetach Kanady ogłoszę gdzie będę... Chcę wam się wywdzięczyć... Napiszecie?
— Napiszemy! Napiszemy, jak wyjdziemy cało z tej wojny...
— Byleśmy nie trzaśli kopytami — napewno damy znać!
Zza węgla ozwała się trąbka, po trzykroć przegrała sygnał wesoło, dziarsko, rozgłośnie.
— Chłopcy! Zbiórka!
— Uciekaj pani! Wal! Nie czekaj!
— Trzymaj się, Evo Evard!
— Nie daj się!
Żołnierze ruszyli biegiem i znikli za rogiem, Eva poszła szybko wzdłuż mrocznej, pustej ulicy. Byle dalej od tego miejsca... Boże, daj pół godziny czasu...
Rozkosz wolności, błogość istnienia co chwila rwał i niszczył strach przed pościgiem. I co chwila coś ją ostrzegało, by nie dawała wiary wszystkiemu, co się z nią działo przed bramą więzienia. Gdzież jest prawda?
Jak we śnie plączą się pod nią nogi i więzną w czemś lepkiem, jakgdyby chodnik był nie z tafli betonowych, lecz z rozrobionej gliny, napróżno wysila się, żeby uciec jaknajprędzej z tej strasznej pod więziennej ulicy, zatacza się, ślizga się, a choć się strasznie śpieszy, martwe czarne domy, które chce minąć, zdają się stać w miejscu... Jest w niej coś co ją zdradza, jakaś zatajona przekora igra w niej ze śmiertelną grozą położenia. Przystaje przed wystawą nędznej perfumerji i stara się w półmroku poczynającego się dnia odczytać napisy na pudełkach i flakonkach..
Prędzej! Prędzej! Odrywa się i biegnie, bot się obejrzeć za siebie, biegnie, gwałtownie traci siły — jeszcze kilka kroków i schroni się, przycupnie przed pościgiem jak obłąkana w zamkniętej bramie domu w płytkiej wnęce, gdzie niema żadnego ukrycia. Wie, że to nanic, ale boi się wybiec, nawet wychylić głowę i spojrzeć w ulicę. Wie, iż się gubi, że lada chwila zaalarmowana policja na motocyklach, na samochodach ze wszystkich komisarjatów Paryża zwali się całą obławą i osaczy dzielnicę St. Lazarc, wie, że jest już w sieci, a mimo to przystaje, dobywa z torebki lusterko...
Otrząsa się z obłędu, ciska lusterkiem o ścianę domu i wypada z bramy na ulicę. Po kilkunastu krokach staje jak wryta, spostrzega, że biegnie z powrotem w stronę więzienia. Zawraca i zlana polem, z zamętem w głowie pędzi, a modna wąska suknia nie da rozpuścić kroku, pęta ją w biegu jak w kajdanach...
Zbacza w pierwszą ulicę, patrzy na tabliczkę — rue Martel, zbacza w następną — rue des Petiles Ecuries, a dalej rue Richer, rue de Provence... Gdzie teraz? W prawo? Na lewo? Poprzez deszcz i mgłę widzi straszną zjawę — dwóch zakapturzonych policjantów na rowerach wysuwa się z poprzecznej ulicy — nie widzą jej, znikają...
To ją otrzeźwiło. Zbiera myśli — gdzież się podziać? Przesuwają się ulice, adresy, odmęt ludzi, wszyscy się jej wyrzekli i zarzekli. Przeklęte wyższe towarzystwo, domy dygnitarskie, salony polityczne i artystyczne... Tam na próg jej nie puszczą, oddadzą w ręce policji podłą zbrodniarkę, agentkę niemiecką, nawet jeżeli ktoś z nich wierzy jeszcze w jej niewinność, ten gdy ją ujrzy, odżegna się od niej jak od upiora i ze strachu sam przed nią ucieknie z własnego domu. Jeden poczciwy schorzały senator Guillet-Goudon możeby ją nawet ukrył i przechował, cóż kiedy jak ją zobaczy, to z tego strachu poprostu zachłyśnie się i umrze.
A ten inny, stary jej świat, poeci, malarze, aktorzy filmowi, ich żony, kochanki, modelki? Cyganerja z Montparnassu, ci z Lilas, z Café du Dôme, z La Rotonde, z Lavenue? Nocne marki z lokalów i szynków Montmartru, pierwszoplanowi autorzy rewelacyjnych nowości i manifestów literackich, Salonu Niezależnych oraz balów des Quat’z’Arts? Chodzić o zmroku i próbować, pytać po wszystkich pracowniach na Campagne Première, na Huyghens, na Delambre, na Grande Chaumière? Przecież ona nie może się pokazać w żadnej kawiarni... Gdzie ich teraz szukać po tylu latach? Została jedna Yvonne Arbey, wierna i pewna, bo ta drwi sobie ze wszystkiego, taby ją przyjęła i ukryła, gdyby nawet wierzyła, że ratuje agentkę niemiecką. Ale Yvonne jest osóbką lekką i strasznie gadatliwą, zwłaszcza gdy się upije, co jej się zdarza czasami — czasami, czyli codzień, ta zresztą z samego snobizmu i ze zwyczajnej babskiej próżności szeptałaby każdemu pod największym sekretem...
A musi, pod grozą śmierci musi znaleźć natychmiast jakiś kąt bodaj na jedną dobę, choćby na kilka godzin, żeby odpocząć i opamiętać się, zebrać myśli i postanowić co począć dalej. Była zmordowana tym czwartym zkolei dniem sądu, była zdruzgotana wyrokiem, a teraz bezprzykładna, fantastyczna łaska wybawienia wyczerpała ostatnią resztkę jej sił. Chwiała się na nogach, w głowie miała pustkę a w pustce kołował wir niepotrzebnych myśli, wspomnień, odmęt bałamutnych obrazów bez żadnego sensu.
Szła i szła, zbaczała w coraz to inne ulice, nie zważając kędy idzie. Gdzieniegdzie spotykała ludzi samotnych, już śpieszących do swojej wczesnej pracy, zaturkotał wóz piekarski, roznosicielka mleka stukała po bruku sabotami, dzwoniła pękami butelek. Biegały za żerem szczury między kubłami i blaszanemi skrzyniami, które wystawiono już przed każdą bramą. Tu i owdzie obdarty nędzarz z workiem na plecach już grzebie w śmieciach... Rozjaśniało się, deszcz ustał.
Eva wsparła się o mur i odpoczywała, dysząc ciężko. Wszystko przepadło, cud wybawienia poszedł na marne. Nietylko nie wiedziała gdzie się podziać, ale nie mogła dalej postąpić kroku, tu już zostanie, wnet ją pochwycą na tej nieznanej ulicy — nędzny koniec... Koniec i kres, gdyż owładła nią zabójcza leniwa obojętność na własny los. Jej fatum nie da się oszukać żadnym wybiegiem, poco się dręczyć? Odwlec na parę godzin, na parę dni to co i tak musi się wypełnić? W wyobraźni jakgdyby poza nią mnożyły się nieprzeliczone możliwości ratunku, przebiegały setki, tysiące epizodów, walcząc ze sobą o lepsze, licytując się zawzięcie — chaos obrazów, a wszystkie jasne, zupełnie realne i niezawodne, zdumiewała ich prostota. A zdaleka już kusiła opowieść o szczęśliwych, spokojnych czasach po wojnie, gdy wyjdzie najaw pohańbiona prawda i przywróconą budzie cześć Evy Evard.
Napróżno uśmiechała się wizja dobrej przyszłości, Evie zdawało się, że w jej życiu dawno przeminęło już i to, tak, uratowała się, przeczekała wojnę w ukryciu, przeżyła rozgłośną na cały świat i na wieki niezatartą w czasach sprawę swej rehabilitacji. Z powrotem stała się bożyszczem wszystkich narodów kuli ziemskiej i znowu odegrała mnóstwo filmów... Minęły lata, teraz jest starą, bardzo starą, dawno zgasły uroda i sława i sama chęć do życia i oto stoi nad grobem — jakże śmiesznem byłoby żałować życia, tęsknić za chimerą ponownego bytu...
Usypiała, w nieprzemożonym bezwładzie dawała się osnuwać najsubtelniejszej przędzy, roztapiało się w niewiedzy jej utrudzenie, przesłoniły się strachy i zmory. Po kilku minutach, może po paru sekundach ocknęła się i odrazu jak w ostrem świetle ogarnęła całą okropną rzeczywistość. Nie ulękła się, poznała w sobie dziką moc i gotowość do walki. Wiedziała, że zwycięży, niebezpieczeństwo czyhające wszędzie bodło wolę, zaciekawiało. Co będzie?
Rozejrzała się na prawo, na lewo i ruszyła śpiesznie, jeszcze nie wiedziała kędy się obróci, nie traciła czasu na rozważania, całą istotą wyczuwała bliskość dzielnicy St. Lazare, oddalić się jaknajprędzej, zaszyć się głęboko w puszczę Paryża... To ją gnało naprzód i naprzód, ale zarazem coś ją prowadziło z ulicy na ulicę, kazało zbaczać, kołować i wracać, była w tem ręka Opatrzności czy podświadomy instynkt, w jej poddaniu się i posłuszeństwie tkwiła wiara, niemal pewność, że w labiryncie ulic znajdzie dom, gdzie ją przygarną, że spotka na swej pokrętnej drodze niezawodnego przyjaciela, że zajdzie coś niewiadomego, ktoś nieznajomy zastąpi jej drogę, poda rękę, wybawi od śmierci. Wszystko stawało się możliwe, ale odpędzała miraże i pochopne zgadywania wyobraźni, które przebiegały nad nią jak pasma dymu i znikały, dając miejsce wciąż nowym widziadłom, cudacznym, prostym, niewiarogodnym, możebnym.
Otrząsała się z tego, bojąc się przeszkodzić tajemnym siłom, które wzięły ją w opiekę, starała się nie myśleć o niczem, na skrzyżowaniach swoich dróg odwracała oczy, żeby nie spojrzeć na tabliczkę z nazwą ulicy. Pragnęła nie wiedzieć gdzie jest i zabłąkać się w splątanej sieci miasta, w tem cały ratunek, albowiem już raz w życiu zbawiło ją to przed pościgiem gorszych i zajadlejszych od policji morowców z Mont-Rouge, którzy gonili za nią z nożami, żeby ją ukarać za zdradę; puściła się naoślep i już bez sił, bez wiedzy wpadła na schody w nieznajomym domu i na któremś piętrze zastukała do jakichś drzwi. Było to w obrazie „Koniec Cri-Cri, Wilka z Mont-Rouge“, ostatnim z głośnej serji „Czarny Węzeł“.
Czekała natchnienia. Gdzie, na jakiej ulicy, do którego domu zadzwonić? Może to już? Może właśnie tutaj? Ach, nie omylić się... Jak odgadnąć?...
...Pod górę musiała zwolnić kroku — ciężko... to wyglądało na którąś z ulic wiodących na Montmartre. Rue Blanche? Rue de Clichy? Pigalle? Wszystko jedno! Byle prędzej, prędzej!
Światło w narożnej kawiarence, naoścież otwarte drzwi, w drzwiach wymizerowany garson, siny jak nieboszczyk, wygarnia za próg kupę śmiecia, obrzucił ją zgasłem obojętnem spojrzeniem, ale i ten na jej widok pomruknął coś i niejako się ożywił, w martwej twarzy zajęknęło się coś w rodzaju uśmiechu.
— Aleś zmokła... Napićby się czego, co? Biorąc pod uwagę, że ma się przy duszy tych parę susów...
— Ach, pić! Szklankę wody, na miłosierdzie boskie!
— To można i bez miłosierdzia, ale na tę porę lepiejby coś gorącego, kawa już jest.
— Kawa?! Co za szczęście!
Eva chciwie piła, parząc sobie wargi, wiedziała, że gubi się samochcąc, ale nie mogła opanować pragnienia. Gubi się, bo traci czas, gubi się, bo garson ją zapamięta i gdy niebawem nadlecą łapacze i spytają — a kogóż tu mają pytać jak nie jego — odpowie — tak, dopiero co była taka, piła kawę...
— Jeszcze jedną, prędko!
— Tak ci pilno? Przecie wracasz do siebie z roboty? Interesy podle, co? Chyba jedne te Angliki, Amerykany... Przynajmniej względem tego się przydadzą, bo tak... Niech ich morowa zaraza, zaprzedali nas sk....syny! Na froncie giną sami nasi.
Przyglądał jej się z upodobaniem, pochrząkiwał, podrygiwał, usiłował być dowcipnym.
— Odrazu widać, że się zaznało lepszych czasów... Prawdę rzekłszy, do djabła, szkoda cię na takie życie. Ja ciebie, mała, znam, ale dawno nie bywałaś w naszych stronach, gdzie cię nosiło?
— Wyjeżdżałam...
Stary garson stał nad nią i przyglądał się jej coraz natarczywiej.
— Poczekajże, skąd ja ciebie znam? Pamiętam bardzo dobrze... Poczekajże, byłaś „na stałą“ tutaj w Monico? Nie?
— Nie, ja w tych stronach nie robiłam, ja z Quartier.
— W zakładzie?
— Nie, ja na własną rękę, chodzę nocami po kawiarniach.
— Nie o to idzie. Mnie się widzi, że się koło ciebie obracała jakaś gruba awantura... Jednem słowem, jakieś historje? Stałaś w gazetach — i to nie raz. No, nie?
— Przywidziało ci się, stary. Dajże mi teraz Amer Picon, ale z lodem.
— Lodu już niema, nie wiesz, że to lato? Za jaką godzinę przywiozą, posiedź sobie, pogadamy. Postawię ci Pipermentu z sodą, to prawie starczy za lód. Przyznaj się, nie było cię tu z rok albo i dwa ale ja ciebie pamiętam, oho — takiej się nie zapomni. Nie było cię, bo chyba całkiem poprostu posadzili cię i już. Cóż, w tem niema wstydu, przydarzyło się i tyle. Dawno cię wypuścili?
— Dzisiaj.
To powiedziawszy Eva chwyciła za syfon, napiła się ciepłej wody i zerwała się od stolika, szybko zapłaciła i, nie czekając na resztę, nie słuchając rozgadanego garsona, wybiegła na ulicę. Było pusto, przez ten czas gdy siedziała w kawiarence zmroczyło się, naparły chmury i wśród ciszy miasta zawarczał gdzieś daleki pogrzmot. Wracała burza.
Kawa dała pokrzepienie, parę minut, spędzonych z poczciwym obcym człowiekiem, na rozmowie o niczem, w dziwny sposób podniosło ją na duchu, przerwał on jej straszliwą samotność. Teraz trzeba było nagwałt uciekać przed nim, oddalić się, zagubić ślad. Kluczyła po zaułkach, kierując się w lewo, wciąż w lewo, na rogach ulic poglądała na tabliczki, ale nic jej nie mówiły żadne nazwy, nie wiedziała gdzie jest. Gdzież się podziała opatrzność, tajemna moc opiekuńcza?
Co chwila oglądała się za siebie, targał nią niepokój, zza każdego rogu ulicy wyzierało niebezpieczeństwo, wszędzie czaiły się zasadzki. Ulękła się samotności i pustki, nigdzie nikogusieńko, tylko ona jedna, nadjadą rowerzyści, odrazu ją zaczepią, odrazu poznają. O ileż łatwiej byłoby zagubić się w tłumie, a ile jeszcze godzin musi się przewlec zanim zaroi się miasto... W tłumie zawsze może się ktoś nadarzyć, który ją pozna i właściwie każdy ją może poznać, ale chyba nikt nie da wiary własnym oczom. Za dnia lepiej zniknąć w tłumie, niż tułać się na bezludziu, nie będzie dolegał ten okropny strach. Ale zanim doczeka dnia...
Iść! Iść! Żadnego myślenia!... Wszystko na potem... Byle jaknajprędzej, byle jaknajdalej... Niespodzianie wyszła na niewielki placyk na skrzyżowaniu kilku uliczek — rue de Moscou, rue de Tourin, rue de Pétrograd — była w tych wszystkich miastach, gdzież ona znajduje się teraz? Umykała z niebezpiecznego rozdroża pierwszą ulicą na lewo, wciąż na lewo. Rue de Bern, bywała i tam — szła dalej. Owionął ją czad węglowy, znalazła się na dziwnym moście zawieszonym nad pustką, wdole tory kolejowe, kilka parowozów dymi zawzięcie. Od szerokiego wiaduktu w sześć stron świata nakształt gwiazdy rozchodzą się ulice — rue de Londres, rue de Vienne, rue de Madrid...
Ogarnęło ją nagłe zaćmienie, porwała ją zawierucha czasów, utonęła w odmęcie miast, nie wiedziała gdzie jest teraz — jednocześnie była wszędzie. Przymykała i roztwierała oczy w zdumieniu, wszak to co widzi przed sobą to Londyn...
Nie, to Edynburg... Nie, Wiedeń... Prędzej już Berlin... Chicago? Detroit?... Chyba Hamburg. A jeżeli właśnie Paryż? Napewno nie Paryż...
Myliły się lata, podróże, epizody, krajobrazy, wydarzenia, przygody, spotkania, twarze ludzkie prześcigały się nawzajem. Zatraciła się w chaosie spraw przeżytych. Kiedy było to? Kiedy tamto? Gdzie? Wirowała w jej mózgu mapa świata nakrapiana miastami, pokrajana rzekami, siecią linij kolejowych, barwami granic, a wszędzie widziała siebie — bujne życie Evy Evard. Co się działo dawniej? Co później? Co jest teraz? Gdzież ona nieszczęsna znajduje się w tej chwili? Co to za wiadukt?
Lokomotywa przelatująca wdole ryknęła przeraźliwie i znikła, tuman zjadliwego dymu zamącił wszystko przed oczami. Eva zakrztusiła się, gwizd maszyny obudził w niej tajemny strach, niepojęty co do swej przyczyny, potworny, nagi strach, ten który chwyta i dręczy w snach i! zimnym potem zlewa nieszczęsnego człowieka. Z głuchym zdławionym krzykiem Eva usiłowała się obudzić. Chwyciła się rękami za poręcz, głęboko wdole sunęły niezmiernie długie wagony poznaczone na dachach czerwonemi krzyżami. Krzyże uciekały pod wiadukt, było ich nieprzebrane mnóstwo, ale ona wiedziała, że obudzi się z koszmaru, że zbędzie się strachu dopiero wtedy, gdy przesunie się ostatni. Próbowała je liczyć, ale myliła się wciąż, krzyże zwalniały biegu, ustawały, a strach potęgował się i trząsł nią, trząsł poręczą wiaduktu, za którą trzymała się z całych sił, a wokoło świat dygotał z trwogi. Nareszcie koniec, wybawienie! Ale trzy ostatnie ledwie ledwie wlokące się krzyże zatrzymują się tuż pod nią. Odrywa się od poręczy i ucieka, po kilku krokach strach osadził ją pośrodku wiaduktu. W którą stronę uciekać? Z rozpaczą zbiera rozlatane myśli a strach gnębi serce, przenika zimnem. Ulice rozszczepiają się, jest ich coraz więcej, wieloramienna gwiazda zwolna zaczyna się obracać wkoło niej — to ją zdumiewa, pochłania najzupełniej i strach urywa się nagle jak ból. Osłupiałemi oczyma patrzy na świat kołujący i wreszcie odgaduje wszystko — wybucha śmiechem — toż to dobrze znajomy trick filmowy, sama go wymyśliła, a wszystko co się z nią dzieje to z „Opętanego Miasta“, jestto obraz koszmarny, gdy bohaterka błąka się i miota po Paryżu, uchodząc przed zemstą wrogów!
Odetchnęła z ulgą, gdyż wie, że zaraz wszystko minie, za chwilę bohaterka przeobrazi się, wejdzie w następną rolę i okaże się w postaci wielkiej damy, a tej nikt nie będzie ścigał, ta nie ma najmniejszego powodu do strachu. Nastąpi dalszy ciąg i wypadnie jej być tancerką w „Olimpji“ i pokochać na jedną noc ubogiego garbusa za to właśnie, że go nikt nie chce, a potem zkolei będzie zakonnicą, otoczoną niebiańskiemi wizjami, przez które przedzierają się i dochodzą aż do niej okropności prawdziwego życia. Zakonnica porzuca swój klasztor, wychodzi na ulicę i wypełnia na sobie ofiarę odkupienia, poddaje się dobrowolnie męce i ohydzie świata.
I tak dalej...
Wreszcie koniec, ostatnie akordy orkiestry, tryskają światła, na widowni ruch i zgiełk, przez tłok tych co wychodzą przepycha się nawała nowych widzów, pryska ułuda i oto prawdziwy świat — ulica.
Eva budzi się — opodal stacja metro z napisem „Europę“ — już wie, gdzie jest, to w pobliżu Gare St. Lazare! Straszne imię zdjęło ją nowem przerażeniem, cofnęła się i uciekała z powrotem. Znowu przez placyk na rozdrożu, upstrzony nazwami wszystkich miast świata, przemknęła się i zboczyła w lewo. W tem miejscu po raz pierwszy poczuła w sobie spokój. Jeszcze nic nie osiągnęła, wisi na włosku, ale wszak dokonała się w jej losie rzecz olbrzymia — reszta należy do niej. Czyżby nadaremno stał się cud? Niepodobieństwo! Myślała o sobie z otuchą, z przenikliwą świadomością, budziła się w niej zawziętość walki... Nie poddawać się opętaniu strachu! Odpędzać złe momenty!...
Nowa ulica szła pod górę, zdawała się prowadzić chyba w kierunku bulwaru Batignolles... Batignolles to już daleko od przeklętej dzielnicy, tam odetchnie, doczeka piątej rano — pierwszego pociągu kolei podziemnej...
Gdzie pojedzie? Prosto do Yvonny, nie ma wyboru, posiedzi u niej do zmroku, prześpi się, coś tam uradzą... Pierwsze poranne pociągi są natłoczone ludźmi pracy, zatroskane to, niewyspane, kto na nią zwróci uwagę? Utonie w ścisku, dojedzie szczęśliwie. Przerazi Yvonnę, zaklnie ją na wszystkie świętości... Co dalej? O tem nie pora myśleć.
Niepokoiły ją poranne dzienniki z wieścią o ucieczce, nie chciałaby znaleźć się na mieście w tej nie tak dalekiej godzinie, gdy miljony płacht rozsypią się po ulicach, kiedy to każdy przechodzień, zaledwie rzuci okiem w swój egzemplarz, już zacznie się rozglądać i szukać Evy Evard, skazanej tej nocy na śmierć i porwanej z pod samej bramy St. Lazare przez zamaskowanych agentów niemieckich albo przez samego djabła. Niczyje nerwy nie zniosą takiej próby, zdradzi się sama... Chyba że cenzura wojenna utai do czasu rzecz całą, stając w obronie powagi władz wojskowych, a puści wiadomość dopiero wówczas, gdy wielka zbrodniarka zostanie schwytana — prawdopodobnie tak się właśnie stanie.
Stanęła — zadrżała — zawahała się, zdaleka zgóry zjeżdżali dwaj policjanci — cykliści, powiał od nich dech śmierci... Czy już o niej wiedzą?! Zebrała wszystkie siły, bo ktoś nałożył jej na plecy niezmierny ciężar. Dźwigając go szła na ich spotkanie. Wiedzą... Nie, nie wiedzą...
— Cóż to, mała, wystawili cię z budy na taką psią pogodę?
— A gdzie parasol? Podnieśno wyżej kiecki!
Eva w odpowiedzi uśmiechnęła się z zacięciem zawodowej ulicznicy i pokazała im język. Przejechali — nie wiedzą... Ale kiedy skończą objazd, zastaną w swoim komisarjacie alarm i natychmiast przyjdzie im do głowy... Prędzej, prędzej...
Z bocznej uliczki wysunął się jegomość w wielkoskrzydłej, zmiętoszonej i brudnej panamie, siwobrody, zrudziała peleryna zwisała mu z pleców i wlokła się za nim po ziemi. Człeczyna otarł się o mur, stoczył się na środek jezdni, zawrócił szerokiem kołem na chodnik i popędzany pochyłością podreptał wdół niedołężnym starczym truchcikiem. Chlipał głośno, stękał, coś bełkotał, gadając do siebie. Z opuchłej twarzy upstrzonej ceglastemi plamami sterczał nochal, obnażający w purpurowych gruzłach i sękach bezwstydną demonstrację pijaństwa. Z pomętniałych oczu dwiema strugami spływały łzy i tonęły w skudłanej brudnosiwej brodzie.
Pijak stanął przed nią, wytrzeszczył oczy, rozwarł gębę, peleryna rozpostarła się jak skrzydła na wzniesionych ramionach, w jednem ręku trzymał butelkę, w drugiem zmiętą szmatę gazety. Eva chciała go obejść bokiem, ale stary zastąpił jej drogę. Jego ciemne krzaczaste brwi i zmarszczki na czole były w ciągłym ruchu.
— To ty, Evo?... Jesteś tu?... I to naprawdę? Stoisz przede mną?... We własnej osobie?...
— Pan się myli, proszę mnie przepuścić, ja pana nie znam.
— Żmijo! Ty mnie nie znasz?! Popatrzno lepiej, przyjrzyj się własnemu dziełu, Evo Evard...
Poznała go. Chaudois żyje, jeszcze się nie zapił... Wielbiciel, nieudolny naśladowca i rzekomy przyjaciel Verlaine’a... Odwieczny pijak i typus, pośmiewisko Montmartre’u i Montparnasse’u, tak zwany „le vieux sabot de Verlaine“ — przezwisko, którem się chlubił. Czepiał jej się za starych czasów, pisał ody i litanje na jej cześć, wyprawiał jej awantury publiczne, powielekroć prany przez przyjaciół Evy, obnosił się ze swoją tragedją po wszystkich szynkach i burdelach, wreszcie symulował samobójstwa. Potem, gdy Eva poszła wgórę, napastował ją niezliczonemi listami a czasami zjawiał się osobiście i był wyrzucany za drzwi. Nie widziała go od kilku lat. To spotkanie teraz właśnie wydało jej się nieprawdopodobnie fantastyczne i jakieś złowrogie, choć było oczywiste, że Chaudois od wielu, wielu lat, wojna nie wojna, lato czy zima codzień tak samo o tej porze wraca do swojej nory. — Dlaczego on? Dlaczego nie ktoś inny a właśnie ten tragiczny błazen zaszedł jej drogę?!
Ślepy traf w tej postaci wydał jej się mocno podejrzany, podobne zastarzałe wspomnienia, epizody bez sensu, pokraczne twarze przemykają się w czadzie, w chaosie snów, poprzysięgłaby w tej chwili, że duszny, zadeszczony świt, czarna chmura, od której idą głuche pogrzmoty, trwoga w, sercu i gorączkowy popłoch, spadzista ulica i sam ten Chaudois — byty to sprawy znajome, już raz przeżyte czy przyśnione... Czyż może powtórzyć się na nowo coś podobnego w życiu a nawet we śnie? Nie — spotkanie z Chaudois nie wydaje się prawdopodobne...
— Widzisz płaczę... Czyż może być coś bardziej rozdzierającego serce jak płacz starego, samotnego człowieka?

Qu’as-tu fait, ô toi que voilà
Pleurant sans cesse.
Dis, qu’as-tu fait, toi que voilà
De ta jeunesse?

— Codzień, wracając do siebie nocą czy nad ranem, zlewam łzami rozpaczy bruki tej ulicy... Ale teraz płakałem nad tobą, okrutnico, potworze bez serca, ty najukochańsza na świecie, tragedjo mego zmarnowanego życia, bóstwo ty moje... Skazali cię, o Boże sprawiedliwy, Boże miłosierny... Na śmierć... Na śmierć...
Chaudois zaszlochał, zatrząsł się, stękał i charczał, jego pokraczna maska skuliła się i skurczyła się obrzydliwie, jakoś po błazeńsku cudacznie, Eva zaczynała przypuszczać, że on wszystko udaje. Małpuje sam siebie a w istocie kłamie bezczelnie, on tylko udaje, że jest, bo w istocie niema go chyba wcale. Ale takie przywidzenie jest przecie niepodobieństwem! Zresztą, kto wie...
Nagle zaszeptał jej ktoś prosto w ucho zdyszanym, świszczącym oddechem.
— Uciekaj! Nie trać ani sekundy! Uciekaj! To podstęp!
Odskoczyła wbok na jezdnię, ale widmo Chaudois skoczyło również i zagrodziło jej drogę obu ramionami i szeroko rozpostartą płachtą peleryny.
— Stój, Evo!! Poczekajno jeszcze — skazali cię winną czy niewinną, w to nie wchodzę, bo to głupstwo... Wiesz ty za co zginiesz?... Nie wiesz?! Za moją krzywdę! Nemezis cię dosięgła... Niechże cię do końca ścigają i szarpią Furje... Ty chimero... Ty Salome!... Ty Circe, któraś mnie, poetę, zamieniła w cuchnącą świnię... Nie! Nie ujdziesz mi — poczekajno jeszcze, Evo Evard... Wysłuchasz mnie, te moje słowa wypalam ci na czole rozpaloncm żelazem!... Te okrutne słowa napisałem, gdy po raz pierwszy poniżyłem się i wyciągnąłem rękę po nędzny datek... Do człowieka, którym pogardzałem... Słuchaj! Musisz wysłuchać!

Comme lui je pleure sans cesse,
Comme lui, suçant de l’absinthe.
Puis, plein de douleur sainte
A l’aube je vais à la messe

Vieux, sale, abject, toujours soûl
Je pleure et chante, tendant ma main —
Deux sous pour un vieux poète!
(Oh, misérable loque humaine...)
Deux sous pour l’héritier d’un roi trépassé,
Pour le vieux sabot de Verlaine...

— Zejdzie mi pan z drogi? Pan jesteś pijany, pan jesteś warjatem...

— Tak, jestem warjatem! Warjatem, i do tego pijanym... Mógłbym cię tu na miejscu zamordować! Ale przebaczam ci w imię Chrystusa — Evo, rozstańmy się w zgodzie — daj mi sto franków...
Na starą twarz wypełzł bezczelny, obleśny uśmiech, ale wnet zgasł, oczy stanęły w słup.
— Poczekaj, Evo Evard!... Jeżeli cię skazali tej nocy... Rzecz szczególna... Więc... Więc co tu robisz o tej porze?!!
— Nic nie robię, bo to nie jestem ja!
— Nie jesteś sobą? Kłamstwo!
— Osoba, o której pan mówi, jeżeli naprawdę została skazaną...
— Fakt! Fakt! Oto gazeta!!
— Dobrze, więc o tej porze ta pani siedzi zamknięta w więzieniu i już. A zatem nie może tu z panem rozmawiać.
— Prawda... Święta prawda...
Stary ruszał gwałtownie brwiami i zmarszczkami na czole, wpatrywał się w Evę i nagle w pijackiej twarzy objawiło się i zastygło śmiertelne przerażenie. Nie spuszczając z niej oczu cofał się, zadrgały mu szczęki, zastukały zęby.
— A... Aa... Zgiń, przepadnij, maro przeklęta! Exorciso te!... Jeszcze raz to samo... Hallucynacje... Matko najświętsza, ratuj!... Znowu delirjum... Po raz trzeci... Tego nikt nie wytrzyma... Kyrie eleyson! Kyrie eleyson! Zdechnę gorzej niż potępieniec... Gorzej niż wściekły pies!
Uciekał z krzykiem, pędził wdół ulicy, gubiąc pokolei pelerynę, panamę, butelkę, gazetę. Eva szła pod górę w ciężkiem zamroczeniu, spływało ono od czarnej chmury, która sunęła na miasto z głuchym pomrukiem, z przebłyskami czerwonych łun. zerwał się zimny wicher, sypnęły kulki gradu i zatańczyły ochoczo po bruku. Zrobiło się ciemno, jakby noc zamierzała powrócić, aby osłonić ją przed ludźmi i dać jej czas. I burza jest bardzo w porę, sprzyjają jej wszystkie żywioły...
Oto plac. Pod daszkiem narożnej kawiarni schroniła się przed burzą garstka ludzi, dwaj robotnicy ze skrzynkami narzędzi, jarzyniarka ze swoim dwukolnym wózkiem, pachnącym cierpko marchwią i pietruszką, śmieciarz z wypchanym workiem, dwie dziewczyny uliczne. Jakiś stary obdartus w czerwonym szaliku i w sabotach na bosą nogę napróżno usiłował zapalić maleńki szczątek papierosa, oparzył sobie wargi i klął — Eva drgnęła, poznała go natychmiast, jego wspomnienie wydarło się z odmętu czasów i stanęło jak żywe, wydało jej się, że to było wczoraj. Grad już siekł mocno, przenikliwie terkocąc po blaszanym daszku, błysło i natychmiast trząsł pierwszy piorun, jedna z dziewczyn pisnęła cienkim głosem, zieleniarka przeżegnała się porywczo. Eva znalazła się na pustym moście Jéna ze starym w czerwonym szaliku, czas we mgnieniu oka cofnął się wstecz aż do zeszłej jesieni — wieczór, mgła, czarna rzeka... Dopiero teraz zrozumiała, czego jej wówczas zakazywał pijany jarmarczny wróżbita.
Ogarniała ją zgroza. Znowu trzask pioruna. Szerokiemi falami obijają się pogrzmoty o mury miasta, w kawiarni dźwięczą szyby, wśród zamierającego huku peroruje z patosem znajomy głos. Maître Lourthier miażdży nieudolną intrygę i zwycięża sędziów, wyłamuje kraty więzienia, roztwiera przed nią wolny świat, przywraca życie... Zdaleka aż z pod St. Lazare dochodzi odgłos trąbki — czterech kanadyjskich żołnierzy biegnie przez plac zasłany gradem, znikają za rogiem... Pod daszkiem zjawia się policjant, otrzepuje się z kaszy gradowej, zsuwa z głowy kaptur, spojrzy i zaraz ją pozna... Drga pod nogami ziemia, pod ziemią toczy się żelazny huk — piąta rano — to jej zbawienie, pierwszy pociąg!
Wypada na plac, okrąża pomnik, co krok poślizguje się na twardych ziarnach gradu, tuż stacja metro z napisem „Clichy“... Z otworu schodów wyroił się tłum ludzi, z tłumu sterczą bagnety, pokazują się hełmy, wąsate twarze, białe odznaki żandarmów. Szaleństwo rozbiegartych myśli...
Nie zawahać się! Nie przystanąć! Iść prosto na żandarmów, przepchać się przez nich i schować się pod ziemią, nikt jej nie zaczepi, nie poznają...
Poznają! Uciekać ze wszystkich sił... Nikt jej nic dogoni... Będą strzelać, ale żaden nie trafi... Coraz ciemniej, wraca dobra noc... Biegnie całym pędem, już wie co zrobi, tuż w pobliżu jest cmentarz, skryje się w olbrzymiem mieście grobów, nikt jej nie znajdzie, tam ustaje wszelka władza i przemoc, i ludzkie bezprawie, i ludzkie prawo, umarli przyjmą skazaną na śmierć jak swoją, umarli wezmą ją między siebie, umarli ją osłonią...
Nagle poślizgnęła się w całym rozpędzie i rozbija się o bruk, chce się dźwignąć, ale już jest spętana, nie może się poruszyć — koniec.
Drgają bezsilne ręce, nogi, ogarnia ją sen, ciemność. Jak przez ścianę słyszy stłumione głosy, ktoś ją dźwiga z ziemi — to dobrzy, dobrzy ludzie... Niosą ją, tupocą, szepcą zdyszane oddechy... Dobrzy ludzie ją ratują... Oni ją ukryją, oni jej nie wydadzą...
Ale boi się otworzyć oczy... Czuje na wargach chłodny brzeg szklanki, zapach wina, wypija chciwie parę łyków... Czyjaś ręka głaszcze ją po głowie, przesuwa się pieszczotliwie po spotniałem czole, łzy serdecznego wzruszenia, łzy wdzięczności tryskają z pod zaciśniętych powiek... Szepce — dziękuję, dziękuję — ostrożnie roztwiera oczy...
Rozpływają się w nicości cmentarne drzewa, które jeszcze przed chwilą przemieszały się zielenią gałęzi poza czerwony mur. Przestrzeń ulicy zwarła się w ciasne cztery ściany, powała chmur obniżyła się zdumiewająco, tuż nad jej głową wisi rażące żółte światło. Nic nie rozumie, przymyka i roztwiera oczy...
Dwie zapłakane twarze — madame Pelouse i mademoiselle Tourly, a tam ich dwa łóżka... A to — krata w oknie.
— Pani Evard, kochaneczko... Nie bój się... Uspokój się, nic ci nie będzie...
— Paniusiu złota, napewno cię ułaskawią, to wiadomo, wiadomo... Pan prezydent podpisze, podpisze zaraz jutro, może nawet dziś jeszcze... To pewne, murowane... Jakże może być inaczej? Pan doktór mówił, sam pan dyrektor mówił — pani Le Pailleur słyszała na własne uszy, ona wszystko wie, prawda siostro Melanjo?... Siostro Melanjo?...
— Pani Evard, módl się... Pojednaj się z Bogiem, moja córko... Wszystko jest w ręku Boga...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.