Pająk (Ewers, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hanns Heinz Ewers
Tytuł Pająk
Pochodzenie Opętani
Wydawca „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Adamski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAJĄK.
Gdy słuchacz medycyny, Ryszard Bracquemont zdecydował się zamieszkać w pokoiku Nr. 7 małego hoteliku Stevens, przy ulicy Alfreda Stevansa 6, obwiesiły się były w tym pokoiku w trzech następujących po sobie piątkach trzy osoby z kolei, a wszystkie na ramie okiennej.

Pierwszym był ajent handlowy z Szwajcaryi. Ciało jego dostrzeżono dopiero w sobotę wieczorem; lekarz ustalił z całą pewnością, że śmierć nastąpić musiała między piątą a szóstą wieczorem, w piątek po południu. Ciało wisiało na silnym haku, wbitym do ramy okiennej, a służącym do wieszania ubrań. Okno było zamknięte; jako stryczka użył zmarły sznura od story. Ponieważ okno było dość niskie, nogi wisielca prawie do kolan leżały na podłodze, samobójca musiał przeto zdobyć się na całę siłę woli i niebywałą energię, by wykonać swój zamiar. Ustalono dalej, że zmarły był żonatym, oraz ojcem czworga dzieci, że stosunki życiowe jego były zupełnie uregulowane a środki do życia aż nadto wystarczające, dalej że był wesołego usposobienia i zawsze ze wszystkiego zadowolony. Nie znaleziono niczego na piśmie, co by było w pewnym związku z samobójstwem, nie znaleziono również testamentu, stwierdzono także, że nigdy nikomu ze swych znajomych nie zwierzał się z zamiarem samobójstwa.
Nie inaczej przedstawiała się sprawa i w drugim wypadku. Artysta Karol Krause, sztukmistrz w jeździe na kole, zaangażowany został do cyrku Medrano niedaleko hotelu położonego. Pokój wynajął on we dwa dni później. Gdy najbliższego piątku nie zjawił się na przedstawieniu, dyrektor posłał służącego do hotelu, i ten znalazł artystę wiszącego w niezamkniętym pokoju na ramie okiennej. Śmierć nastąpiła wśród analogicznych okoliczności. Samobójstwo to nie było wcale mniej zagadkowem; artysta otrzymywał wcale wysoką gażę i używał radośnie w całej pełni życia, jako młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna. I tym razem nie znaleziono nic na piśmie, żadnych rzucających najmniejsze światło wyjaśnień. Jedyną osieroconą przez artystę osobą była jego staruszka matka, której punktualnie co pierwszego posyłał 200 marek na życie.
Dla pani Dubonnet, właścicielki małego a taniego hoteliku, którego mieszkańcami byli przeważnie członkowie zespołu varieté na Montmartre, ten drugi z rzędu wypadek był bardzo niemiłym. już niektórzy jej goście pospiesznie wyprowadzili się, a zwyczajni wcale się nie pojawili. Zwróciła się tedy właścicielka do zaprzyjaźnionego z nią komisarza IX. dzielnicy, i ten obiecał jej solennie, że uczyni w tej sprawie wszystko, co jest w jego mocy. Nie tylko więc prowadził z zapałem dochodzenia, by dojść do przyczyny samobójstwa dwu gości hotelowych, ale prócz tego oddał jej do dyspozycyi urzędnika policyi, który na polecenie tejże zamieszkał w tajemniczym pokoju.
Był to sierżant policyi Karol Marya Chaumié, który zgłosił się sam na ochotnika. Stary „Marsylczyk“, żołnierz przez jedenaście lat marynarki, który przepędził samotnie niejedną noc na straży w Tonkinie lub Anamie, i przyjął niejedna odwiedziny żółtych piratów o kocim chodzie, z których niejednego poczęstował celnym strzałem z karabinu Lebla, nadawał się w zupełności do tego, by spotkać się z „duchami“, o których plotkowała już cała ulica Alfreda Stevensa. Wprowadził się on do pokoiku w niedzielę wieczorem i położył się zadowolony spać, najadłszy się i napiwszy dostatnio, dzięki staranności czcigodnej pani Dubonnet.
Każdego rana i wieczora zjawiał się Chaumié na strażnicy dzielnicowego posterunku policyjnego, by złożyć sprawozdanie. W pierwszych dniach ograniczały się one do tego, że nic najmniejszego nie zauważył. Dopiero we środę wieczorem oznajmił, że sądzi, iż wpadł na ślad. Naciśnięty pytaniami, by więcej wyjawił, prosił, aby mógł na razie zamilczeć; nie zdaje sobie bowiem nawet sprawy z tego, czy to co, jak sądzi, odkrył, ma rzeczywiście jakiś związek z śmiercią dwu samobójców. Obawia się zaś, by się nie zblamował i aby go skutkiem tego potem nie wyśmiano. We czwartek raport jego był mniej stanowczy, choć dużo poważniejszy; ale i teraz nie miał nic do powiedzenia. W piątek rano był nieco podnieconym. Przypuszczał, na poły żartem, że okno pokoiku posiada w każdym razie jakąś dziwną siłą przyciągającą. Twierdził jednak, że niema to najmniejszego związku z samobójstwami i że wyśmianoby go z pewnością; gdyby więcej powiedział. Wieczorem tego dnia nie zjawił się wcale w strażnicy dzielnicowej; znaleziono go wiszącego na ramie okiennej.
I teraz okoliczności okazały się takie same, nawet w szczegółach, co przy poprzednich wypadkach. Nogi wisielca leżały na podłodze, a za stryczek posłużył mu znów sznur od story. Okno było zamknięte, drzwi otwarte; śmierć znów weszła tu o godzinie szóstej po południu. Usta zmarłego były szeroko otwarte, a z nich zwieszał się w dół język.
Ten trzeci z rzędu wypadek samobójstwa w pokoju pod numerem 7 spowodował, że jeszcze tego samego dnia wszyscy goście wyprowadzili się z Hotelu Stevens, z wyjątkiem pewnego niemieckiego profesora gimnazyalnego, który wykorzystał okoliczność i wymógł na właścicielce obniżenie czynszu o jedną trzecią. Małą zaś było pociechą dla pani Dubonnet, że następnego dnia Mary Garden, gwiazda Opery Komicznej, przybywszy swym Renaultem, odkupiła od niej czerwony sznur od story za dwieście franków. Uczyniła to, po pierwsze dlatego, że przynosi to szczęście — a po wtóre dlatego, że rozpisano się o tem po gazetach.
Gdyby się ta cała historya wydarzyła była w lecie, w lipcu lub sierpniu, byłaby pani Dubonnet niewątpliwie trzy razy tyle za sznur swój uzyskała; gazety z pewnością cały tydzień rozpisywałyby się o tem zdarzeniu. Ale stało się to w pełni sezonu: wybory, Marokko, Persya, krach bankowy w New-Yorku, trzy polityczne afery, — — zaiste nie wiedziano, jak wyszukać w gazecie miejsce dla samobójstw w hoteliku Stevens. Skutkiem tego, wypadki przy ulicy Alfreda Stevensa w rzeczywistości skąpiej były omawiane, aniżeli na to zasługiwały a prócz tego, ograniczając się jedynie na suchych i krótkich sprawozdaniach policyi, dalekie były od wszelkiej przesady.
Wiadomości z tych sprawozdań były wszystkiem, co medyk Ryszard Bracquemont o tych zdarzeniach wiedział. O jednej jednakże okoliczności nie wiedział nic; zdawało się to tak nieistotnem, że ani komisarz policyi, ani żaden ze świadków nie podali tego reporterom. Później dopiero, po śmierci medyka, przypomniano sobie o tem. Gdy mianowicie policyanci zdejmowali ze sznura zwłoki Karola Maryi Chaumi’e, wypełzł z otwartych ust zmarłego duży czarny pająk. Parobek odrzucił go, dawszy mu szczutka, i wykrzyknął: — Do dyabła, znowu ta sama bestya! — W przebiegu dalszych dochodzeń, po śmierci Bracquemonta, — wyznał on, że widział, gdy ciało szwajcarskiego ajenta zdejmowano, na jego plecach biegającego zupełnie takiego samego pająka. — — Ale o tem nie wiedział nic Ryszard Bracquemont.
Wynajął on pokój dopiero w dwa tygodnie po ostatniem samobójstwie. Było to w niedzielę. Co zaś tam przeżył wpisywał z zupełną świadomością do swego pamiętnika.

∗                    ∗
PAMIĘTNIK RYSZARDA BRACQUEMONT
słuchacza medycyny.

Poniedziałek. 28. lutego.
Wprowadziłem się tu wczoraj wieczorem. Wypakowałem moje dwa kosze i nieco się urządziłam, poczem poszedłem spać. Spałem wyśmienicie; biła właśnie godzina dziesiąta, gdy obudziło mnie pukanie do drzwi. Była to moja gospodyni, która sama mi przyniosła śniadanie. Zaiste bardzo się o mnie troszczy, poznać to po jajach, szynce i doskonałej kawie przyniesionych mi. Umyłem się i ubrałem, potem przypatrywałem się jak służący sprzątał w mym pokoju. Paliłem podczas tego moją fajkę.
Tak, jestem już tu. Wiem dobrze, że cała sprawa jest niebezpieczna, lecz wiem także, że nadaję się do tego, by, jeśli się powiedzie, dojść do przyczyny właściwej tych trzech wydarzeń. A jeśli Paryż wart był ongi tyle, co jedna msza, — tak tanio by go dziś nie dostał, — to mogę i ja dla tej sprawy zarezykować mój mamy żywocik. Mam przy tem sposobność wypłynięcia na wierzch — a więc sprobuje. Po za tem i inni jeszcze byli na tyle chytrzy, by usiłować to samo. Niemniej jak dwudziestu siedmiu ludzi starało się, po części na policyi, po części wprost u gospodyni, wynająć ten pokój; były wśród nich trzy kobiety. Miałem „więc silną konkurencyę; zapewne wszyscy tacy golcy, jak ja.
Ale „otrzymałem miejsce“. Dlaczego? Ah, prawdopodobnie byłem jedynym, który mądrej policyi przedłożył pewną „ideę“. Doskonałą ideę! Naturalnie była w tem błaga.
Te raporty przeznaczone są również dla policyi. I to mnie niezmiernie bawi, że tym panom piszę na samym początku, że ich sprytnie okpiłem. Jeśli komisarz jest mądrym człowiekiem, powie kiedyś: — Hm, właśnie dlatego wydawał się Bracquemont odpowiednim! — Prócz tego, zupełnie mi jest obojętnem, co później powie; dość że teraz znajduję się tu. A zdaje mi się być dobrą zapowiedzią, że czynność mą zacząłem od dokładnego okpienia tych panów.
Byłem również początkowo u pani Dubonnet, ta odesłała mnie do strażnicy policyjnej. Przez cały tydzień co dnia tam chodziłem, zawsze prośbę mą obiecywano „rozważyć“ i zawsze polecano mi przyjść po decyzyę następnego dnia. Przeważna część moich kunkurentów już dawno zaniechała swego zamiaru, mając zapewne coś lepszego do roboty, aniżeli wyczekiwać godzinami w cuchnącej strażnicy; komisarz już nawet seryo złościł się, że jestem tak uparty. W końcu oznajmił mi kategorycznie, żebym się już nie pojawiał, bo to jest bez celu. Jest mi bardzo wdzięcznym, jak wszystkim innym, za moje dobre chęci, ale nie ma wcale zajęcia dla „sił dyletanckich”. Gdybym przynajmniej miał opracowany jakiś plan działania.
Powiedziałem mu wtedy, że mam właśnie taki plan. Nie miałem go naturalnie wcale i gdyby zażądał, niemógłbym o nim nic powiedzieć. Powiedziałem mu jednak, że mój plan, który jest dobry, jest równocześnie niebezpiecznym, i może się skończyć tak fatalnie, jak działalność mego poprzednika, przeto powierzyć mu go mogę jedynie wtedy, jeżeli słowem zaręczy, że sam osobiście go przeprowadzi. Wtedy rzekł po chwili, że niema zupełnie czasu na coś podobnego. Ale ja wiedziałem już, że jestem górą, gdyż zapytał mnie, czy mogę tak w przybliżeniu podać mu jakim jest mój plan. — —
Uczyniłem to. Wygłosiłem przed nim niesłychany nonsens, o którym przed chwilą nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia, i dotąd nie zdaję sobie sprawy skąd mi wtedy ta myśl nagle przyszła do głowy. Powiedziałem mu, że pośród wszystkich godzin tygodnia, jest tylko jedna wywierająca niezwykły tajemniczy wpływ. Jest to godzina w której Chrystus opuścił Swój grób, by zstąpić do piekieł; szósta godzina ostatniego dnia żydowskiego tygodnia. Może sobie nawet przypomina, że właśnie o tej godzinie, w piątek między piątą a szóstą, wydarzyły się wszystkie te trzy samobójstwa. Więcej teraz o tem powiedzieć mu nie mogę, lecz odsyłam go do Apokalipsy św. Jana.
Komisarz zrobił minę, jakby coś z tego zrozumiał, pomyślał chwilę i zaprosił mnie do biura swego na wieczór. Zjawiłem się punktualnie; przed nim na biurku leżał Nowy Testament. W między czasie i ja przestudyowałem to samo, co i on; przeczytałem Apokalipsę, nie zrozumiawszy z niej ani jednego zdania. Być może jednak, że komisarz był inteligentniejszym odemnie, w każdym razie oświadczył mi krótko, że mimo skąpstwa mych wyjaśnień, zdaje się pojął bieg mego rozumuwania. A także, że gotów jest spełnić me życzenie, oraz popierać je w każdym kierunku.
Przyznać muszę, że rzeczywiście pomagał mi bardzo we wszystkiem. Omówił moje zainstalowanie się w hoteliku z gospodynią, skutkiem czego — podczas mego pobytu tamże wszystko miałem bezpłatnie. Dał mi wyśmienity rewolwer i gwizdek policyjny, a pełniący służbę policyanci, otrzymali nakaz, by możliwie jaknajczęściej pojawiali się na ulicy Alfreda Stevensa i na pierwszy mój sygnał zaraz jawili się u mnie. Najważniejszem jednak było to, że urządził mi stojący na stole telefon, który łączył mnie bezpośrednio z strażnicą policyjną. Ponieważ zaś ta znajduje się w oddaleniu czterech minut drogi, mogłem więc w każdej chwili otrzymać jak najrychlejszą pomoc. Wobec tego, nie wiem nawet, czego mógłbym się obawiać.
Wtorek, 1. marca.
Nie wydarzyło się nic, ani wczoraj ani dziś. Pani Dubonnet przyniosła nowy sznur do story z innego pokoju, — dwa z nich teraz pustką stoi. Korzysta zazwyczaj z każdej sposobności, aby przyjść do mnie, zawsze coś z sobą przynosząc. Kazałem sobie jeszcze raz te wydarzenia ze wszystkimi szczegółami powtórzyć, ale niczego nowego się nie dowiedziałem. Co do przyczyn śmierci ma ona swój odrębny sąd. O artyście przypuszcza, że tu chodziło o jakąś nieszczęśliwą miłość; gdy w przeszłym roku mieszkał u niej, przychodziła doń często jakaś młoda dama, której teraz wcale nie zauważyła. Co agenta szwajcarskiego skłoniło do rozpaczliwego kroku, nie wie wprawdzie — — ale nie można przecież wszystkiego wiedzieć. Ale co do sierżanta, to ten z pewnością powiesił się jej na „złość“.
Muszę zauważyć, że te wyjaśnienia pani Dubonnet wydają mi się nieco blade. Ale spokojnie pozwoliłem jej paplać; zawsze urozmaica to nieco moje nudy.
Czwartek, 3. marca.
Dotąd jeszcze nic. Komisarz dzwoni do mnie parę razy dziennie, telefonują mu wtedy, że doskonale mi się powodzi; nie kryje się, że wcale go to nie cieszy. Wydobyłem z kosza moje książki medyczne i uczę się; tak więc moje własnowolne więzienie w każdym razie przyniesie jakąś korzyść.

Piątek, 4. marca, 2-ga godzina po południu.
Z niebywałym apetytem spożyłem dziś obiad w południe; prócz tego gospodyni przyniosła mi pół flaszki szampana. Była to prawdziwa uczta przedśmiertna wisielca. Uważa mnie już w trzech czwartych za nieboszczyka. Zanim wyszła, prosiła mnie płacząc i zdradziła się, iż boi się, abym i ja jeszcze „jej na złość“ nie zechciał się powiesić.
Oglądnąłem starannie sznur od story. Na nim to mam się powiesić? Hm, nie mam do tego najmniejszej ochoty. Prócz tego sznur jest szorstki i niepodatny, i z trudem da się złożyć w pętlę; trzeba mieć moc silnej woli, by pójść za przykładem tamtych trzech. Teraz siedzę przy stole, po lewej ręce mam telefon, po prawej stronie rewolwer. Nie boję się wcale, ale ciekaw jestem.
6. godzina wieczorem.
Nic się nie zdarzyło. O włos a byłbym napisał — niestety! Fatalna godzina nadeszła i minęła i okazała się taką samą, jak wszystkie inne. Wprawdzie nie mogę zaprzeczyć, że nieraz wstrzymywałem się, by nie podejść do okna — o tak, ale z zupełnie innych powodów! — Komisarz telefonował między 5-tą a 6-tą przynajmniej dziesięć razy. Był tak samo niecierpliwym, jak i ja. Ale pani Dubonnet jest zadowolona: nareszcie cały tydzień mieszkał ktoś pod numerem 7, i nie powiesił się! Bajeczne!
Poniedziałek, 7. marca.
Przekonany jestem, że niczego nie odkryję i skłaniam się do przypuszczenia, że samobójstwa moich trzech poprzedników należy przypisać szczególniejszemu przypadkowi. Prosiłem komisarza, by zechciał jeszcze raz co do tych trzech wypadków przeprowadzić jak najściślejsze badania, i przekonany jestem, że ostatecznie dojdzie do ich przyczyny. Co do mnie, to pozostanę tu jak będę mógł najdłużej. Paryża wprawdzie tem nie zdobędę, ale acz żyję tu bez celu, odkarmiam się porządnie. Mam wreszcie jeszcze jeden powód, który mnie tu zatrzymuje.

Środa, 9. marca.
A więc postąpiłem krok naprzód. Klarimonda. — —
Ach, tak, o Klarimondzie jeszcze nic nie mówiłem. Otóż ona jest — moim „trzecim powodem“, z powodu którego tu pozostaję, i ona jest właśnie przyczyną, że w owej feralnej godzinie byłbym chętnie poszedł do okna, — ale wcale nie dlatego, aby się powiesić. Klarimonda, — dlaczego właściwie tak ją nazywam? Nie mam najmniejszego przeczucia jak się ona nazywa, ale jest mi, jakbym musiał ją nazywać Klarimondą. I mógłbym się założyć, że rzeczywiście nosi takie imię. Czy kiedy zapytam się jej o imię?
Zauważyłem Klarimondę zaraz w pierwszych dniach. Mieszka po przeciwnej stronie bardzo wąskiej uliczki, a jej okno jest wprost naprzeciw mego. Prom tego muszę skonstatować, że prędzej mnie obserwowała, aniżeli ja ją, i całkiem widocznie mną się zainteresowała. Żaden to cud, cała ulica wie przecież, że tu mieszkam a dlaczego, rozpowiedziała o tem pani Dubonnet.
Nie mam wcale kochliwego usposobienia i moja znajomość kobiet była zawsze nie wielka. Jeśli się z Verdun do Paryża przebywa, aby medycynę studyować a przytem ma się tyle monety, że zaledwie co trzeci dzień można zjeść do syta, natenczas myśli się o czem innem, aniżeli o miłości. Nie mam przeto wiele doświadczenia i zapewne tę całą sprawę zacząłem dość głupio. W każdym razie podoba mi się ona taką, jaką jest.
Z początku nie myślałem wcale wchodzić w jakąkolwiek styczność z mojem vis-à-vis. Pomyślałem jeno, jeżeli już tu jestem, by obserwować, i gdy mimo najszczerszej chęci niczego odkryć nie mogę, to mogę przynajmniej obserwować moją sąsiadkę z naprzeciwka. Cały dzień nie mogę przecie tkwić w książkach. Ustaliłem przeto, że Klarimonda małe piąterko prawdopodobnie sama zamieszkuje. Ma ona trzy okna, ale siada tylko przy oknie, które jest naprzeciwko mego; siedzi przy niem i przędzie na małej, starodawnej kądzieli. Taką kądziel widziałem u mej babki, ale ta nie używała jej, odziedziczyła ją po jakiejś praciotce; nie przypuszczałem nawet, że jeszcze dziś takiej kądzieli można używać. Pozatem kądziel Klarimondy jest drobnym, eleganckim przedmiotem białym, zapewne z kości słoniowej; musi się przy jej pomocy z pewnością prząść niebywale delikatne nici. Siedzi cały dzień poza firanką i pracuje bez przerwy, przestając dopiero gdy jest ciemno. Rzeczywiście bardzo wcześnie ściemnia się teraz podczas tych mglistych dni — w tej wąskiej uliczce, o piątej jest już całkowity zmrok. Światła nigdy nie zauważyłem w jej pokoju.
Jak ona wygląda? — Tego dobrze nie wiem. Ma czarne włosy spadające falisto i jest dość blada. Nos ma wąski i mały, a nozdrza jego drgają. Wargi jej są blade i, zdaje się, że zęby ma zaostrzone jak u drapieżnych zwierząt. Rzęsy jej rzucają cień, ale gdy je podniesie, błyszczą się jej wielkie, ciemne oczy. Jednakże odczuwam to raczej aniżeli wiem. Trudno bowiem cośkolwiek dokładnie rozpoznać za firankami.
Jeszcze jedno: nosi zawsze czarną zapiętą pod szyję suknię, na której są duże tulipany lila. I zawsze jest w czarnych, długich rękawiczkach, zapewne aby nie niszczyć rąk przy robocie. Niezwykle to wygląda, gdy jej wąskie, czarne palce chwytają i wyciągają nici, zaiste, prawie tak jak narządy do przędzenia u owadów.
Nasz stosunek wzajemny? Właściwie jest on zupełnie powierzchownym, a jednak zdaje mi się, że jest on głębszym. Zaczęło się od tego, że ona spojrzała w moje okno, — a ja do jej okna. Patrzyłem na nią, — a ona na mnie. I to zapewne bardzo się jej spodobało, gdyż pewnego dnia, gdy znów spojrzała, uśmiechnęła się, naturalnie, że ja także się uśmiechnąłem. Było tak przez kilka dni. Coraz częściej i częściej uśmiechaliśmy się do siebie. Następnie namyślałem się może przez godzinę, czy ją pozdrowić, i nie wiem naprawdę, co mnie od tego wstrzymywało.
Wreszcie zrobiłem to, dziś po południu. A Klarimonda odkłoniła się także. Wprawdzie bardzo leciuchno ale dobrze widziałem, że skinęła głową.
Czwartek, 10. marca.
Wczoraj długo ślęczałem przy książkach. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, że dużo przestudyowałem; budowałem bowiem zamki powietrzne i marzyłem o Klarimondzie. Spałem niespokojnie, aż do późnego rana.
Gdy do okna przystąpiłem siedziała już tam Klarimonda. Pozdrowiłem ją, a ona odkłoniła się. Uśmiechnęła się i długo patrzyła na mnie.
Chciałem pracować, ale byłem niespokojny. Usiadłem przy oknie i wpatrywałem się w nią. Wtedy spostrzegłem, że i ona opuściła ręce. Pociągnąłem za sznur białej story i w tejże chwili uczyniła ona to samo. Uśmiechnęliśmy się i patrzyli na siebie.
Sądzę, że trwało to godzinę.
Potem poczęła znów prząść.
Sobota, 12. marca.
Ostatnie dnie tak przeszły. Jem i piję i siadam do nauki. Zapalam fajkę i pochylam się nad książką. Ale nie odczytuję nawet sylaby. Staram się o to ustawicznie, ale wiem z góry, że to się nie uda. Potem idę do okna. Pozdrawiam ją, Klarimonda dziękuje. Uśmiechamy się i wpatrujemy się w siebie, godzinami — —
Wczoraj po południu o szóstej godzinie byłem nieco niespokojny. Mrok zapadł bardzo wcześnie i odczuwałem jakąś trwogę. Siedziałem przy mym stole i czekałem. Czułem jakiś dziwny, nieprzezwyciężony pociąg by iść do okna — nie po to, aby się powiesić, ale by zobaczyć Klarimondę. Zerwałem się nagle i stanąłem przed storą. Nigdy, zdaje się, nie widziałem jej tak dokładnie, chociaż było już dobrze ciemno. Przędła, ale jej oczy patrzyły na mnie. Czułem dziwne jakieś zadowolenie i nieco trwogi.
Telefon zadzwonił. Wściekły byłem na ordynarnego komisarza, który wytrącił — mnie z mych marzeń swemi głupiemi pytaniami.
Dziś rano odwiedził mnie on razem z panią Dubonnet. Zadowolona jest ona ze mnie, wystarcza jej, że już trzy tygodnie żyję w pokoju pod numerem 7. Komisarz chce jednak rezultatów. Poczyniłem mu tajemnicze napomknięcia, że wpadłem na ślad niezwykle dziwnej sprawy; osioł uwierzył we wszystko. W każdym razie mogę tu jeszcze zostać parę tygodni, — a to jest moim jedynem życzeniem. I to nie z powodu kuchni i piwnicy pani Dubonnet, — na Boga, jak prędko stają się one obojętne, jeśli się jest ciągle sytym! — ale z powodu okna, którego pani Dubonnet boi się i nienawidzi, a które ja tak lubię, to okno, które mi ukazało Klarimondę.
Gdy lampę zaświecą nie widzę już jej więcej. Wypatrywałem oczy, aby zobaczyć, czy kiedy wychodzi, ale nie zauważyłem, by choć krokiem wyszła na ulicę. Mam duży, wygodny fotel i zieloną umbrę nad lampą, której blask ciepło mnie otula. Komisarz przyniósł mi dużą paczkę tytoniu, nie paliłem nigdy tak dobrego — — a mimo to pracować nie mogę. Odczytuję dwie, trzy strony a gdy skończę, spostrzegam, że nie zrozumiałem ani słowa. Oko tylko czyta litery, mózg mój odtrąca jakiekolwiek pojęcie! Śmieszne! Jak by był na nim napis: Wstęp wzbroniony! Jakby nie dopuszczał żadnej myśli, prócz tej jednej: Klarimonda.
W końcu odrzucam książkę, Opieram się głęboko o poręcz fotelu i marzę.
Niedziela, 13. marca.
Dziś rano widziałem mały dramacik. Chodziłem po korytarzu tam i z powrotem, podczas gdy służący sprzątał w mym pokoju. Przed małem okienkiem od strony podwórza wisi siatka pajęcza, gruby krzyżak siedzi w niej. Pani Dubonnet nie pozwala ich tępić: pająki przynoszą szczęście, a ona właśnie nie miała szczęścia w swym domu. Wtem ujrzałem, jak drugi, daleko mniejszy pająk ostrożnie dokoła siatki biegać począł, był to samczyk. Ostrożnie posunął się po cienkiej nitce ku środkowi, ale gdy samica się tylko poruszyła, cofał się jak najszybciej. Biegł do drugiego końca i starał się znów zbliżyć. Wreszcie, zdaje się, tęga pajęczyca w środku siatki usłuchała jego zalecanek, gdyż nie ruszała się wcale. Samczyk począł się poruszać najpierw powoli, potem szybciej po jednej z nici, tak że cała siatka drgała; ale jego uwielbiana zachowywała się spokojnie. Wtedy posunął się szybko, ale ostrożnie jeszcze bliżej. Pajęczyca przyjęła to spokojnie, i pozwoliła mu, oddając się zupełnie, objąć się pieszczotnie; nieporuszeni wisieli tak oboje w sieci przez kilka długich minut.
Wtem ujrzałem, że samczyk delikatnie się oddzielał, jedną nóżką za drugą; zdawało się, jakby chciał cichutko się cofnąć i towarzyszkę pozostawić w miłosnem odurzeniu. Nagle oddzielił się zupełnie i począł biedz, jak tylko mógł szybko precz z siatki. Ale w tejże chwili jakaś dzika żywotność wstąpiła w pajęczycę. Szybko popędziła za nim. Słaby samczyk opuścił się szybko po nitce w dół, samiczka zaraz za nim. Oboje wbiegli na deskę okna. Z całych sił usiłował samczyk ujść pościgu. Za późno! Pochwyciła go silnym chwytem pajęczyca i poniosła go do sieci, w sam jej środek. I oto to samo miejsce, które przed chwilą było łożem rozkoszy, ujrzało inny obraz. Próżno szamotał się kochanek, wyciągał swe słabe nóżki, chciał się wysunąć z jej dzikich objęć; kochanka nie puściła go już więcej. W kilka minut oprzędła go tak, że nie mógł ruszyć żadnym członkiem. Następnie wraziła silne szczęki w jego ciało i ssać poczęła łapczywie młodą krew kochanka. Widziałem jeszcze, jak w końcu nędzną nie do poznania bryłkę, — nóżki, skórę i ścięgna, — z pogardą z sieci precz wyrzuciła.
Taką więc jest miłość u tych zwierząt — — Cieszę się, że nie jestem młodym pająkiem.
Poniedziałek, 14. marca.
Nie zaglądam wcale do mych książek. Tylko przy oknie przesiaduję po całych dniach. A gdy jest ciemno siedzę dalej. Nie ma jej już tam, ale wtedy zamykam oczy i widzę ją — —
Hm, ten dziennik innym się naprawdę staje, aniżeli przypuszczałem. Mówi on o pani Dubonnet i komisarzu, o pająkach i o Klarimondzie. Ale nie mówi nie o odkryciach, które chciałem poczynić. — Cóż poradzę na to?
Wtorek, 15. marca.
Wynaleźliśmy oryginalną zabawę, Klarimonda i ja, po całych dniach jej się oddajemy. Pozdrawiam ją, w tejże chwili pozdrawia mnie ona. Potem bębnię palcami o szybę, zaledwie to ujrzy natychmiast czyni to samo. Skinę głową ona także to czyni; poruszam ustami jakbym do niej mówił a ona czyni to samo. Wówczas odgartuję włosy od skroni, a już jej ręka jest przy skroni. Prawdziwa dzieciniada, śmiejemy się przy tem oboje. To znaczy, — właściwie nie śmieje się ona, jest to uśmiech cichy, pełen poddania się, — tak samo i ja również uśmiecham się, jak sądzę.
Ostatecznie nie jest to wszystko tak głupie, jak by się zdawało. Nie jest to puste naśladowanie, sądzę, że sprawiać nam to będzie niebawem ból; musi przytem zachodzić pewnego rodzaju poruszenie myśli. Gdyż Klarimonda naśladuje moje ruchy w najdrobniejszej cząstce sekundy, zaledwie ma tyle czasu by je spostrzedz, a już je wykonywa; czasem zdaje mi się, że dzieje się to równocześnie. Oto to co mnie podnieca, aby ciągle coś nowego nieprzewidzianego uczynić. Zadziwiającem jest jak ona to wszystko także natychmiast czyni. Czasem staram się sprawić jej kłopot. Wykonywam całą ilość ruchów szybko, niemal równocześnie; potem powtarzam te same ruchy jeszcze raz i jeszcze raz. Wreszcie wykonywam te same ruchy, ale zmieniam ich następstwa, lub jeden z nich wykonywam inaczej, albo opuszczam go. Tak jak to dzieci nieraz czynią bawiąc się. Dziwnem jest, że Klarimonda ani razu nie uczyniła fałszywego ruchu, aczkolwiek zmieniam je tak szybko, że zaledwie ma czas, rozpoznać każdy poszczególny.
To wypełnia mi cały dzień. Ale ani przez sekundę nie odnoszę wrażenia, że marnuję czas na próżno; przeciwnie, zdaje mi się, że nigdy niczego ważniejszego nie czyniłem.
Środa, 16. marca.
Czy to nie śmieszne, że nigdy nie pomyślę poważnie, by mój stosunek do Klarimondy sprowadzić na poważniejszy poziom, aniżeli te igraszki trwające całymi godzinami? Ostatniej nocy rozmyślałem o tem. Mogę przecie po prostu wziąć kapelusz i płaszcz i zejść na dół, po schodkach na kurytarz, a potem dwoje schodów. Pięć kroków przez ulicę, potem znów dwoje schodów. Na drzwiach jest mała tabliczka, na niej napis: Klarimonda — — Klarimonda — co? — Nie wiem, — ale Klarmionda jest tam. Wówczas pukam i wtedy — —
Dotąd mogę sobie wszystko jak najdokładniej wyobrazić, każdy najdrobniejszy ruch pomyślany widzę dokładnie. Ale nie mogę sobie wcale wyobrazić, co potem będzie. Drzwi otwierają się, to widzę. Ale staję w nich i patrzę w ciemność, która nic, nic rozpoznać nie dozwala. Nie przychodzi, — nikt nie przychodzi; nie ma wogóle tam nic. Tylko ta czarna, nieprzenikliwa ciemność.
Czasem zdaje mi się, że nie ma wcale innej Klarimondy prócz tej, którą tam przy oknie widuję i która bawi się ze mną. Nie mogę sobie wyobrazić jakby ta kobieta wyglądała w kapeluszu, lub innej sukni, aniżeli ta czarna z tulipanami lila; nie mogę sobie wyobrazić jej bez rękawiczek. Gdybym ją miał ujrzeć na ulicy, w jakiejś restauracyi jedzącą, pijącą, rozmawiającą — śmieję się serdecznie wbrew woli, tak mi się to dziwnem wydaje.
Czasem zapytuję siebie, czy ją kocham. Nie mogę sam na to z całą pewnością odpowiedzieć, gdyż dotąd nie kochałem jeszcze. jeśli jednak to uczucie, które żywię do Klarimondy rzeczywiście jest miłością, to jest ona w każdym razie zupełnie, zupełnie inną, aniżeli ta, zauważana u kolegów, lub znana mi z powieści.
Bardzo mi trudno ustalić moje uczucie. Przedewszystkiem niebywale mi trudno myśleć o czemś, co nie tyczy się Klarimondy, a raczej — — raczej zabawy. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że to właściwie ta zabawa, zajmuje mnie ciągle. I to jest tem, co najmniej rozumiem.
Klarimonda — — tak, czuję do niej pociąg. Ale w głębi przyłącza się do tego uczucia jakiegoś strachu. Strach? Nie, i to nie, jest to raczej niepokój, nieznaczna trwoga, której nie zdołam określić. I właśnie ta trwoga to coś dziwnie zwalczającego mnie, jest rozkoszą, zatrzymującą mnie przy niej i coraz silniej pociągającą do niej. Jest mi jakbym pędził po obwodzie koła o dużym promieniu wokół niej, zbliżam się, cofam się, biegnę dalej, zachodzę z innej strony i znów się cofam. Aż wreszcie, — to wiem na pewne, — będę musiał pójść do niej.
Klarimonda siedzi przy oknie i przędzie. Nici długie, cienkie, nieskończenie delikatne nici. Tworzy z nich siateczkę, nie wiem w jakim celu. I nie mogę pojąć, jak może wykonać tę siateczkę, nie poplątawszy i nie porwawszy tych delikatnych nici. Cudowne wzory są w tej robocie, bajeczne zwierzęta, i przedziwne twarze.
Zaprawdę, — cóż to ja piszę? Przecie nie mogę stąd widzieć, co ona przędzie; za delikatne są nici. A jednak czuję, że jej robota jest właśnie taką, jaką ją widzę — — gdy oczy zamknę. Zupełnie taką. Wielka sieć i dużo w niej istot, bajkowych zwierząt i dziwnych twarzy —
Czwartek, 17 marca.
Dziwnie jestem podniecony. Nie rozmawiam z nikim, nie mówię nawet: „dzień dobry“ ani pani Dubonnet, ani służącemu. Zaledwie pozwalam sobie zjeść coś nie coś; potrafię tylko siedzieć przy oknie i bawić się z nią. Podniecająca to jest zabawa, bezwątpienia.
Zdaje mi się, że jutro musi się coś stać.
Piątek, 18 marca.
Tak, tak, dziś musi się coś stać — — Mówię to sobie głośno, — głośno to mówię do siebie, by słyszeć własny głos, — że obecnie dlatego właśnie tu jestem. Ale najgorzej, że czuję trwogę. A ta trwoga z powodu, że mnie przydarzyć się może coś podobnego, jak moim poprzednikom tu, w tym pokoju, miesza się dziwnie z trwogą przed Klarimondą. Nie mogę tej trwogi niemal znieść. Boję się, chciałbym krzyczeć.

6 godzina wieczorem.
Piszę parę słów w kapeluszu na głowie i w płaszczu.
O godzinie piątej opuściły mnie zupełnie siły. O teraz wiem na pewne, że musi być jakiś związek tego, co tu się dzieje, z 6 godziną przedostatniego dnia tygodnia, — teraz nie śmieję się z oszustwa, które wobec komisarza popełniłem. Siedziałem na krześle, trzymając się go całą siłą. Ale ciągnęło mnie, rwało mnie do okna. Musiałem się bawić z Klarimondą, — — a potem ta straszna trwoga przed oknem. Widziałem ich tam wiszących. Szwajcarskiego ajenta, olbrzymiego, z grubym karkiem i siwawą brodą. I wysmukłego artystę i niebywale silnie zbudowanego sierżanta. Wszystkich trzech widziałem razem, na tym samym haku wiszących, z otwartemi ustami i wywieszonymi językami. A potem ujrzałem samego siebie pośród nich.
O ta trwoga! Czuję dobrze że odczuwam ją zarówno wobec ramy okiennej i obrzydliwego haka, jak i wobec Klarimondy. Niech mi wybaczy, ale tak jest. W obłędnej trwodze mieszam ją ciągle z widokiem tych trzech wiszących z nogami rozwleczonymi na podłodze.
Zaprawdę ani przez chwilę nie pragnę, nie tęsknię do tego, by się powiesić. Nie, — boję się tylko tego okna — i Klarimondy — i tego czegoś straszliwego, Nieznanego, co musi teraz nastąpić. Czuję namiętną, nie do pokonania chęć, by wstać z krzesła i podejść do okna. I muszę to uczynić — —
Wtem telefon zadzwonił. Chwyciłem za słuchawkę i zanim zrozumiałem cośkolwiek, wrzasnąłem do telefonu:
— Przyjść! Zaraz przyjść!
Było, jakby przeraźliwy dźwięk mego głosu w tejże chwili, nagle rozpędził cienie wokół mnie. Uspokoiłem się w jednej chwili. Otarłem pot z czoła, wypiłem szklankę wody; następnie począłem się zastanawiać, co powiem komisarzowi, gdy się pojawi. Potem podszedłem do okna, pozdrowiłem ją i uśmiechnąłem się.
Ona również pozdrowiła mnie i uśmiechnęła się.
Po pięciu minutach zjawił się komisarz. Powiedziałem mu, że wpadłem nareszcie na ślad właściwy; dziś jednak niech mnie jeszcze nie wypytuje. Z całą pewnością niebawem złożę mu niezwykle, wyczerpujące zeznanie. Śmiesznem to, że gdy go tak okłamywałem, przekonany byłem całkiem, że mówię prawdę. I teraz czuję jeszcze tak samo, — — wbrew mej najszczerszej woli.
Zauważył zapewne mój nieco dziwny stan, przedewszystkiem, gdy tłómaczyłem, dlaczego krzyk mój do telefonu był tak przeraźliwym, a starałem się wytłómaczyć to w sposób jak najnaturalniejszy — — a nie mogłem wymyśleć odpowiedniej przyczyny. Zauważył uprzejmie, że nie powinienem się liczyć z żadnymi względami, jest zawsze do mej dyspozycyi, gdyż to jest jego obowiązkiem. Raczej przyjść na wezwanie kilkanaście razy napróżno, aniżeli pozwolić czekać na siebie, gdy może jest się potrzebnym. Potem zaprosił mnie, bym z nim razem wyszedł wieczorem. To mnie rozerwie, a nie dobrze jest, jeśli ciągle sam z sobą przebywam. Zgodziłem się na to, — chociaż trudno mi to przyszło; nie miałem ochoty opuszczać mego pokoju.

Sobota, 19 marca.
Byliśmy w Gaieté Rochechouart, w Cigale i w Lune Rousse. Komisarz miał słuszność; dobrze się stało, że wreszcie wyszedłem odetchnąć innem powietrzem. Z początku doznawałem nieprzyjemnego uczucia, jakbym był dezerterem, który odstąpił swego sztandaru. Potem jednak znikło ono; piliśmy dużo, śmialiśmy się i gawędzili.
Gdy dziś rano przystąpiłem do okna, zdawało mi się że czytam wyrzut w spojrzeniu Klarimondy. Zapewne jednak wyobrażam sobie tak tylko; skądże by ona wiedzieć mogła, że wychodziłem wczoraj w nocy? Wreszcie trwało to tylko chwilkę, potem uśmiechnęła się.
Bawiliśmy się przez cały dzień.

Niedziela, 20 marca.
Dziś mogę to tylko napisać: cały dzień bawiliśmy się.

Poniedziałek, 21 marca.
Przez cały dzień bawiliśmy się.

Wtorek, 22 marca.
Tak, to samo czyniliśmy. Nie, nic innego. — Czasem zapytuję siebie, — po co właściwie, dlaczego? Albo: — czego chcę właściwie, dokąd to zaprowadzi? Ale mam na to odpowiedź: Albowiem pewnem jest, że tylko tego sobie życzę, jedynie tego. I tego, co potem nastąpi — — a do czego tęsknię.
Mówiliśmy ze sobą dzisiaj, nie wymówiwszy wprawdzie głośno ani słowa. Czasem poruszaliśmy ustami, częściej patrzyli tylko na siebie. Ale rozumieliśmy się doskonale.
Miałem słuszność; Klarimonda wyrzucała mi, że uciekłem ostatniego piątku. Prosiłem jej wówczas o przebaczenie i powiedziałem, że teraz widzę, iż głupio to było z mej strony i brzydko. Przebaczyła mi, ja zaś przyrzekłem jej, że już nigdy nie odejdę od tego okna. Pocałowaliśmy się, przyciskając długo usta do szyb.

Środa, 23 marca.
Teraz wiem, że ją kocham. Musi tak być, myśl o niej przenika mnie doszczętnie. Być może, że miłość innych ludzi nie jest taką. Ale nie ma przecie dwu zupełnie jednakowych na całym świecie głów, uszu, lub rąk, choć jest ich miliony. Wszystkie są różne, nie może więc jedna miłość być zupełnie równą drugiej. Dziwną jest moja miłość, wiem o tem. Ale czy skutkiem tego jest mniej piękną? Prawie, że uszczęśliwia mnie ta miłość.

Czwartek, 24 marca.
Doszedłem do niebywałego odkrycia: — to nie ja bawię się Klarimondą, — to ona bawi się mną.
Było to tak.
Wczoraj wieczorem myślałem, jak zwykle, o naszej zabawie. Wymyśliłem sobie pięć kłopotliwych następstw ruchów i zanotowałem je, by nimi ją dziś rano zakłopotać; każdy z nich miał swą liczbę. Ćwiczyłem się w ich wykonywaniu, by módz je uskutecznić jak najszybciej w kolejnem następstwie i z powrotem. A potem te z parzystemi liczbami, a potem tylko nieparzyste, oraz wszystkie pierwsze i ostatnie ruchy, co piąty. Trudnem to było, ale cieszyłem się, gdyż zbliżało to mnie do Klarimondy, chociaż jej nie widziałem. Godzinami ćwiczyłem się, tak że wreszcie szło wszystko jakby za pociągnięciem sznurka.
Dziś rano przystąpiłem do okna. Przywitaliśmy się, potem nastąpiła zabawa. To tak, to znów inaczej. Nie do uwierzenia jak ona szybko mnie pojęła, jak w tejże sekundzie czyniła to samo, co ja czyniłem.
Wtem zapukano; był to służący, który przyniósł moje trzewiki. Wziąłem je, — i gdy do okna powracałem, wzrok mój padł na kartkę, na której zanotowałem był następstwo ruchów. I oto ujrzałem, że nie wykonałem ani jednego z moich ruchów.
Zawróciło mi się w głowie, chwyciłem się poręczy krzesła i opadłem na nie. Nie wierzyłem, czytałem kartkę raz i drugi — — A było tak! — wykonywałem przy oknie następstwo ruchów — — ale to nie było moje następstwo.
I przejęto mnie znów uczucie: — drzwi otwierają się szeroko, — jej drzwi. Stoję w nich i wlepiam wzrok — — nic, nic, — tylko ta pusta ciemność. Wówczas byłem pewny: — jeżeli teraz wyjdę, będę uratowany, i wiem doskonale, że jeszcze mógłbym wyjść. Nie poszedłem jednak. Stało się to, bo przejęło mnie uczucie: zatrzymasz przy sobie tajemnicę, nie zdradzisz jej. Silnie, obu rękoma! — Paryż, — Paryż zdobędziesz!
Przez chwilę Paryż silniejszym był aniżeli Klarimonda — — Ach, teraz prawie nie myślę o tem. Teraz czuję jeno miłość, a wśród niej tę cichą, miłosną trwogę.
Ale w tej chwili uczułem się znów silny. Przeczytałem jeszcze raz moje następstwo ruchów i zapamiętałem dokładnie każdy ruch. Potem wróciłem do okna.
Dokładnie uważałem co czynię: nie było w tem ani jednego ruchu, który chciałem wykonać.
Wówczas postanowiłem potrzeć o nos wskazującym palcem. Ale pocałowałem szybę. Chciałem bębnić palcami o blat okna, a przesunąłem ręką po włosach. To jest pewnem, że nie Klarimonda naśladuje to, co ja czynię; raczej ja naśladuje to, co ona czyni. A dokonywałem tego tak szybko, błyskawicznie, że prawie działo to się w tej samej sekundzie, tak iż jeszcze teraz czasem sobie wyobrażam, że wola odemnie wychodzi.
Ja więc, tak dumny, że wpływałem na jej myśli, ja jestem tym, który jej w zupełności ulega. Tylko że ten jej wpływ jest tak delikatny, miękki. O nie ma niczego milszego!
Czyniłem jeszcze inne próby. Włożyłem obie ręce w kieszenie, postanawiając ich nie wyjąć. Wpatruję się w nią. Widziałem jak podniosła rękę, uśmiechnęła się i delikatnie pogroziła mi palcem. Nie ruszyłem się. Czułem jak moja prawa ręka usiłowała wydostać się z kieszeni, ale chwyciłem silnie palcami za sukno. jednak powoli, po minutach, rozluźniły się palce, — i ręka moja wydostała się z kieszeni a ramię podniosło się. I pogroziłem jej palcem i uśmiechnąłem się. Było mi, jakbym ja sam tego nie wykonywał, ale ktoś obcy, na którego ja patrzę. Nie, nie, — nie było to tak. Ja, ja to czyniłem, — a ktoś obcy patrzał na mnie. Właśnie ów ktoś obcy, który był silnym i dokonał tego odkrycia. Ale to nie ja byłem — —
Ja, — cóż mnie obchodzi jakieś odkrycie? Jestem na to, by czynić, co ona zechce, Klarimonda, którą kocham wśród rozkosznej trwogi.

Piątek, 25 marca.
Przeciąłem drut telefonu. Nie chcę by mi ordynarny komisarz wciąż przeszkadzał, właśnie wtedy, gdy zbliża się przedziwna godzina —
O Boże, — dlaczego tak piszę? Nie ma w tem ani słowa prawdy. Jest mi, jak by ktoś kierował mem piórem.
Ale chcę tu — chcę — napisać tu to, co jest. Jest to z mej strony olbrzymi wysiłek. Ale chcę to uczynić. A więc jeszcze raz — to — — co ja chcę.
Przeciąłem drut od telefonu — — — ah! — — Ponieważ musiałem — — Wreszcie napisałem: — ponieważ musiałem.
Staliśmy przy oknach dziś rano i bawiliśmy się. Gra nasza inną jednak się stała od wczoraj. Ona wykonywa jakiś ruch, a ja opieram się, jak długo mogę. Aż wreszcie muszę go powtórzyć, bezwolnie uczynić to, co ona chce. Nie zdołam wysłowić, jaką cudowną rozkosz czuje się w tem, że się jest pokonanym, w tem poddaniu się jej woli.
Igraliśmy. Nagle wstała i odeszła w ciemną głąb pokoju. Było tam tak ciemno, że nie widziałem jej; zdało się, że wsiąkła w tę ciemność. Ale wnet powróciła, niosąc oburącz telefon stojący, zupełnie taki sam, jak mój. Postawiła go uśmiechając się na desce okiennej, wzięła nóż, przecięła drut i odniosła telefon z powrotem.
Przez kwadrans prawie opierałem się jej. Trwoga moja była większa aniżeli kiedykolwiek, ale tem cenniejszem mi było powolne uleganie jej. Wreszcie przyniosłem mój aparat, przeciąłem drut i postawiłem go z powrotem na stole.
Tak to było.
— Siedzę przy stole, wypiłem herbatę, służący właśnie zabrał naczynie. Pytałem go o godzinę, zegarek mój źle idzie. Jest piąta piętnaście, piąta piętnaście — —
Wiem, że gdy teraz popatrzę, Klarimonda coś czyni. Zrobi coś, co ja będę musiał zrobić.
Widzę. Stoi tam i uśmiecha się. Oto, — obym mógł wzrok odwrócić, — podchodzi do story! Odejmuje sznur, — czerwony, jest zupełnie taki, jak przy mojem oknie. Tworzy zeń pętlę. Zawiesza ją na haku ramy okiennej.
Usiada potem i uśmiecha się.
— Nie, tego nie można już nazwać trwogą, co czuję. Jest to okropny, obezwładniający strach, którego nie mogę przemódz za nic w świecie. Jest to przymus tak niebywały, a przy tem tak dziwnie rozkoszny, w swem okrucieństwie.
Mogłem zaraz pobiedz i uczynić to, co ona chce. Czekam jednak, walczę, bronię się. Czuję jak silniejszym, rozkoszniejszym ten przymus staje się z każdą minutą —

Tak, siedzę znów tutaj. Pobiegłem szybko i uczyniłem czego chciała: wziąłem sznur, zrobiłem pętlę i zawiesiłem ją na haku.
A teraz będę się patrzył, wlepiał wzrok w papier. Gdyż wiem, co uczyni, jeśli znów popatrzę — — teraz o szóstej godzinie przedostatniego dnia tygodnia. Jeśli ją zobaczę, to muszę uczynić, co zechce, to jest — —
Nie chcę na nią patrzeć — —
Wtem zaśmiałem się — — głośno. Nie, nie śmieję się, to ktoś śmieje się we mnie. Wiem dlaczego, z powodu tego mego: — Ja nie chcę — —
Nie chcę, a wiem zupełnie pewnie, że muszę. Muszę na nią popatrzeć, muszę, muszę to uczynić — — a potem — — resztę.
Czekam, by te męki przedłużyć. Oto powód. Te dławiące oddech cierpienia, są najwyższą rozkoszą. Piszę, piszę, by dłużej tu jeszcze siedzieć, aby chwile tych cierpień przedłużyć, bo one rozkosz mej miłości rozciągają w nieskończoność — —
Jeszcze więcej, jeszcze dłużej — —
Znowu trwoga, przerażenie, znowu! Wiem, że popatrzę na nią, wstanę, powieszę się; tego się nie boję. O nie, to jest piękne, to jest drogocenne.
Ale coś innego, coś innego jeszcze jest w tem, — co potem nadejdzie. Nie Wiem, co będzie, — ale przyjdzie, przyjdzie z pewnością, z całą pewnością. Gdyż szczęście mych męczarń jest tak nieskończenie wielkie — — czuję, czuję, że potem przyjdzie coś przerażającego — —
Tylko nie myśleć — —
Pisać coś, cokolwiek, wszystko jedno co. Tylko szybko, nie myśleć — —
Nazwisko moje — Ryszard Bracquemont, Ryszard Bracquemont, Ryszard — — o, nie mogę dalej, — — Ryszard Bracquemont, — — — Ryszard Bracquemont — — teraz, teraz, — muszę na nią popatrzeć — — Ryszard Bracquemont — — muszę — nie, jeszcze — — Ryszard — Ryszard Brac — —



∗                         ∗

Komisarz dziewiątej dzielnicy, nie otrzymawszy na powtórne sygnalizowanie telefonem odpowiedzi wszedł po pięciu minutach do hotelu Stewens. Znalazł w pokoju pod numerem 7 zwłoki studenta Ryszarda Bracquemonta wiszące na ramie okiennej, zupełnie w ten sam sposób, co ciała jego trzech poprzedników.
Twarz miała tylko inny wyraz. Wykrzywiło ją straszliwe przerażenie, oczy szeroko otwarte, wychodziły na wierzch z oczodołów. Wargi były zaciśnięte, silne zęby w nie wygryzione.
A wśród nich przylepł, przegryziony i zmiażdżony, duży czarny pająk z dziwnymi, fioletowymi plamami.
— Na stole leżał dziennik studenta. Komisarz przeczytal go pospiesznie i zaraz udał się do domu naprzeciw. Tu jednak przekonał się bez wszelkiej wątpliwości, że drugie piętro w nim od miesięcy jest puste i niezamieszkane — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hanns Heinz Ewers i tłumacza: Adam Cehak.