Opętani/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Opętani | |
Wydawca | „Kultura i Sztuka“ | |
Data wyd. | 1917 | |
Druk | Drukarnia „Prasa“ | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Stanisław Adamski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WARSZAWA — E. WENDE I SPÓŁKA
NEW-YORK — POLISH BOOK IMPORTING CO. INC.
STANISŁAWY D’ ASP.
Nie było najordynarniejszej obrazy, którą by nie poczęstowała hrabiego. Słowa, zrodzone w legowiskach zakażonych, cuchnących, portowych domów publicznych, — tak ohydne, że okrywały rumieńcem twarz każdego słuchającego; sceny, wytropione instynktem rzeczywistej dziewki z książek, których by się wyparł Aretino, — to wszystko było dla niego, skoro się tylko do niej zbliżyć ośmielił.
Członkowie variété lubieli go i litowali się niezmiernie nad biednym głupcem. Chwytali wprawdzie pieniążki, roztrwawiane przez dziewkę, ale nienawidzili jej tem bardziej i pogardzali nią, tą nierządnicą, kompromitującą ich uczciwy zawód artystów, której sztuka była jedynie plamą w ich zawodzie, a która niczego nie posiadała, prócz swej oślepiającej piękności. A starszy z trupy „Five Hobson Brothers“, Fryc Jakobskoeter z Pirny, rozbił jej raz nawet flaszkę czerwonego wina w pasyi na głowie, które ściekało następnie na jej jasne włosy, zmieszane z lepką krawią.
Potem, gdy dostała pewnego wieczora znów tak silnej gorączki, że ton zaledwie z trudem wydobyć się mógł na jej spieczone wargi, gdy lekarz teatralny po powierzchownem zbadaniu oświadczył szorstko, że ma suchoty w ostatniem stadyum, — o czem zresztą od dawna wiedziała, — i że za kilka miesięcy dyabli ją porwą, jeśli tak samo dalej żyć będzie, poleciła Stanisława przywołać hrabiego do swej garderoby. Splunęła, gdy wszedł, i powiedziała mu, że teraz gotowa jest zostać jego metresą. Gdy się pochylił, aby ją pocałować w rękę, odepchnęła go i wybuchnęła śmiechem. Lecz gwałtowne fale trującego śmiechu podrażniły jej płuca, pochyliła się przeto, kaszląc i dusząc się. Następnie, skoro kaszel przycichł, pochylona nad szminką i pudełkami z pudrem, łkała drząc cała, przywarłszy usta do jedwabnej chusteczki. Hrabia położył delikatnie rękę na jej włosy. Zerwała się wtedy: — A więc bierz-że mnie już! — Podsunęła mu pod oczy chusteczkę pełną krwi i żółtej flegmy: — Tak, panie, — tego jeszcze jestem warta!
Taką to była Stanisława d’ Asp. — Nie da się jednak zaprzeczyć, że dziewka następnie przeistaczała się w prawdziwą damę z każdym dniem. Hrabia woził ją po całej Europie, z jednego sanatoryum do drugiego. Robiła posłusznie, co on mówił i co lekarze zalecali; nie narzekała nigdy i nie sprzeciwiała się niczemu. Nie umarła; żyła miesiące i lata i powoli przychodziła do zdrowia, powoli, coraz bardziej, coraz bardziej. Nieznacznie równocześnie wzrok jej niekiedy zatrzymywał się na osobie hrabiego. A gdy w tem cichem, spokojnem życiu uspokajała się, w duszy jej zrodziła się i powoli zwiększała się wdzięczność.
Gdy z Algieru odjeżdżali, zaznaczył lekarz, że może kiedyś zupełnie nawet wyzdrowieje. Hrabia odwrócił się, ale ona dokładnie zauważyła łzę radości w jego oku. I nagle, by radość jego bardziej jeszcze zwiększyć, dotknęła jego dłoni. Czuła, że drzał, i rzekła wtedy, uśmiechając się: — Wincenty, pragnę teraz być zdrową dla ciebie. — Wtedy to po raz pierwszy wymówiła jego imię, po raz pierwszy powiedziała doń — „ty“, po raz pierwszy dotknęła z własnej woli jego ręki. Hrabia patrzył na nią długo, — a potem runął na kolana, nie mogąc nad sobą zapanować. Ale gdy ona to ujrzała, znów gorycz poczęła się w niej burzyć: — Ach, żeby tylko nie zechciał teraz szlochać!
Jednakże wdzięczność jej ciągle wzmagała się, a równocześnie litość nad nim. Przeświadczenie, że jest dłużną, poczucie obowiązku, że musi jakoś odwzajemnić tę bezgraniczną miłość. A przy tem rodzaj respektu, rodzaj prawdziwego podziwu i szacunku dla tej niezwykłej miłości, powstałej w jakiejś sekundzie, by trwać przez ciąg całego człowieczego życia. Więc gdy, bywało, na leżaku nad brzegiem spoczywała i marząc na fale patrzyła, rozmyślała zapewne nieraz o tem. I dochodziła do przeświadczenia, że taka miłość nie zna niemożliwości; że udziałem jej coś tak wspaniałego, tak cudownego, co raz tylko na przeciąg wielu stuleci zdarzyć się może. A potem poczęła kochać, — a gdy zaczęła kochać — — nie kochała jednakże jego, tylko jego wielką miłość.
O tem mu nie powiedziała, wiedząc, że jej by nie zrozumiał. Ale czyniła teraz wszystko, by go szczęśliwym uczynić. I tylko raz jeden na prośbę jego odpowiedziała: Nie!
A stało się to, gdy ją prosił, aby została jego żoną.
Lecz hrabia nie ustąpił i przez kilka miesięcy trwały między nimi o to prawdziwe zapasy. Powiedziała mu, że napisze do jego rodziny, jeśli nie przestanie jej tem molestować; wówczas on sam o tem napisał, powiadamiając rodzinę o swych zaręczynach. Najpierw, skutkiem tego, pojawił się jeden z jego krewnych, następnie wuj jego. Uznali, że jest cudownie piękną, a zarazem, że on jest skończonym głupcem. Hrabia roześmiał się i oświadczył, że jednakże zrobi tak, jak postanowił. Potem przybyła jego staruszka-matka, a wówczas wygrała Stanisława swą najwyższą kartę. Czem ona dawniej była, wiedział hrabia i mógł sam o tem matce powiedzieć. Ale ona przedłożyła jej swe papiery, wyjaśniła, że jest właściwie Leą Lewi, i że jest dzieckiem nieślubnem. Żydówką jest i pozostanie nią do końca życia. Tak, tak, a jeśli hrabia Wincenty d’ Ault — Onival, markiz na Ronvalu, wierny syn najbardziej chrześcijańskiego domu Normandyi, po tem wyznaniu zechce ją poślubić, to może jak uczynić. Potem wyszła i pozostawiła go sam na sam z hrabiną wdową.
Obmyśliła dobrze, to co uczyniła. Dobrze znała hrabiego i wiedziała, jak dalece głęboko był przywiązanym do swej wiary z lat dziecięcych, że nie wstał z łóżka, nie udał się na spoczynek, nie przyjął pokarmu, zanim nie odmówił swej modlitwy. O, zupełnie po cichu, zupełnie nieznacznie, tak, że nikt obcy nie mógł tego zauważyć. Wiedziała, że na mszę uczęszczał i do spowiedzi chodził, wiedziała także, że wszystko to czynił na podstawie najgłębszego przeświadczenia. Wiedziała też, jak dalece kocha swą matkę, jak bardzo ją ceni. Ona będzie mu perswadować, ta mądra, podeszła kobieta, wyjaśni mu jeszcze raz, że to małżeństwo jest wręcz niemożliwem, że ośmiesza się tem wobec wszystkich, że popełnia grzech wobec swej matki i wobec wiary swojej — — —
Nagłe przyszło jej coś na myśl. Popędziła do pokoju hrabiego. Otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła do mrocznego wnętrza pospiesznie, nie mogąc złapać tchu, wśród zadyszki szukając słów właściwych. Przystanęła przed podeszłą damą. Kanciasto i ostro wyrywały się z ust jej sylaby: — I moje dzieci — — jeśli kiedy dzieci mieć będę — muszą być żydami, żydami, tak jak ja jestem żydówką! —
Nie czekając odpowiedzi popędziła z powrotem do swoich pokoi i upadła ciężko na łóżko. Tak, teraz rozstrzygnęło się! O tak, na pewne, to musi go żmiażdżyć, jego, tego głupiego dużego mazgaja, tego sentymentalnego arystokratę z obcego jej świata, tego chrześciańskiego sanitaryusza, z jego wiarą i miłością. I wówczas przejęło ją niezmierne zadowolenie, że nareszcie wynalazła przeszkodę za hartowną, za silną do przełamania dla jego bezmiernej miłości, odczuwanej przez nią bez przerwy, a której nigdy dokładnie pojąć nie mogła.
Przekonana była, że go teraz porzuci, odjedzie — hen, znów do variété, do domu rozpusty, lub też rzuci się w dół, na głowę, ze skał Sorenta, — — wszystko to dla niej było jedno. Poczuła się jednakże silną i wielką w tym pierwotnym instynkcie, nakazującym jej jak ongi opluwać i policzkować go brudnymi słowy. Hrabia przegrał, a ona znów jest dziewka, taką ostatniorzędną dziewką i żadna moc niebieska nie zdoła jej wyrwać z pomiędzy tych wszystkich brudów.
Wtem drzwi otworzyły się. Zerwała się z łóżka, pewna, że wybuchnie swym dawnym śmiechem. Cuchnące zwroty, dawno zapomniane, drgały w jej mózgu. O, wiedziała ona, jak należy przyjąć hrabiego.
Była to podeszła dama. Cichutko zbliżyła się do młodej kobiety, usiadła na łóżku i przygarnęła ją do siebie. Stanisława słuchała jej słów, zaledwie je nieco rozumiejąc. Zdawało się jej, że gdzieś w oddali grają cicho, kojąco jakieś organy. A te tony przemawiały do niej, a ona odczuwała tylko, czego one chcą.
— Może czynić, co tylko chce, wszystko, wszystko, tylko niech się zgodzi na ślub z jej synem, niech go szczęśliwym uczyni. Ona sama, matka, przychodzi, by ją o to prosić. Gdyż jego miłość jest tak wielką — —
Wtedy powstała Stanisława i powtórzyła powoli: Gdyż jego miłość jest tak wielką...
Pozwoliła się poprowadzić do hrabiego. Pozwoliła się całować jemu i jego matce. Czuła: było w tem wybawienie i uzdrowienie. Na ciele i na duszy. Gdyż jej życie było jedynie naczyniem dla bezcennej treści: dla wiary w jego bezmierną miłość.
Stanisława poślubiła hrabiego. Dziwnem było z początku to życie przez ciąg kilku miesięcy. Nie kochała go, wiedziała o tem dobrze. Ale było jej, jakby cicho przysiadła skulona na miekich futrach przed jakimś kominkiem, którego miłe ciepło łechtało delikatnie jej zimne ciało. Była ciągle znużona, doszczętnie znużona; zdawała się marzyć w pół śnie w cieple tej miłości. On zaś całował jej ręce, gdy uśmiechnęła się zadowolona, cichutko do czegoś; sądził, że jest zupełnie szczęśliwą. Lecz to nie było szczęście, gdy się uśmiechała. Była to trwała myśl o tej jego niepojętej miłości, nieskończonej jako wszechświat, a w której ona się unosiła, jako igrający listek w cieple południowego wiatru. W owym czasie zamarły wszystkie jej tęsknoty, zatonęło wszystko w odległej przeszłości. A wiara jej rosła i wiedziała dobrze, na czem ona polega, i że nie zdarzy się nigdy nic, czego by miłość jego dla niej uczynić nie mogła.
Czasem, bardzo rzadko, dumną się czuła z powodu tej dziwnej miłości, z powodu poznania tej bezmiernej siły, która wszystko uczynić zdoła. W Autenil, podczas wyścigów, postawiła dwie złote sztuki monety na jakiegoś najlichszego konia. — Nie stawiaj na niego, — rzekł hrabia, — on jest bez wartości. A wtedy spojrzała nań wprost, powłóczystem spojrzeniem. — Ależ nie prawda, Wincenty, ten koń wygra! — Chciałabym, aby wygrał. — A gdy konie biedz poczęły, wcale na nie nie patrzyła; patrzyła tylko w dół, na niego, gdy stał na miejscu siodłania koni. Widziała, że dłonie złożył razem, że wargi jego cichutko się poruszają. Wiedziała, że modli się. To też potem, gdy ulubione przez widzów wyścigowych konie na bok zboczyły, ów na prawo, ów na lewo, a jej lichy koń pierwszy dobiegł do mety, pojęła, że to było jego dziełem i działaniem siły jego modlitwy.
∗ ∗
∗ |
Potem nadszedł czas, gdy Jan Olieslagers stanął na drodze jej życia. Był on przyjacielem hrabiego jeszcze z ławy szkolnej, a przyjaźń ta nie osłabła mimo szeregu lat. Włóczył się on po całym świecie nigdy nie wiedziano, gdzie jest. Wtem przyszła skądś od niego kartka z Kochinchiny, Paragwaju, czy z Rodezyi. I oto był w Europie, a hrabia zaprosił go na swój zamek do Ronvalu.
Wszystko potoczyło się teraz bardzo szybko. Flamandowi spodobała się ta kobieta, a przyzwyczajonym był brać to, co mu się podoba. Raz, o wiele później, czynił mu ktoś wyrzuty, że ją posiadł, ona była przecież żoną jego szczerego przyjaciela, a on nie kochał jej wcale. Wtedy odpowiedział: — Był moim przyjacielem, — ale czy z tego powodu musiał być także osłem? A zresztą: czy kiedykolwiek jedynie tylko jedna kobieta całowała me usta? Dlaczegoż on jeden miał tylko być panem jej ust? — Posiadł Stanisławę po prostu tak, jak po prostu jeździł na koniu hrabiego, jak prowadził jego samochód, jak jadł jego chleb i pił jego wino. To, co on uczynił, było samo przez się zrozumiałe i nie było w tem nic szczególnego. A w gruncie rzeczy było również naturalnem, że kobieta oddała mu się bez kaprysów, bez oporu, w przeciągu jednego dnia.
I to nie dla tego wcale, nawet przez sekundę, jakoby się obudziła w niej dawna dziewka. Jan Olieslagers zdobył hrabinę d’ Ault — Onival, a nie Leę Lewi. I najprawdopodobniej ta ostatnia byłaby się nim wcale nie zajęła i z pewnością w nim by się nie zakochała, podczas gdy u hrabiny miłość rozpaliła wszystkie tętna. Nie dlatego jednak, że był on dobrym jeźdzcem, — hrabia jeździł o wiele lepiej od niego. Ale dlatego, że na koniu stawał się Jan zupełnie innym człowiekiem, całkiem innym od tego, którego właśnie co tylko widziała. Hrabia był zawsze taki sam, czy był na polowaniu, czy też, gdy grał w wista. Ów zaś człowiek był zawsze inny, cokolwiek by czynił. Wszystko było dlań grą, ale wszystko grał równie dobrze. Niczego na świecie nie brał poważnie, a chociaż go wszystko ciekawiło, nic go na prawdę prawdziwie nie obchodziło. Chyba to, że jest i że żyje. To było u niego zasadniczem i ten instynkt był u niego tak zakorzenionym i silnym, że przenosił się on bez wiedzy jego na najbliższe jego otoczenie.
To było zdaje się podstawą jego wszystkich zwycięstw. Zapominano o nim szybko, gdy był daleko; ale gdy się zjawił, stawał się panem wszystkiego.
Stanisława d’ Asp znalazła w nim jakiś nowy i szerszy świat. Świat pełen zagadek i tajemnic, pełen zamkniętych drzwi i bram, których on wcale nie starał się otworzyć. Dusza hrabiego, a dusza jego! Tam wszystko było prostem i jasnem; gdyby po cichym parku zamkowym przechadzała się po niej ona. Każdą grządkę znała ona, i każdy krzew różany, a u kresu parku potężny dąb, którego żaden wicher nie zdołałby wyrwać z korzeni, dumny i prosty, jako jego wielka miłość. A u drugiego błąkała się po jakimś zaczarowanym ogrodzie. Szła jakąś ścieżką tam, gdzie jej się najpiękniej zdawało, piękniej daleko aniżeli w parku. W nieskończoną dal zdawała się ta ścieżka prowadzić i nagle, po kilku krokach, kończyła się, zatamowana nieprzebytym gąszczem, kłójących krzewów. Zwracała się w inną stronę, szła inną ścieżką, a tu stawało jej na drodze jakieś dziwaczne zwierzę. I wyjść nie mogła i błąkała się wśród ciężkich woni ogrodu, a wonie te przedziwnie drażniły jej uspione zmysły — —
Flamandczyk nie doszukiwał się jednakże niczego u tej kobiety. Więc pewnego wieczora, podczas kolacyi, oznajmił, że przeżył w cichym zamku kilka przecudnych tygodni i że jest serdecznie wdzięczny przyjacielowi i jego nadobnej małżonce. Ale wyjechać musi, znów w świat, i nazajutrz wyjeżdża do Bombaju. Wszystko to mówił od niechcenia, bo też rzeczywiście tak było, jak mówił.
Hrabia począł nalegać, aby został, ale hrabina nie odezwała się ani jednem słowem. Tylko, gdy od stołu powstano, i gdy hrabia służbie z powodu właśnie tego wyjazdu polecenia wydawał, poprosiła, by zechciał jej do parku towarzyszyć.
I tam oznajmiła mu, że z nim pojedzie. Jan Olieslagers spodziewał się sceny, ale niczego podobnego; to też stało się, że nawet on, nieco stracił na pewności siebie, szukając słów i powodów, nie pozbawionych przynajmniej pozorów zdrowego sensu, a których byłby z pewnością nie wypowiedział, gdyby się był spokojnie zastanowił. Nie mógł jej oznajmić, że nie życzy sobie jej towarzystwa, że jest dlań niczem, że co najwyżej w obszernym pałacu jego wspomnień zamieszkuje maleńką, zapomnianą od dawna izdebkę. Że jest jakimś kwiatem uszczkniętym po drodze, by go wetknąć w dziurkę przy surducie, dobrym po obiedzie, ale którą się wyrzuca zmieniając na wieczór ubranie. — Uznał tylko jedno, co zdało mu się stosownem w tej chwili do użycia, gdyż hrabina mogła przypuszczać, że jest w tem przynajmniej odrobina prawdy. Mogło to zresztą, jak sądził, zastąpić miejsce różnych wybiegów. Zaczął więc z uczuciem i wygłosiwszy w przestankach dobrze odmierzonych kilka frazesów: że długo walczył z samym sobą, że mu serce niemal pęka i t. d. Przyzwyczaił się jednak do burzliwego życia i wie dokładnie, że bez niego obyć się już nie potrafi. Majątek jego starczy jednakże zaledwie dla jego własnej osoby, i nawet w cząsteczce nie zadowoliłby wymagań hrabiny. Oboje zrośli się tak ze zbytkiem i komfortem, że każdy brak spowodowałby — — A ponieważ raz przecie rozejść się trzeba, więc odjeżdża teraz, aby rozstanie nie było jeszcze boleśniejsze — —
Jak zwyczajnie, mówiąc, wierzył Jan w tej chwili w to, co wygłaszał, przekonanym był więc, że hrabina każdą zgłoskę słów jego bierze na seryo. Nie mówiła nic, wtedy otoczył ją ramieniem. Górna warga jego wydęła się nieco, jeszcze tylko, słów kilka — — nie płakać — — los — — ujrzą się znowu — — westchnienie i łzy — — tak, a potem będzie dobrze.
Ale hrabina wyśliznęła mu się z objęć. Wyprostowała się, spojrzała mu wprost w oczy, a potem rzekła spokojnie: — Wincenty da nam to, czego nam brakuje. — Oniemiał, wlepił w nią ździwiony wzrok, bełkocząc półsłówkami: — Co? — — Czyś ty oszalała — — ? — Ale ona nie słyszała tego wcale, tylko odwróciwszy się odeszła powoli ku zamkowi. Tak zaś pewną była swego, tak pewną w swej silnej wierze w wszechmocną miłość hrabiego, iż nie wątpiła, że nawet tę ofiarę, tę największą, dla niej poniesie. Tak niezłomną była w swem bezgranicznem zaufaniu, że wstępując na schody odwróciła się i zalotnie się doń uśmiechnęła: — Poczekaj tylko na mnie!
Ostatni ten jej giest wydał mu się tak władczym, że Janowi Olieslagersowi kobieta ta zamajaczyła przed oczyma, jako niemal zachwycająca. W poświecie księżyca począł się przechadzać po parku, to tu, to tam, poglądając na zamek, czy nie ujrzy gdzie oświetlonego okna. Ale nie ujrzał żadnego. Zbliżył się wtedy, by usłyszeć choćby urywki słów, jakiś krzyk, jakieś histeryczne łkanie. Ale nie usłyszał nic. Ani chwili nie myślał o tem, by wejść do wnętrza, instyktownie unikał wszystkiego, co by mogło być dlań nieprzyjemne. Rozmyślał tylko nad tem, jak by musiał postąpić w przyszłości, w jaki sposób uwolnić się od tej kobiety, gdyby hrabia okazał się na tyle waryatem, by żonę swą mu odstąpić i do tego jeszcze ich wyposażyć. W jaki sposób jej się pozbędzie, nie okazując się ani szorstkim, ani brutalnym. Kilka razy uśmiechnął się cicho, uświadamiając sobie stronę komiczną całego tego wydarzenia. Nie był jednakże dość silnym, aby całe to wydarzenie wyzyskać. Potem poczęło go to wszystko nudzić, gdy całość wydarzenia rozważał wszechstronnie i nie mógł znaleźć rozwiązania, — w końcu przestał się tem wszystkiem zajmować. Nareszcie gdy wyspacerował się przez kilka godzin po parku, wydało mu się, jakoby to całe zdarzenie wcale się jego nie tyczyło. Jakby się to wszystko nie wiedzieć jak dawno było wydarzyło, być może nawet komu innemu, a nie jemu samemu. Ziewnął więc, wszedł do zamku, i udał się długimi korytarzami i po schodach do swego pokoju. Rozebrał się, zagwizdał cicho jakąś łobuzerską arję i położył się spać.
Wcześnie rano obudził go kamerdyner i objaśnił, że samochód czeka, poczem pomógł mu spakować się. Jan Olieslagers nie spytał go ani o pana, ani o panię domu, usiadł tylko, by do hrabiego słów kilka napisać. Próbował trzy razy list skleić — — ale podarł go potem. A gdy samochód wyjeżdżał z nim przez bramę parku, hen w mgłę poranku, westchnął z widoczną ulgą: — Dzięki Bogu!
∗
∗ ∗ |
Pojechał do Indyi. Nie posyłał już teraz żadnych kartek z drogi do hrabiego. — Po upływie pół roku otrzymał jednak list, który wędrował za nim po świecie kilka miesięcy. Na kopercie adres do niego skreślony był ręką hrabiego, a wewnątrz było drukowane zawiadomienie o śmierci hrabiny. Jan Olieslagers odpowiedział natychmiast pięknie długim listem, z którego był bardzo zadowolonym. Nie przegalopował się, a jednak pisał otwarcie i bez przemilczeń. Był to list, który pewnie wywrze wrażenie na tym, do kogo był adresowanym. I przejęło go uczucie zadowolenia, gdy go wrzucał do skrzynki, jakby po spełnieniu jakiegoś faktycznego czynu. Ale nie otrzymał odpowiedzi. Po roku dopiero, gdy po wielu miesiącach włóczęgi znów się znalazł w Paryżu, doszedł go drugi list hrabiego.
Krótki on był, ale szczery, prawie serdeczny, jak za dawnych czasów bywało. Hrabia prosił go w imię przyjaźni z lat młodzieńczych, by o ile możności jak najszybciej przyjechał do Ronvalu. Chodzi tu o ostatnią wolę hrabiny.
Jan Olieslagers zawahał się, czy podróż ta nie kryje w sobie jakieś nieprzyjemności. Nie zaciekawiało go wcale rozwiązanie rodzimego dramatu, niezajmującego go już od dawna. To też rzeczywiście dzięki jedynie resztkom przyjaźni z lat młodzieńczych zdecydował się wreszcie pojechać.
Hrabiego nie było na dworcu. Ale służący, który go wiózł do zamku, prosił go, by zaraz podążył do biblioteki, gdzie hrabia go oczekuje. Jan Olieslagers przekonanym był po tem przyjęciu, że jego pobyt na zamku nie przysporzy mu żadnej przyjemności. I dlatego nie udał się bezwłocznie do hrabiego, gdyż był przeświadczonym, że wszelka nieprzyjemność i tak za zbyt rychło się pojawia. Udał się do swego pokoju, wskazanego mu przez kamerdynera, kąpał się powoli, przebrał się i kazał sobie podać posiłek do swego pokoju, gdyż uczuł głód. Późno dopiero wieczorem, westchnąwszy, postanowił udać się do swego przyjaciela.
Siedział on przed kominkiem.
Żadna książka, żadne pismo nie leżały w pobliżu, a jednak hrabia musiał już od kilku godzin tu siedzieć, gdyż nadmiar niedopałków papierosowych wypełniał popielniczkę.
— Ach, jesteś nareszcie, — rzekł cicho, — czekam już długo na ciebie. Może się napijesz?
To powitanie wydało się Flamandczykowi dość sympatyczne, trącił się więc szklanką z przyjacielem. Trzy, czy cztery szklanki ciężkiego, burgundzkiego wina — a odnalazł wnet dawną pewność siebie. Puszczał dym z papierosa wprost w stronę ognia na kominku i było mu zupełnie dobrze w obszernym, klubowym fotelu. Nieco cynicznie rozbrzmiało nawet, gdy rzekł:
— Opowiadaj więc!
Ale wnet pożałował tego górnego tonu, uczuł nawet pewnego rodzaju litość, gdy usłyszał nieśmiałe słowa: — Wybacz — — czy nie zechciałbyś łaskawie ty najpierw opowiedzieć. — Wówczas stało się Janowi Olieslagersowi nieco nieswojo, że musi stać się sentymentalnym i usprawiedliwiać się: mea culpa.
Hrabia oszczędził mu tego jednak. Zanim Jan wyksztusić zdołał pierwszą głoskę, począł znów mówić: — Przebacz mi, nie chcę cię dręczyć. Stanisława powiedziała mi zresztą wszystko.
Nieco niepewnie powtórzył Flamandczyk: — Powiedziała ci wszystko?
— Tak, istotnie, gdy przyszła do mnie od ciebie z parku. Wreszcie — byłbym musiał sam to wszystko sobie powiedzieć. Cudem by było przecie, gdybyś się był w niej nie zakochał.
Przyjaciel poruszył się w fotelu.
— Cicho... A że ona musiała ciebie pokochać, to jest zupełnie naturalnem. Wszystko to stało się z mej winy. Nie powinienem był ciebie wtedy do siebie zapraszać. A tak unieszczęśliwiłem was oboje. — — I siebie przytem... Przebacz mi.
Flamandczykowi zrobiło się niewyraźnie. Rzucił dopiero co zapalonego papierosa do ognia i zapalił świeży.
— Stanisława powiedziała mi, że się kochacie. Prosiła abym wam dostarczył środków, których ci brakowało. Czy nie było to wielkiem z jej strony?...
Jan połykał słowa, cisnące mu się na usta, z trudem wyksztusił, wybełkotał zaledwie: — Mój Boże...
— Ale ja nie potrafiłem uczynić tego. Nie zrozumiałem z początku, jak silnem i podniosłem było jej życzenie. Odmówiłem jej, a tobie pozwoliłem odjechać. Jakże nieszczęśliwym musiałeś być, mój biedny przyjacielu... Czy zdołasz mi przebaczyć? Wiem, ile cierpiałeś po jej stracie, i wiem jak musiałeś kochać, tę kobietę?
Jan Olieslagers pochylił się i chwyciwszy szczypce od ognia rzucił je z pasyą do kominka. Rola jego w tej grze stawała się nie do zniesienia, chciał ją przerwać. Rzekł więc szorstko:
— Do kata, wiem to dobrze!
Ale hrabia mówił dalej, wciąż cichym, boleściwym tonem: — Wierzę ci, że wiesz o tem. Ale nie potrafiłem zdobyć się na ofiarę, — nie potrafiłem puścić jej od siebie. Nie byłem na tyle silny. Czy mi przebaczasz?
Jan zerwał się i rzucił mu brutalnie wprost w twarz: — Jeżeli nie zaprzestaniesz natychmiast pleść tych andronów, odejdę zaraz!
Lecz hrabia pochwycił go za ręce. — Przebaczenia, nie chcę cię więcej dręczyć. Chciałem tylko — —
Wtedy pojął wreszcie Jan Olieslagers, że przyjaciel jego jest opętany. Odpowiedział mu więc silnym uściskiem ręki i rzekł, wzdychając: — A więc, dziej się Boża wola, przebaczam ci!
A ów: — Dziękuję! — I zamilkli obaj.
Po chwili wstał hrabia, wziął ze stołu dużą fotografię w ramach. Podał ją przyjacielowi: — To dla ciebie.
Było to zdjęcie fotograficzne hrabiny leżącej na katafalku. Leżała na podniesieniu; z obu stron płonęły świece w wspaniale rzeźbionych, srebrnych lichtarzach, które były darem Ludwika XIII, któremuś z protoplastów hrabiego. Sznur czarnych pereł spływał od głowy hrabiny i spadał w dół po węzgłowiu, rzucając lekki cień na twarz zmarłej. Z powodu tego cienia zapewne, powstawało wrażenie, jakoby na katafalku leżała żywa osoba. Wprawdzie oczy miała zamknięte, rysy stężałe i wyraz twarzy nie podobny do osoby śpiącej, ale około nieco otwartych ust igrał niezwykły, szyderczy uśmieszek — i on to powodował to złudzenie.
Koronkowa jej koszula była szczelnie przy szyi zapiętą, szerokie rękawy spadały aż poza łokcie, a długie wąskie ręce, na piersiach złożone, otaczały lekko przeźroczystymi niemal palcami krucyfiks z kości słoniowej.
— Czy przeszła na katolicyzm? — zapytał Flamandczyk.
— Tak, ostatniego dnia nawróciła się — rzekł hrabia. — Muszę powiedzieć jednak — mówił dalej zniżając głos — że przypuszczam, iż uczyniła to jedynie dlatego, by być jeszcze pewniejszą swej przysięgi.
— Jakiej przysięgi?
— O, jeszcze w przeddzień swej śmierci kazała mi przysiądz, że wypełnię, co do litery, jej ostatnią wolę. Nie ma w tem nic szczególnego, tyczy się to tylko przeniesienia jej zwłok do kaplicy zamkowej; powiedziała mi to jeszcze wtedy, chociaż testament jej dopiero dziś otworzyć mogę.
— Więc nie przeniesiono jej jeszcze?
— Nie! Czy nie byłeś nigdy w kaplicy w parku? Prawie wszyscy moi przodkowie bywali najpierw grzebani na cmentarzyku, okalającym ją. Dopiero po latach odgrzebywało się ich, a kości przenosiło się w wielkich glinianych urnach do kaplicy zamkowej. Jest to prastary normandzki zwyczaj, którego początków szukać należy w czasach Rogera Krwawego; sądzę, że wprowadzano go, z powodu, że prawie żaden z mych awanturniczych przodków nie umarł w domu. Wówczas towarzysze jego przywozili wdowie przynajmniej kości jego. W naszej kostnicy w urnach spoczywa Filip, który padł pod Jaffą i Autodorn, zwany Prwowansalczykiem, bowiem matka jego była hrabiną z domu Orange. Król Harald zabił go pod Hastings. Także bastard Ryszard spoczywa tam. Kalwiński Henryk stracić go kazał, gdyż o dwadzieścia lat za wcześnie brał się do sztyletu, z którym później Raveillacowi lepiej się poszczęściło. Własny jego ojciec wyplątał nocą pogruchotane ciało jego z koła, za co później, jako zadośćuczynienie, otrzymał hrabstwo La-Motty i Croix-au-Bailly, gdy król wjechał do Paryża i stał się katolikiem. Wszyscy spoczywają tam, moi przodkowie, mężczyźni i kobiety, i nikogo nie brakuje. — Byłbym bezwątpienia przeniósł tam Stanisławę, nawet bez jej życzenia. Ale ona nie dowierzała mi, — gdy to się stało, — przypuszczała pewno, że poskąpię jej tego zaszczytu. Dlatego kazała mi przysiądz.
— Nie dowierzała ci?
— Tak! Tak dalece, że moja obietnica i przysięga nie wydawały się jej całkowicie pewne. Wiła się na swem posłaniu, jęczała i zgrzytała zębami po całych godzinach. I nagle posłała po mnie, bym przywołał księdza. Posłałem po niego, nie mogła się go doczekać, zanim się zjawił. Gdy wreszcie przyszedł, zapytała go, jaka przysięga jest dla chrześcijanina najświętszą. Ksiądz odrzekł: — Ta na krucyfiks. — Potem pytała go, czy kościół może zwolnić z przysięgi, którą się złożyło innowiercowi. Stary proboszcz wiejski popadł w zakłopotanie, jąkał się, mówił, że każda przysięga jest świętą, ale że kościół zapewne może, uwzględniając pewne okoliczności... Wtedy chwyciła się go hrabina obu rękoma, uniosła się w górę i zawołała: — Chcę zostać chrześcijanką! — Proboszcz zawachał się, nie dając zaraz odpowiedzi. Ale hrabina targała go, wstrząsała nim i wolała ciągle: — Czy ksiądz nie słyszy? Chcę zostać chrześcijanką!
Hrabia mówiąc to, ani na chwilę nie podniósł głosu, ale ściskało go w gardle i drobny pot kroplił się na jego czole. Chwycił za szklankę, podaną mu przez przyjaciela i wypróżnił ją. Potem mówił dalej:
— Proboszcz pouczył ją dobrotliwie, cicho, w niewielu słowach. Mówił jej cicho o nowej wierze, nie dręcząc zbytnio śmiertelnie chorej. Potem ochrzcił ją i udzielił równocześnie ostatniego Pomazania. Gdy święte czynności się skończyły, chwyciła jeszcze raz księdza za ręce. Głos jej brzmiał tak łagodnie, tak błogo, jak głos anioła, gdy rzekła doń: — Proszę cię, księże, podaruj mi swój krucyfiks. — Proboszcz dał go jej, ona chwyciła go silnie obu rękoma. — Księże, — rzekła — tak więc to, co mi chrześcijanin na krucyfiks przysięgnie, tego dotrzymać musi? — Tak! — Nie może przysięgi złamać? — Nie może! — Opadła ciężko na węzgłowie: — Dziękuję księdzu... Pieniędzy nie mam, ale dam księdzu wszystkie moje klejnoty... Sprzedaj je na rzecz swych ubogich...
— Tego wieczora nie powiedziała więcej ani słowa. Ale nad ranem skinęła na mnie, bym się zbliżył do jej łoża. Powtórzyła mi znów, że jej ostatnia wola znajduje się w teczce z papierami. Po trzech latach dopiero mam otworzyć kopertę i to w twojej obecności.
— W mojej obecności?
— Tak. Kazała mi uklęknąć i zażądała abym jeszcze raz poprzysiągł, że wolę jej wypełnię co do joty. Zapewniałem ją, że mojej wczorajszej przysięgi dotrzymam bez wątpienia, ale nie zaprzestała na mnie nalegać. Kazała mi w górę podnieść prawą rękę, a lewą położyć na krucyfiksie, który silnie trzymała. Powoli wymawiała słowa, a ja je za nią powtarzałem. Tak więc dwa razy poprzysiągłem.
— Potem umarła?
— Tak, w kilka godzin później. Ksiądz przyszedł jeszcze raz i mówił do niej. Ale nie jestem pewien, czy słuchała go. Raz tylko, gdy powiedział, że po śmierci jest zmartwychwstanie i że zapewne znowu mnie kiedyś ujrzy, zwróciła się doń nieco: — Tak, księże, proszę w to wierzyć, z pewnością ujrzy mnie znowu. — To były jej ostatnie słowa. Uśmiechnęła się przytem cicho, i ten uśmiech pozostał na jej ustach, gdy skonała.
Hrabia podniósł się i szedł ku drzwiom: — Teraz idę przynieść testament.
Jan Olieslagers patrzył za nim. — Biedaczysko, — zwaryował, — będzie w nim z pewnością jakiś pomysł dyabelski! — Chwycił za karafkę i nalał szklanki winem aż do wierzchu.
Hrabia przyniósł skórzaną tekę na papiery i otworzył ją. Wyjął niewielką kopertę i podał ją przyjacielowi.
— Mam otworzyć? — zapytał tenże.
— Tak. Hrabina chciała byś ty testament otworzył.
Przez chwileczkę wahał się Flamandczyk, potem złamał pieczęć. Rozdarł kopertę i począł czytać głośno stojące pismo na fioletowym papierze.
Chcę, aby to, co jeszcze ze mnie pozostanie, w trzy lata po mym pogrzebie, wyjęto z trumny i przeniesiono w urnie do kaplicy. Nie można przytem użyć pomocy ognia, prócz tego nie ma być przytem nikt obecny z wyjątkiem ogrodników, hrabiego Wincentego d’Ault-Onival i jego przyjaciela, pana Jana Olieslagersa. Ma to się stać po południu, w dzień słoneczny, i zanim słońce zajdzie, winny resztki me spoczywać w zamkowej kaplicy: jako pamiątka wielkiej miłości do mnie hrabiego.
Zamek Ronval 25. VI. 04.
Stanisława, hrabina d’Ault-Onival.
Flamandczyk podał list hrabiemu: — Masz, oto wszystko! — Wiedziałem o tem; to samo dokładnie mi powiedziała. Czy przypuszczałeś, że testament będzie co innego zawierał?
Jan Olieslagers począł chodzić dużymi krokami tam i z powrotem po obszernej bibliotece: — Prawdę mówiąc, — tak! — Wszak mówiłeś, że ten rodzaj grzebania jest prastarym zwyczajem w twojej rodzinie?
— Tak.
— I że w każdym razie nie odmówiłbyś Stanisławie tego zaszczytu.
— Całkiem pewnie?
— Dlaczegoż więc kazała ci to, co samo przez się jest zrozumiałem, aż dwa razy zaprzysięgać, i to w tak uroczysty sposób?
Hrabia wziął do rąk fotografię i długo patrzył na nią. — Moja to wina, — rzekł — moja wielka wina... Pójdź, usiądź, objaśnię ci wszystko. — Widzisz, hrabina wierzyła w moją wielką dla niej miłość. Gdy potem ta miłość ją zawiodła, skoro czegoś wielkiego od niej zażądała, stało się, jakby runęła w otchłań. Gdy jej odmówiłem, o co mnie owej nocy prosiła, nie chciała wcale w to uwierzyć, co powiedziałem, sądząc, że żartuję. Tak dalece przekonana była, że miłość moja musi uczynić wszystko, czego ona zażąda. A gdy spostrzegła potem, jak słabym byłem, i jak jej puścić od siebie nie chciałem, gdy to jedyne straciła, w co wierzyła, nastąpiła dziwna w niej zmiana. Stało się, jakbym jej życiu treść odebrał; niknęła potem powoli, jak cień, jak zagasające słońce.
Tak przynajmniej zrozumiałem to wszystko.
Miesiącami nie wychodziła ze swego pokoju. Siedziała na balkonie, milcząca, rozmarzona, patrząca na śmigłe drzewa. W tym czasie nie mówiła prawie ze mną, nie skarżyła się; było, jakby się całymi dniami zagłębiała w jakiejś tajemnicy. Pewnego razu zastałem ją tu w bibliotece, leżała na podłodze szukając czegoś we wszystkich możliwych książkach. Nie wiem jednak, co czytała, gdyż poprosiła mnie, abym wyszedł. Potem pisała dużo, kilka listów dziennie; i wkrótce nadchodzić poczęły posyłki ze wszystkich stron. W pierwszych były jedynie książki, nie wiem jakiego rodzaju, zamykała je bowiem a następnie spaliła przed samą śmiercią. Wiem jednakże, że wszystkie traktowały o toksykologii. Studyowała je z zapałem; nieraz po całych nocach wałęsałem się po parku i widziałem mdły brzask jej oświeconych okien. Potem zaczęła znów pisać, i następnie poczęto przysyłać małe paczki, najczęściej z napisami: nadesłane jako próbki towarowe. Były na nich podane nazwiska nadawców: Merek z Darmsztadu i Heusser z Zurychu, oraz inne firmy wytwórców trucizn. Zatrwożyłem się bardzo, obawiając się, że się otruje. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i zapytałem jej o to. Roześmiała się wtedy: — Umrzeć? Nie, to nie na to, by umrzeć! Przeciwnie, to na to, by się dłużej utrzymać! — Czułem, że mówi prawdę, jednak ta odpowiedź nie uspokoiła mnie. Dwa razy przyszły pakiety, które trzeba było odebrać w mieście na cle; prosiłem jej, bym mógł to sam uczynić. Myślałem, że nie zgodzi się, lecz ona odpowiedziała bez zakłopotania: — Dlaczegoż by nie? Proszę cię, przynieś je! — Jeden z pakiecików, z którego wydobywał się niezwykle silny i ostry, aczkolwiek przyjemny zapach, zawierał wyciąg z gorzkich migdałów, w drugim, nadesłanym z Pragi, była lśniąca pasta, o nazwie „szminka porcelanowa“. Wiem, że hrabina używała tej glazury, — i że miesiącami traciła wiele godzin na to dziennie, by ją wetrzeć w ciało. Tej szmince zawdzięczać zapewne należy, że jej twarz, acz suchoty jej były już w ostatnim stadyum, pozostała jednakże równie piękną, jak przedtem. Rysy jej stężały wprawdzie, gdyby pod maską, nieruchomą i wciąż jednakową, ale pozostały nadał piękne i czyste aż do katafalku. Popatrz, nawet śmierć nie zdołała ich zeszpecić.
Podał znów przyjacielowi fotografię.
— To wszystko dowodzi, jak przypuszczam, że złamaną była doszczętnie życiem. Nic jej nie zajmowało, a nawet o tobie, wybacz mi otwartość, nie odezwała się nigdy ani słowem. Tylko piękność jej własnego ciała, o którem mawiała przecież, że zniszczeć musi, wartą była, zdaje się, jedynie jej zainteresowania. Na mnie zaś nie zważała wcale, od czasu gdy zniknęła jej wiara w moją miłość; nieraz zdawało mi się nawet, że w jej spojrzeniu płonie dziwna, dzika do mnie nienawiść, większa daleko, straszliwsza od tej, jaką mnie, bywało, przed laty traktowała. — Cóż więc w tem dziwnego, że mi nie ufała? Kto utraci wiarę w jednego tylko świętego, ten wkrótce wierzyć nie będzie w Ukrzyżowanego i w Najświętszą Dziewicę! — Dlatego to, przypuszczam, kazała mi złożyć tę szczególną przysięgę!
Ale Jan Olieslagers nie uspokoił się tem. — Wszystko to być może, — rzekł — ale to tłumaczy tylko twoją miłość. W niczem jednakże nie tłumaczy dziwnego życzenia jej, by ciało przenieść do zamkowej kaplicy.
— Była przecież hrabiną d’ Ault-Onival.
— Ach, dajże spokój, była Leą Lewi, nazywającą się Stanisława d’ Asp. I ta miałaby tak nagłe zatęsknić nieukojnie do urn twych feudalnych przodków?
— A jednak widzisz, że tak było, a nie inaczej!
Flamandczyk znów wziął testament do ręki i oglądnął go badawczo ze wszystkich stron. Przeczytał go raz i drugi, ale i teraz nie odkrył w nim niczego nadzwyczajnego. — Niech tam, — rzekł, — nie rozumiem jednakże tego wcale.
∗
∗ ∗ |
Wreszcie; piątego dnia po południu, wypogodziło się nagle. Flamandczyk drgnął, a hrabia zarządził, co należy. Nikt ze służby nie miał z zamku wychodzić, tylko stary ogrodnik i dwaj jego pomocnicy mieli panu towarzyszyć, zabrawszy ze sobą oskardy i rydle.
Poszli parkiem, okrążając cichą sadzawkę. Słońce skrzyło na czarnym łupku kaplicy, igrało na białych, rozechwianych wiatrem brzozach i rzucało ruchliwe cienie ich gałęzi na gładkie ścieżki. Weszli do kaplicy otworzywszy drzwi, przyczem hrabia zanurzył lekko rękę w chrzcielnicy i przeżegnał się. Ledwie podnieśli ciężką, kamienną płytę, a potem wszyscy zeszli w dół, do grobowca. Stały tu szeregiem i w porządku przy dwu ścianach grobowca wielkie ciemne urny z herbami hrabiów d’ Ault—Onival. Wysokie korony przykrywały je i wszystkie miały owiązany wokoło szyi srebrny łańcuch, z przytwierdzoną do niego ciężką tabliczką miedzianą, z nazwiskiem i datą zgonu zmarłego.
W tyle, za tym szeregiem, stało kilka próżnych urn. Milcząc wskazał hrabia na jedną z nich, ludzie wzięli ją i wynieśli z grobowca.
Wyszli z kaplicy i szli wśród mogił między brzozami. Około tuzina potężnych płyt kamiennych było tu. Płyty te opatrzone były nazwiskami najwierniejszych sług rodu hrabiów, których spokoju, zdało się, strzegą ze wszystkich stron po zgonie nawet. Ale na grobie hrabiny nie było żadnego kamienia; kwitło tu tylko w przebujnym przepychu kilka setek ciemnych róż.
Ostrożnie przystąpili ogrodnicy do działania. Głębokimi okopaniami Oddzielili oni całe szmaty wierzchniej warstwy ziemi, przenosząc je następnie pieczołowicie z wszystkiemi wkorzenionemi w nie różami na bok, poza urnę. Flamandczykowi zdało się, gdy na to patrzył, że z grobu żywcem odzierają skórę, z której gdyby kropla krwi padała tu i tam oderwana róża na ziemię.
Odsłoniła się wnet czarna ziemia i ludzie poczęli kopać. Jan Olieslagers ujął hrabiego pod ramie: — Chodź, przejdziemy się nieco tymczasem. — Ale hrabia potrząsnął głową, ani na chwilę nie chciał on opuścić grobu. Wtedy Jan oddalił się sam.
Przechadzał się zwolna nad brzegiem sadzawki, od czasu do czasu powracając pod brzozy. Zdawało mu się, że ogrodnicy pracują niemożliwie powoli, minuty posuwały się dlań na zegarku żółwim krokiem. Udał się do sadu i począł zrywać pożeczki i agrest, szukając po grządkach jakiejś pozostałej poziomki.
Gdy znowu pod brzozy powrócił spostrzegł, że dwoje ludzi stało już w grobie po ramiona. Szło teraz prędzej. Ujrzał leżącą między nimi trumnę, z której rękoma zbierali i zgartywali resztki pozostałej na niej ziemi. Była to czarna trumna o silnem posrebrzanem zamknięciu, ale srebro dawno już poczerniało, zaś drzewo spruchniałe było i wilgotnie lepkie, silnie przeżarte ciepłą ziemi wilgocią. Hrabia wyjął z kieszeni dużą, białą, jedwabną chustę i podał ją staremu ogrodnikowi, by zebrał w nią pozostałe po zmarłej kości.
Dwaj inni odkręcali przez ten czas śruby przytrzymujące wieko trumny, przyczem powstał niezwykle niemiły zgrzyt przy tem odkręcaniu. Wiele z tych śrub tkwiło zupełnie wolno w przebutwiałem drzewie, tak że wprost palcami można je było wyjąć. Potem uniesiono nieco wieko w górę, podsunięto lekko pod nie sznur i tenże związano silnie ponad wiekiem. Jeden z pracujących wyskoczył z grobu i pomógł staremu ogrodnikowi wieko z grobu wyciągnąć.
Na skinienie hrabiego zdjął drugi białe płótno okrywające zwłoki, oraz drugą jeszcze osłonę okrywającą jedynie głowę.
I oto leżała w trumnie Stanisława d’ Asp, — leżała zupełnie taka sama, jaką była, gdy spoczywała na katafalku.
Jej długa koronkowa koszula osłaniająca całe ciało, wilgotnawą była i miała pełno czarnych i rdzawych plam. Ale gdyby z wosku utworzone spoczywały delikatne jej ręce złożone na piersiach, trzymając silnie krucyfiks z słoniowej kości. A tak jak niezmienionym był ów krucyfiks, tak niezmienioną była twarz zmarłej. Leżała w trumnie jednak nie jako żyjąca, lub uśpiąca, — mimo że nic nie zdradzało. Wyglądała raczej jako lalka z wosku ręka prawdziwego mistrza stworzona. Wargi jej nie oddechały, ale uśmiechały się. Zabarwione one były delikatnie na czerwono, podobnie jak jej policzki i małżowiny uszne, od których zwieszały się w dół dwie perły.
Ale perły te były martwe.
Hrabia chwycił się pnia brzozy, a potem osunął się ciężko na kopiec ziemi z grobu wybranej. Ale Jan Olieslagers jednym skokiem był w grobie. Pochylił się dobrze w dół i uderzył lekko szpilką w policzek zmarłej. Odezwał się wtedy cichy, piękny ton, jakby się dotknęło starej serwskiej porcelany.
— Wyjdź — rzekł hrabia — co tam robisz?
— Stwierdziłem, że pragska szminka porcelanowa twej hrabiny jest rzeczywiście doskonała. Powinno się ją zalecić każdej kokocie, pragnącej w ośmdziesiątym roku życia za Ninon uchodzić! — Głos jego brzmiał przytem szorstko, niemal nienawistnie.
Hrabia zerwał się, podszedł na sam kraj grobu.
— Zakazuję ci mówić w ten sposób! — Na wszystkich świętych, czyż nie widzisz, że kobieta ta dla mnie tak uczyniła. — — I dla ciebie także, dla nas obojga! — Chciała, byśmy ją ujrzeli dziś piękną jak ongi była — naprzekór śmierci!
Flamandczyk zagryzł wargi. Drżał, dławiąc w sobie słowa. Potem rzekł oschłe: Dobrze więc, widzieliśmy już ją. — — Teraz ludzie, przykryjcie wieko i zakopcie grób...
Ale hrabia przerwał mu: — Czyś zwaryował? Czyś zapomniał, że mamy przenieść zwłoki?
— Kobieta ta nie zasługuje na to, aby spoczywała w grobowcu hrabiów d’ Ault — Onival. — Mówił spokojnie, nakazująco, podkreślając każde słowo. Hrabia jednak nie zdołał dalej zapanować nad sobą:
— I to ty to mówisz? — Na grobie tej kobiety? — Na grobie kobiety, której miłość przyzwyciężyła grób — —
— Jej miłość? — Jej nienawiść!
— Jej miłość, mówię! Ona była świętą — —
Wówczas Flamandczyk wrzasnął hrabiemu prosto w twarz:
— Była najpodlejszą nierządnicą w całej Francyi!
Hrabia zazgrzytał zębami, chwycił za łopatę i uniósł ją w górę. Ale za nim zdołał rzucić się na przyjaciela, ogrodnik chwycił go za ręce.
— Puszczaj! — ryczał hrabia. — Puszczaj!
Flamandczyk nie stracił zimnej krwi.
— Zaczekaj tylko chwilę — rzekł — a potem możesz mnie uśmiercić, jeśli tak chcesz!
Pochylił się, odpiął guzik u szyi Stanisławy i zerwał koszulę z ciała martwej.
— Oto, Wincenty, patrzaj!
Gdyby oczarowany patrzał hrabia w dół. Nagie leżały przed nim wysmukłe ramiona, doskonałą linią przeginał się karczek szyi, widną była drobna, dziewczęca pierś. A usta jej uśmiechały się, uśmiechały się wciąż, jakby go zapraszały do nowej uczty weselnej.
Ukląkł na skraju grobu, złożył ręce i zamknął oczy. — Przenajświętszy Boże, dzięki Ci, że dozwoliłeś mi raz jeszcze spojrzeć na jej postać!
Jan Olieslagers zarzucił z powrotem bieliznę na ciało. Wyszedł z grobu i położył rękę na ramiona przyjaciela. — Pójdź, Wincenty, chodźmy do zamku.
Hrabia zaprzeczył ruchem głowy. — Idź, jeżeli tak chcesz. Muszę ciało jej przenieść.
Wówczas Flamandczyk z całej siły ścisnął go za ramię. — Oprzytomnij nareszcie, Wincenty! Czy jeszcze nie pojąłeś tego wszystkiego?... W jakiż sposób chcesz tego dokonać?... Ciało jej przenieść... w urnie...
Hrabia wlepił weń nieprzytomne oczy, a on mówił dalej: — Oto patrz na urnę... Jej szyja jest przecie wąska... A oto leży tu hrabina...
Hrabia pobladł: — Muszę ciało jej w urnie przenieść do grobowca — zamruczał bezdźwięcznie.
— Ależ nie możesz tego zrobić. — —
— Poprzysiągłem — — Głucho brzmiały jego słowa: Poprzysiągłem. Muszę to, co z niej pozostało, dziś przed zachodem słońca w urnie przenieść do kaplicy... Tak jest w jej testamencie... Przysiągłem, że wypełnię wszystko, na krucyfiks. — —
— Ależ nie możesz tego uczynić, do czarta... Nie zdołasz tego uczynić — —
— Muszę, dwa razy przysiągłem. — —
Wówczas Flamandczyk zakrzyknął: — A choć byś sto tysięcy przysiąg był złożył, nie zdołasz tego uczynić, jeśli jej ciała nie porwiesz na strzępy — —
Hrabia krzyknął przeraźliwie, palce jego jak szpony chwyciły za ramię przyjaciela. — Co, — — co mówisz? — Bezkłopotliwie, jakby pragnąc odeprzeć zarzut, że myśl ta powstała w jego głowie, odpowiedział Flamandczyk: — No tak, inaczej to niemożliwe... To było nawet jej zamiarem... Tego chciała ona — — pisząc testament — — Położył rękę na ramieniu przyjaciela: — Proszę cię, Wincenty, chodź już. — Gdyby pijany pozwolił hrabia poprowadzić się parę kroków, ale tylko kilka kroków.
Nagle stanął, wyrwał się przyjacielowi. Prawie nie otwierając ust rzekł cicho: — To było jej zamiarem — i musi się wypełnić, bo poprzysiągłem! — Wówczas odczuł Flamandczyk, że milczeć musi, gdyż wszelkie słowo więcej było zupełnie bezużyteczne.
Hrabia odwrócił się. Wzrok jego padł na czerwień słońca zachodzącego: Przed zachodem słońca — rzekł — przed zachodem słońca! — Podszedł do ogrodnika: — Czy masz nóż? — Stary wyjął długi nóż z kieszeni. — Ostry?
— Tak, panie hrabio.
— Idź więc i poćwiartuj ją...
Stary patrzył nań przerażony. Drzał, lecz po chwili rzekł: — Nie, panie hrabio, nie mogę tego uczynić.
Hrabia zwrócił się do dwu jego pomocników. — Wy to zróbcie! — Ale ci nie usłuchali go, spuścili wzrok w dół i stali bez ruchu.
— Nakazuje wam to uczynić, czy nie słyszycie? — Milczeli. — Wypędzę was jeszcze dziś ze służby, jeżeli nie usłuchacie nakazu.
Wtedy rzekł stary: — Panie, wybacz, nie mogę... Czterdzieści cztery lat służę już w zamku i — —
— Hrabia przerwał mu: — Dam tysiąc franków temu, kto to uczyni...
Nie poruszyli się.
— Dziesięć tysięcy franków.
Żadnej odpowiedzi.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
Najmłodszy z ogrodników, stojący jeszcze w grobie, spojrzał na hrabiego.
— Czy bierzesz, panie, całą odpowiedzialność na siebie?
— Tak!
— Przed sądem?
— Tak!
— I przed księdzem?
— Tak, tak!
— Daj mi nóż stary i podaj siekierę! Zrobię to! Wziął nóż i zerwał płótno. Pochylił się i wzniósł ramię. I nagle poderwał się, rzucił precz nóż. — Nie, nie! — począł krzyczeć. — Ona się ze mnie śmieje... Jednym susem wydostał się z grobu i popędził w kierunku krzaków, by zniknąć w ich gęstwinie.
Hrabia zwrócił się do przyjaciela.
— Czy przypuszczasz, że bardziej ją kochałeś, aniżeli ja?
— Nie, z pewnością nie.
— Więc łatwiej ci to będzie zrobić, aniżeli mnie.
Ale Flamandczyk wzruszył ramionami.
— Nie jestem rzeźnikiem... Prócz tego zaś... to nie było wcale jej zamiarem...
W kącikach ust hrabiego ukazała się ślina. A przecież wargi jego były suche, zwiędłe, blade, jak płótno. Rozbrzmiało, gdyby ostatnie pytanie skazańca, błagalnie, żebrząco niemal: — Jej zamiarem było — — abym ja — — ja sam — —?
Nie otrzymał odpowiedzi. Spojrzał ku zachodowi. Coraz niżej opadało krwawo-czerwone słońce: — Muszę, muszę, poprzysiągłem...
Potem wskoczył w grób. Ręce jego wykręcały jakieś kurcze:
— Najświętsza Matko Boża dodaj mi siły! — Chwycił siekierę i uniósł ją wysoko ponad głowę, zamknął oczy i z całej siły uderzył nią.
Cięcie chybiło. Ostrze uderzyło o zmurszałe drzewo, zacięło, przecięło je doszczętnie.
A hrabina uśmiechała się.
Stary ogrodnik odwrócił się. Niezdecydowanie najpierw, potem coraz szybciej począł się oddalać. Starszy z pomocników poszedł w jego ślady. Jan Olieslagers patrzył za nimi, potem odszedł również powoli, krok za krokiem, w stronę zamku.
Hrabia Wincenty d’ Ault — Onival pozostał sam. Cofał się, chciał krzyczeć, wołać za nimi. Ale coś niezwykłego zamykało mu usta.
A słońce zapadało, zapadało... wołało do niego — słyszał dokładnie — —
A hrabina u stóp jego uśmiechała się.
A uśmiech jej był tego rodzaju, że dodał mu sił. Przykląkł i podjął nóż z ziemi. Ręka jego drżała, ale nie zważał na to, wraził nóż w szyję, którą tak kochał, ponad wszystko na świecie.
I stało się jakby jakieś wyzwolenie nim owładnęło i przejął go mus jakiegoś niebywałego śmiechu. Śmiał się tak głośno, zgrzytliwie wśród niezmąconej ciszy wieczoru, że gałęzie brzóz drzeć poczęły, to w tę to w ową stronę zwracając się w śmiertelnej trwodze. Zdało się, że wzdychają one i łkają, tęskniąc, by mogły odejść z tego straszliwego miejsca. Ale nie mogły tego uczynić, musiały pozostać, musiały widzieć i słyszeć wszystko, przykute do miejsca swymi korzeniami.
Jan Olieslagers przystanął nad brzegiem stawu. Słyszał ten śmiech, wciąż ten śmiech bez końca, słyszał opadanie siekiery i jej ciosy i zgrzyt noża. Chciał odejść dalej, ale siła jakaś wstrzymywała go na miejscu, niepokonalnie silnie, jakby i on wrósł korzeniami w ziemię, jako te brzozy. Słuch jego wyczulił się do niebywałych granic i mimo głośnego śmiechu hrabiego słyszał trzeszczenie kości, pękanie ścięgien i rozszarpywanie mięśni...
A wśród tego wszystkiego... inny ton. Cichy, srebrzysty, jako głos ust kobiecych. Co to było?
I oto zrazu — — teraz — — nieznośniejszem to było aniżeli ciosy siekiery, aniżeli obłąkańczy śmiech hrabiego.
Wracał ten ton wciąż, wracał — — częściej i wyraźniej — — Co to było?
I nagle pojął: — To hrabina śmiała się.
Zawrzasnął, wpadł w gąszcz. Zatkał palcami uszy, otworzył usta i zaśmiał się półgłośno, by ten inny śmiech przygłuszyć. I tkwił tak w krzakach, jako zwierzę postrzelone, nie zdolny do powstrzymania się od wydawania tych półzwierzęcych krzyków, nie zdolny do odjęcia rąk od głowy. Otworzył szeroko oczy i wlepił je w drogę, w schody, w otwarte drzwi kaplicy. — —
Bez ruchu, bez ruchu...
Czekał, nie ruszając się, nie oddechając; wiedział jednak, że trwoga jego skończyć się musi, gdy ostatnie promienie w cieniu szczytów drzew zapadną... gdy wreszcie słońce... zapadnie...
Wydłużały się, wydłużały się wciąż cienie, widział niemal jak rosną. A z ich wydłużaniem się rosła jego odwaga. I oto odważył się; zamknął usta. Nie słyszał nic. Opuścił ręce.
Nie.
Cicho, wokół cicho. Ale jeszcze stał, czekał, wśród ukrywujących go gałęzi.
W tem usłyszał kroki... Blisko — — bliżej — — tuż, nieopodal...
I ujrzał, w ostatnich promieniach zachodzącego krwawo słońca, idącego hrabiego Wincentego d’Ault-Onival. Nie śmiał on się już, ale na jego stężałem obliczu rozpostarł się jedyny tylko, przesadnie wyrażający zadowolenie, grymas. Tak, jakby mu się udał jakiś przedziwny, niebywały dowcip.
Silnym, mocnym krokiem szedł on drogą, w wysoko wzniesionych rękach dzieżąc ciężką, czerwoną urnę. Niósł on do grobowca swych praojców resztki swej wielkiej miłości.
Pierwszym był ajent handlowy z Szwajcaryi. Ciało jego dostrzeżono dopiero w sobotę wieczorem; lekarz ustalił z całą pewnością, że śmierć nastąpić musiała między piątą a szóstą wieczorem, w piątek po południu. Ciało wisiało na silnym haku, wbitym do ramy okiennej, a służącym do wieszania ubrań. Okno było zamknięte; jako stryczka użył zmarły sznura od story. Ponieważ okno było dość niskie, nogi wisielca prawie do kolan leżały na podłodze, samobójca musiał przeto zdobyć się na całę siłę woli i niebywałą energię, by wykonać swój zamiar. Ustalono dalej, że zmarły był żonatym, oraz ojcem czworga dzieci, że stosunki życiowe jego były zupełnie uregulowane a środki do życia aż nadto wystarczające, dalej że był wesołego usposobienia i zawsze ze wszystkiego zadowolony. Nie znaleziono niczego na piśmie, co by było w pewnym związku z samobójstwem, nie znaleziono również testamentu, stwierdzono także, że nigdy nikomu ze swych znajomych nie zwierzał się z zamiarem samobójstwa.
Nie inaczej przedstawiała się sprawa i w drugim wypadku. Artysta Karol Krause, sztukmistrz w jeździe na kole, zaangażowany został do cyrku Medrano niedaleko hotelu położonego. Pokój wynajął on we dwa dni później. Gdy najbliższego piątku nie zjawił się na przedstawieniu, dyrektor posłał służącego do hotelu, i ten znalazł artystę wiszącego w niezamkniętym pokoju na ramie okiennej. Śmierć nastąpiła wśród analogicznych okoliczności. Samobójstwo to nie było wcale mniej zagadkowem; artysta otrzymywał wcale wysoką gażę i używał radośnie w całej pełni życia, jako młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna. I tym razem nie znaleziono nic na piśmie, żadnych rzucających najmniejsze światło wyjaśnień. Jedyną osieroconą przez artystę osobą była jego staruszka matka, której punktualnie co pierwszego posyłał 200 marek na życie.
Dla pani Dubonnet, właścicielki małego a taniego hoteliku, którego mieszkańcami byli przeważnie członkowie zespołu varieté na Montmartre, ten drugi z rzędu wypadek był bardzo niemiłym. już niektórzy jej goście pospiesznie wyprowadzili się, a zwyczajni wcale się nie pojawili. Zwróciła się tedy właścicielka do zaprzyjaźnionego z nią komisarza IX. dzielnicy, i ten obiecał jej solennie, że uczyni w tej sprawie wszystko, co jest w jego mocy. Nie tylko więc prowadził z zapałem dochodzenia, by dojść do przyczyny samobójstwa dwu gości hotelowych, ale prócz tego oddał jej do dyspozycyi urzędnika policyi, który na polecenie tejże zamieszkał w tajemniczym pokoju.
Był to sierżant policyi Karol Marya Chaumié, który zgłosił się sam na ochotnika. Stary „Marsylczyk“, żołnierz przez jedenaście lat marynarki, który przepędził samotnie niejedną noc na straży w Tonkinie lub Anamie, i przyjął niejedna odwiedziny żółtych piratów o kocim chodzie, z których niejednego poczęstował celnym strzałem z karabinu Lebla, nadawał się w zupełności do tego, by spotkać się z „duchami“, o których plotkowała już cała ulica Alfreda Stevensa. Wprowadził się on do pokoiku w niedzielę wieczorem i położył się zadowolony spać, najadłszy się i napiwszy dostatnio, dzięki staranności czcigodnej pani Dubonnet.
Każdego rana i wieczora zjawiał się Chaumié na strażnicy dzielnicowego posterunku policyjnego, by złożyć sprawozdanie. W pierwszych dniach ograniczały się one do tego, że nic najmniejszego nie zauważył. Dopiero we środę wieczorem oznajmił, że sądzi, iż wpadł na ślad. Naciśnięty pytaniami, by więcej wyjawił, prosił, aby mógł na razie zamilczeć; nie zdaje sobie bowiem nawet sprawy z tego, czy to co, jak sądzi, odkrył, ma rzeczywiście jakiś związek z śmiercią dwu samobójców. Obawia się zaś, by się nie zblamował i aby go skutkiem tego potem nie wyśmiano. We czwartek raport jego był mniej stanowczy, choć dużo poważniejszy; ale i teraz nie miał nic do powiedzenia. W piątek rano był nieco podnieconym. Przypuszczał, na poły żartem, że okno pokoiku posiada w każdym razie jakąś dziwną siłą przyciągającą. Twierdził jednak, że niema to najmniejszego związku z samobójstwami i że wyśmianoby go z pewnością; gdyby więcej powiedział. Wieczorem tego dnia nie zjawił się wcale w strażnicy dzielnicowej; znaleziono go wiszącego na ramie okiennej.
I teraz okoliczności okazały się takie same, nawet w szczegółach, co przy poprzednich wypadkach. Nogi wisielca leżały na podłodze, a za stryczek posłużył mu znów sznur od story. Okno było zamknięte, drzwi otwarte; śmierć znów weszła tu o godzinie szóstej po południu. Usta zmarłego były szeroko otwarte, a z nich zwieszał się w dół język.
Ten trzeci z rzędu wypadek samobójstwa w pokoju pod numerem 7 spowodował, że jeszcze tego samego dnia wszyscy goście wyprowadzili się z Hotelu Stevens, z wyjątkiem pewnego niemieckiego profesora gimnazyalnego, który wykorzystał okoliczność i wymógł na właścicielce obniżenie czynszu o jedną trzecią. Małą zaś było pociechą dla pani Dubonnet, że następnego dnia Mary Garden, gwiazda Opery Komicznej, przybywszy swym Renaultem, odkupiła od niej czerwony sznur od story za dwieście franków. Uczyniła to, po pierwsze dlatego, że przynosi to szczęście — a po wtóre dlatego, że rozpisano się o tem po gazetach.
Gdyby się ta cała historya wydarzyła była w lecie, w lipcu lub sierpniu, byłaby pani Dubonnet niewątpliwie trzy razy tyle za sznur swój uzyskała; gazety z pewnością cały tydzień rozpisywałyby się o tem zdarzeniu. Ale stało się to w pełni sezonu: wybory, Marokko, Persya, krach bankowy w New-Yorku, trzy polityczne afery, — — zaiste nie wiedziano, jak wyszukać w gazecie miejsce dla samobójstw w hoteliku Stevens. Skutkiem tego, wypadki przy ulicy Alfreda Stevensa w rzeczywistości skąpiej były omawiane, aniżeli na to zasługiwały a prócz tego, ograniczając się jedynie na suchych i krótkich sprawozdaniach policyi, dalekie były od wszelkiej przesady.
Wiadomości z tych sprawozdań były wszystkiem, co medyk Ryszard Bracquemont o tych zdarzeniach wiedział. O jednej jednakże okoliczności nie wiedział nic; zdawało się to tak nieistotnem, że ani komisarz policyi, ani żaden ze świadków nie podali tego reporterom. Później dopiero, po śmierci medyka, przypomniano sobie o tem. Gdy mianowicie policyanci zdejmowali ze sznura zwłoki Karola Maryi Chaumi’e, wypełzł z otwartych ust zmarłego duży czarny pająk. Parobek odrzucił go, dawszy mu szczutka, i wykrzyknął: — Do dyabła, znowu ta sama bestya! — W przebiegu dalszych dochodzeń, po śmierci Bracquemonta, — wyznał on, że widział, gdy ciało szwajcarskiego ajenta zdejmowano, na jego plecach biegającego zupełnie takiego samego pająka. — — Ale o tem nie wiedział nic Ryszard Bracquemont.
Wynajął on pokój dopiero w dwa tygodnie po ostatniem samobójstwie. Było to w niedzielę. Co zaś tam przeżył wpisywał z zupełną świadomością do swego pamiętnika.
∗ ∗
∗ |
słuchacza medycyny.
Poniedziałek. 28. lutego.
Wprowadziłem się tu wczoraj wieczorem. Wypakowałem moje dwa kosze i nieco się urządziłam, poczem poszedłem spać. Spałem wyśmienicie; biła właśnie godzina dziesiąta, gdy obudziło mnie pukanie do drzwi. Była to moja gospodyni, która sama mi przyniosła śniadanie. Zaiste bardzo się o mnie troszczy, poznać to po jajach, szynce i doskonałej kawie przyniesionych mi. Umyłem się i ubrałem, potem przypatrywałem się jak służący sprzątał w mym pokoju. Paliłem podczas tego moją fajkę.
Tak, jestem już tu. Wiem dobrze, że cała sprawa jest niebezpieczna, lecz wiem także, że nadaję się do tego, by, jeśli się powiedzie, dojść do przyczyny właściwej tych trzech wydarzeń. A jeśli Paryż wart był ongi tyle, co jedna msza, — tak tanio by go dziś nie dostał, — to mogę i ja dla tej sprawy zarezykować mój mamy żywocik. Mam przy tem sposobność wypłynięcia na wierzch — a więc sprobuje. Po za tem i inni jeszcze byli na tyle chytrzy, by usiłować to samo. Niemniej jak dwudziestu siedmiu ludzi starało się, po części na policyi, po części wprost u gospodyni, wynająć ten pokój; były wśród nich trzy kobiety. Miałem „więc silną konkurencyę; zapewne wszyscy tacy golcy, jak ja.
Ale „otrzymałem miejsce“. Dlaczego? Ah, prawdopodobnie byłem jedynym, który mądrej policyi przedłożył pewną „ideę“. Doskonałą ideę! Naturalnie była w tem błaga.
Te raporty przeznaczone są również dla policyi. I to mnie niezmiernie bawi, że tym panom piszę na samym początku, że ich sprytnie okpiłem. Jeśli komisarz jest mądrym człowiekiem, powie kiedyś: — Hm, właśnie dlatego wydawał się Bracquemont odpowiednim! — Prócz tego, zupełnie mi jest obojętnem, co później powie; dość że teraz znajduję się tu. A zdaje mi się być dobrą zapowiedzią, że czynność mą zacząłem od dokładnego okpienia tych panów.
Byłem również początkowo u pani Dubonnet, ta odesłała mnie do strażnicy policyjnej. Przez cały tydzień co dnia tam chodziłem, zawsze prośbę mą obiecywano „rozważyć“ i zawsze polecano mi przyjść po decyzyę następnego dnia. Przeważna część moich kunkurentów już dawno zaniechała swego zamiaru, mając zapewne coś lepszego do roboty, aniżeli wyczekiwać godzinami w cuchnącej strażnicy; komisarz już nawet seryo złościł się, że jestem tak uparty. W końcu oznajmił mi kategorycznie, żebym się już nie pojawiał, bo to jest bez celu. Jest mi bardzo wdzięcznym, jak wszystkim innym, za moje dobre chęci, ale nie ma wcale zajęcia dla „sił dyletanckich”. Gdybym przynajmniej miał opracowany jakiś plan działania.
Powiedziałem mu wtedy, że mam właśnie taki plan. Nie miałem go naturalnie wcale i gdyby zażądał, niemógłbym o nim nic powiedzieć. Powiedziałem mu jednak, że mój plan, który jest dobry, jest równocześnie niebezpiecznym, i może się skończyć tak fatalnie, jak działalność mego poprzednika, przeto powierzyć mu go mogę jedynie wtedy, jeżeli słowem zaręczy, że sam osobiście go przeprowadzi. Wtedy rzekł po chwili, że niema zupełnie czasu na coś podobnego. Ale ja wiedziałem już, że jestem górą, gdyż zapytał mnie, czy mogę tak w przybliżeniu podać mu jakim jest mój plan. — —
Uczyniłem to. Wygłosiłem przed nim niesłychany nonsens, o którym przed chwilą nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia, i dotąd nie zdaję sobie sprawy skąd mi wtedy ta myśl nagle przyszła do głowy. Powiedziałem mu, że pośród wszystkich godzin tygodnia, jest tylko jedna wywierająca niezwykły tajemniczy wpływ. Jest to godzina w której Chrystus opuścił Swój grób, by zstąpić do piekieł; szósta godzina ostatniego dnia żydowskiego tygodnia. Może sobie nawet przypomina, że właśnie o tej godzinie, w piątek między piątą a szóstą, wydarzyły się wszystkie te trzy samobójstwa. Więcej teraz o tem powiedzieć mu nie mogę, lecz odsyłam go do Apokalipsy św. Jana.
Komisarz zrobił minę, jakby coś z tego zrozumiał, pomyślał chwilę i zaprosił mnie do biura swego na wieczór. Zjawiłem się punktualnie; przed nim na biurku leżał Nowy Testament. W między czasie i ja przestudyowałem to samo, co i on; przeczytałem Apokalipsę, nie zrozumiawszy z niej ani jednego zdania. Być może jednak, że komisarz był inteligentniejszym odemnie, w każdym razie oświadczył mi krótko, że mimo skąpstwa mych wyjaśnień, zdaje się pojął bieg mego rozumuwania. A także, że gotów jest spełnić me życzenie, oraz popierać je w każdym kierunku.
Przyznać muszę, że rzeczywiście pomagał mi bardzo we wszystkiem. Omówił moje zainstalowanie się w hoteliku z gospodynią, skutkiem czego — podczas mego pobytu tamże wszystko miałem bezpłatnie. Dał mi wyśmienity rewolwer i gwizdek policyjny, a pełniący służbę policyanci, otrzymali nakaz, by możliwie jaknajczęściej pojawiali się na ulicy Alfreda Stevensa i na pierwszy mój sygnał zaraz jawili się u mnie. Najważniejszem jednak było to, że urządził mi stojący na stole telefon, który łączył mnie bezpośrednio z strażnicą policyjną. Ponieważ zaś ta znajduje się w oddaleniu czterech minut drogi, mogłem więc w każdej chwili otrzymać jak najrychlejszą pomoc. Wobec tego, nie wiem nawet, czego mógłbym się obawiać.
Wtorek, 1. marca.
Nie wydarzyło się nic, ani wczoraj ani dziś. Pani Dubonnet przyniosła nowy sznur do story z innego pokoju, — dwa z nich teraz pustką stoi. Korzysta zazwyczaj z każdej sposobności, aby przyjść do mnie, zawsze coś z sobą przynosząc. Kazałem sobie jeszcze raz te wydarzenia ze wszystkimi szczegółami powtórzyć, ale niczego nowego się nie dowiedziałem. Co do przyczyn śmierci ma ona swój odrębny sąd. O artyście przypuszcza, że tu chodziło o jakąś nieszczęśliwą miłość; gdy w przeszłym roku mieszkał u niej, przychodziła doń często jakaś młoda dama, której teraz wcale nie zauważyła. Co agenta szwajcarskiego skłoniło do rozpaczliwego kroku, nie wie wprawdzie — — ale nie można przecież wszystkiego wiedzieć. Ale co do sierżanta, to ten z pewnością powiesił się jej na „złość“.
Muszę zauważyć, że te wyjaśnienia pani Dubonnet wydają mi się nieco blade. Ale spokojnie pozwoliłem jej paplać; zawsze urozmaica to nieco moje nudy.
Czwartek, 3. marca.
Dotąd jeszcze nic. Komisarz dzwoni do mnie parę razy dziennie, telefonują mu wtedy, że doskonale mi się powodzi; nie kryje się, że wcale go to nie cieszy. Wydobyłem z kosza moje książki medyczne i uczę się; tak więc moje własnowolne więzienie w każdym razie przyniesie jakąś korzyść.
Piątek, 4. marca, 2-ga godzina po południu.
Z niebywałym apetytem spożyłem dziś obiad w południe; prócz tego gospodyni przyniosła mi pół flaszki szampana. Była to prawdziwa uczta przedśmiertna wisielca. Uważa mnie już w trzech czwartych za nieboszczyka. Zanim wyszła, prosiła mnie płacząc i zdradziła się, iż boi się, abym i ja jeszcze „jej na złość“ nie zechciał się powiesić.
Oglądnąłem starannie sznur od story. Na nim to mam się powiesić? Hm, nie mam do tego najmniejszej ochoty. Prócz tego sznur jest szorstki i niepodatny, i z trudem da się złożyć w pętlę; trzeba mieć moc silnej woli, by pójść za przykładem tamtych trzech. Teraz siedzę przy stole, po lewej ręce mam telefon, po prawej stronie rewolwer. Nie boję się wcale, ale ciekaw jestem.
6. godzina wieczorem.
Nic się nie zdarzyło. O włos a byłbym napisał — niestety! Fatalna godzina nadeszła i minęła i okazała się taką samą, jak wszystkie inne. Wprawdzie nie mogę zaprzeczyć, że nieraz wstrzymywałem się, by nie podejść do okna — o tak, ale z zupełnie innych powodów! — Komisarz telefonował między 5-tą a 6-tą przynajmniej dziesięć razy. Był tak samo niecierpliwym, jak i ja. Ale pani Dubonnet jest zadowolona: nareszcie cały tydzień mieszkał ktoś pod numerem 7, i nie powiesił się! Bajeczne!
Poniedziałek, 7. marca.
Przekonany jestem, że niczego nie odkryję i skłaniam się do przypuszczenia, że samobójstwa moich trzech poprzedników należy przypisać szczególniejszemu przypadkowi. Prosiłem komisarza, by zechciał jeszcze raz co do tych trzech wypadków przeprowadzić jak najściślejsze badania, i przekonany jestem, że ostatecznie dojdzie do ich przyczyny. Co do mnie, to pozostanę tu jak będę mógł najdłużej. Paryża wprawdzie tem nie zdobędę, ale acz żyję tu bez celu, odkarmiam się porządnie. Mam wreszcie jeszcze jeden powód, który mnie tu zatrzymuje.
Środa, 9. marca.
A więc postąpiłem krok naprzód. Klarimonda. — —
Ach, tak, o Klarimondzie jeszcze nic nie mówiłem. Otóż ona jest — moim „trzecim powodem“, z powodu którego tu pozostaję, i ona jest właśnie przyczyną, że w owej feralnej godzinie byłbym chętnie poszedł do okna, — ale wcale nie dlatego, aby się powiesić. Klarimonda, — dlaczego właściwie tak ją nazywam? Nie mam najmniejszego przeczucia jak się ona nazywa, ale jest mi, jakbym musiał ją nazywać Klarimondą. I mógłbym się założyć, że rzeczywiście nosi takie imię. Czy kiedy zapytam się jej o imię?
Zauważyłem Klarimondę zaraz w pierwszych dniach. Mieszka po przeciwnej stronie bardzo wąskiej uliczki, a jej okno jest wprost naprzeciw mego. Prom tego muszę skonstatować, że prędzej mnie obserwowała, aniżeli ja ją, i całkiem widocznie mną się zainteresowała. Żaden to cud, cała ulica wie przecież, że tu mieszkam a dlaczego, rozpowiedziała o tem pani Dubonnet.
Nie mam wcale kochliwego usposobienia i moja znajomość kobiet była zawsze nie wielka. Jeśli się z Verdun do Paryża przebywa, aby medycynę studyować a przytem ma się tyle monety, że zaledwie co trzeci dzień można zjeść do syta, natenczas myśli się o czem innem, aniżeli o miłości. Nie mam przeto wiele doświadczenia i zapewne tę całą sprawę zacząłem dość głupio. W każdym razie podoba mi się ona taką, jaką jest.
Z początku nie myślałem wcale wchodzić w jakąkolwiek styczność z mojem vis-à-vis. Pomyślałem jeno, jeżeli już tu jestem, by obserwować, i gdy mimo najszczerszej chęci niczego odkryć nie mogę, to mogę przynajmniej obserwować moją sąsiadkę z naprzeciwka. Cały dzień nie mogę przecie tkwić w książkach. Ustaliłem przeto, że Klarimonda małe piąterko prawdopodobnie sama zamieszkuje. Ma ona trzy okna, ale siada tylko przy oknie, które jest naprzeciwko mego; siedzi przy niem i przędzie na małej, starodawnej kądzieli. Taką kądziel widziałem u mej babki, ale ta nie używała jej, odziedziczyła ją po jakiejś praciotce; nie przypuszczałem nawet, że jeszcze dziś takiej kądzieli można używać. Pozatem kądziel Klarimondy jest drobnym, eleganckim przedmiotem białym, zapewne z kości słoniowej; musi się przy jej pomocy z pewnością prząść niebywale delikatne nici. Siedzi cały dzień poza firanką i pracuje bez przerwy, przestając dopiero gdy jest ciemno. Rzeczywiście bardzo wcześnie ściemnia się teraz podczas tych mglistych dni — w tej wąskiej uliczce, o piątej jest już całkowity zmrok. Światła nigdy nie zauważyłem w jej pokoju.
Jak ona wygląda? — Tego dobrze nie wiem. Ma czarne włosy spadające falisto i jest dość blada. Nos ma wąski i mały, a nozdrza jego drgają. Wargi jej są blade i, zdaje się, że zęby ma zaostrzone jak u drapieżnych zwierząt. Rzęsy jej rzucają cień, ale gdy je podniesie, błyszczą się jej wielkie, ciemne oczy. Jednakże odczuwam to raczej aniżeli wiem. Trudno bowiem cośkolwiek dokładnie rozpoznać za firankami.
Jeszcze jedno: nosi zawsze czarną zapiętą pod szyję suknię, na której są duże tulipany lila. I zawsze jest w czarnych, długich rękawiczkach, zapewne aby nie niszczyć rąk przy robocie. Niezwykle to wygląda, gdy jej wąskie, czarne palce chwytają i wyciągają nici, zaiste, prawie tak jak narządy do przędzenia u owadów.
Nasz stosunek wzajemny? Właściwie jest on zupełnie powierzchownym, a jednak zdaje mi się, że jest on głębszym. Zaczęło się od tego, że ona spojrzała w moje okno, — a ja do jej okna. Patrzyłem na nią, — a ona na mnie. I to zapewne bardzo się jej spodobało, gdyż pewnego dnia, gdy znów spojrzała, uśmiechnęła się, naturalnie, że ja także się uśmiechnąłem. Było tak przez kilka dni. Coraz częściej i częściej uśmiechaliśmy się do siebie. Następnie namyślałem się może przez godzinę, czy ją pozdrowić, i nie wiem naprawdę, co mnie od tego wstrzymywało.
Wreszcie zrobiłem to, dziś po południu. A Klarimonda odkłoniła się także. Wprawdzie bardzo leciuchno ale dobrze widziałem, że skinęła głową.
Czwartek, 10. marca.
Wczoraj długo ślęczałem przy książkach. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, że dużo przestudyowałem; budowałem bowiem zamki powietrzne i marzyłem o Klarimondzie. Spałem niespokojnie, aż do późnego rana.
Gdy do okna przystąpiłem siedziała już tam Klarimonda. Pozdrowiłem ją, a ona odkłoniła się. Uśmiechnęła się i długo patrzyła na mnie.
Chciałem pracować, ale byłem niespokojny. Usiadłem przy oknie i wpatrywałem się w nią. Wtedy spostrzegłem, że i ona opuściła ręce. Pociągnąłem za sznur białej story i w tejże chwili uczyniła ona to samo. Uśmiechnęliśmy się i patrzyli na siebie.
Sądzę, że trwało to godzinę.
Potem poczęła znów prząść.
Sobota, 12. marca.
Ostatnie dnie tak przeszły. Jem i piję i siadam do nauki. Zapalam fajkę i pochylam się nad książką. Ale nie odczytuję nawet sylaby. Staram się o to ustawicznie, ale wiem z góry, że to się nie uda. Potem idę do okna. Pozdrawiam ją, Klarimonda dziękuje. Uśmiechamy się i wpatrujemy się w siebie, godzinami — —
Wczoraj po południu o szóstej godzinie byłem nieco niespokojny. Mrok zapadł bardzo wcześnie i odczuwałem jakąś trwogę. Siedziałem przy mym stole i czekałem. Czułem jakiś dziwny, nieprzezwyciężony pociąg by iść do okna — nie po to, aby się powiesić, ale by zobaczyć Klarimondę. Zerwałem się nagle i stanąłem przed storą. Nigdy, zdaje się, nie widziałem jej tak dokładnie, chociaż było już dobrze ciemno. Przędła, ale jej oczy patrzyły na mnie. Czułem dziwne jakieś zadowolenie i nieco trwogi.
Telefon zadzwonił. Wściekły byłem na ordynarnego komisarza, który wytrącił — mnie z mych marzeń swemi głupiemi pytaniami.
Dziś rano odwiedził mnie on razem z panią Dubonnet. Zadowolona jest ona ze mnie, wystarcza jej, że już trzy tygodnie żyję w pokoju pod numerem 7. Komisarz chce jednak rezultatów. Poczyniłem mu tajemnicze napomknięcia, że wpadłem na ślad niezwykle dziwnej sprawy; osioł uwierzył we wszystko. W każdym razie mogę tu jeszcze zostać parę tygodni, — a to jest moim jedynem życzeniem. I to nie z powodu kuchni i piwnicy pani Dubonnet, — na Boga, jak prędko stają się one obojętne, jeśli się jest ciągle sytym! — ale z powodu okna, którego pani Dubonnet boi się i nienawidzi, a które ja tak lubię, to okno, które mi ukazało Klarimondę.
Gdy lampę zaświecą nie widzę już jej więcej. Wypatrywałem oczy, aby zobaczyć, czy kiedy wychodzi, ale nie zauważyłem, by choć krokiem wyszła na ulicę. Mam duży, wygodny fotel i zieloną umbrę nad lampą, której blask ciepło mnie otula. Komisarz przyniósł mi dużą paczkę tytoniu, nie paliłem nigdy tak dobrego — — a mimo to pracować nie mogę. Odczytuję dwie, trzy strony a gdy skończę, spostrzegam, że nie zrozumiałem ani słowa. Oko tylko czyta litery, mózg mój odtrąca jakiekolwiek pojęcie! Śmieszne! Jak by był na nim napis: Wstęp wzbroniony! Jakby nie dopuszczał żadnej myśli, prócz tej jednej: Klarimonda.
W końcu odrzucam książkę, Opieram się głęboko o poręcz fotelu i marzę.
Niedziela, 13. marca.
Dziś rano widziałem mały dramacik. Chodziłem po korytarzu tam i z powrotem, podczas gdy służący sprzątał w mym pokoju. Przed małem okienkiem od strony podwórza wisi siatka pajęcza, gruby krzyżak siedzi w niej. Pani Dubonnet nie pozwala ich tępić: pająki przynoszą szczęście, a ona właśnie nie miała szczęścia w swym domu. Wtem ujrzałem, jak drugi, daleko mniejszy pająk ostrożnie dokoła siatki biegać począł, był to samczyk. Ostrożnie posunął się po cienkiej nitce ku środkowi, ale gdy samica się tylko poruszyła, cofał się jak najszybciej. Biegł do drugiego końca i starał się znów zbliżyć. Wreszcie, zdaje się, tęga pajęczyca w środku siatki usłuchała jego zalecanek, gdyż nie ruszała się wcale. Samczyk począł się poruszać najpierw powoli, potem szybciej po jednej z nici, tak że cała siatka drgała; ale jego uwielbiana zachowywała się spokojnie. Wtedy posunął się szybko, ale ostrożnie jeszcze bliżej. Pajęczyca przyjęła to spokojnie, i pozwoliła mu, oddając się zupełnie, objąć się pieszczotnie; nieporuszeni wisieli tak oboje w sieci przez kilka długich minut.
Wtem ujrzałem, że samczyk delikatnie się oddzielał, jedną nóżką za drugą; zdawało się, jakby chciał cichutko się cofnąć i towarzyszkę pozostawić w miłosnem odurzeniu. Nagle oddzielił się zupełnie i począł biedz, jak tylko mógł szybko precz z siatki. Ale w tejże chwili jakaś dzika żywotność wstąpiła w pajęczycę. Szybko popędziła za nim. Słaby samczyk opuścił się szybko po nitce w dół, samiczka zaraz za nim. Oboje wbiegli na deskę okna. Z całych sił usiłował samczyk ujść pościgu. Za późno! Pochwyciła go silnym chwytem pajęczyca i poniosła go do sieci, w sam jej środek. I oto to samo miejsce, które przed chwilą było łożem rozkoszy, ujrzało inny obraz. Próżno szamotał się kochanek, wyciągał swe słabe nóżki, chciał się wysunąć z jej dzikich objęć; kochanka nie puściła go już więcej. W kilka minut oprzędła go tak, że nie mógł ruszyć żadnym członkiem. Następnie wraziła silne szczęki w jego ciało i ssać poczęła łapczywie młodą krew kochanka. Widziałem jeszcze, jak w końcu nędzną nie do poznania bryłkę, — nóżki, skórę i ścięgna, — z pogardą z sieci precz wyrzuciła.
Taką więc jest miłość u tych zwierząt — — Cieszę się, że nie jestem młodym pająkiem.
Poniedziałek, 14. marca.
Nie zaglądam wcale do mych książek. Tylko przy oknie przesiaduję po całych dniach. A gdy jest ciemno siedzę dalej. Nie ma jej już tam, ale wtedy zamykam oczy i widzę ją — —
Hm, ten dziennik innym się naprawdę staje, aniżeli przypuszczałem. Mówi on o pani Dubonnet i komisarzu, o pająkach i o Klarimondzie. Ale nie mówi nie o odkryciach, które chciałem poczynić. — Cóż poradzę na to?
Wtorek, 15. marca.
Wynaleźliśmy oryginalną zabawę, Klarimonda i ja, po całych dniach jej się oddajemy. Pozdrawiam ją, w tejże chwili pozdrawia mnie ona. Potem bębnię palcami o szybę, zaledwie to ujrzy natychmiast czyni to samo. Skinę głową ona także to czyni; poruszam ustami jakbym do niej mówił a ona czyni to samo. Wówczas odgartuję włosy od skroni, a już jej ręka jest przy skroni. Prawdziwa dzieciniada, śmiejemy się przy tem oboje. To znaczy, — właściwie nie śmieje się ona, jest to uśmiech cichy, pełen poddania się, — tak samo i ja również uśmiecham się, jak sądzę.
Ostatecznie nie jest to wszystko tak głupie, jak by się zdawało. Nie jest to puste naśladowanie, sądzę, że sprawiać nam to będzie niebawem ból; musi przytem zachodzić pewnego rodzaju poruszenie myśli. Gdyż Klarimonda naśladuje moje ruchy w najdrobniejszej cząstce sekundy, zaledwie ma tyle czasu by je spostrzedz, a już je wykonywa; czasem zdaje mi się, że dzieje się to równocześnie. Oto to co mnie podnieca, aby ciągle coś nowego nieprzewidzianego uczynić. Zadziwiającem jest jak ona to wszystko także natychmiast czyni. Czasem staram się sprawić jej kłopot. Wykonywam całą ilość ruchów szybko, niemal równocześnie; potem powtarzam te same ruchy jeszcze raz i jeszcze raz. Wreszcie wykonywam te same ruchy, ale zmieniam ich następstwa, lub jeden z nich wykonywam inaczej, albo opuszczam go. Tak jak to dzieci nieraz czynią bawiąc się. Dziwnem jest, że Klarimonda ani razu nie uczyniła fałszywego ruchu, aczkolwiek zmieniam je tak szybko, że zaledwie ma czas, rozpoznać każdy poszczególny.
To wypełnia mi cały dzień. Ale ani przez sekundę nie odnoszę wrażenia, że marnuję czas na próżno; przeciwnie, zdaje mi się, że nigdy niczego ważniejszego nie czyniłem.
Środa, 16. marca.
Czy to nie śmieszne, że nigdy nie pomyślę poważnie, by mój stosunek do Klarimondy sprowadzić na poważniejszy poziom, aniżeli te igraszki trwające całymi godzinami? Ostatniej nocy rozmyślałem o tem. Mogę przecie po prostu wziąć kapelusz i płaszcz i zejść na dół, po schodkach na kurytarz, a potem dwoje schodów. Pięć kroków przez ulicę, potem znów dwoje schodów. Na drzwiach jest mała tabliczka, na niej napis: Klarimonda — — Klarimonda — co? — Nie wiem, — ale Klarmionda jest tam. Wówczas pukam i wtedy — —
Dotąd mogę sobie wszystko jak najdokładniej wyobrazić, każdy najdrobniejszy ruch pomyślany widzę dokładnie. Ale nie mogę sobie wcale wyobrazić, co potem będzie. Drzwi otwierają się, to widzę. Ale staję w nich i patrzę w ciemność, która nic, nic rozpoznać nie dozwala. Nie przychodzi, — nikt nie przychodzi; nie ma wogóle tam nic. Tylko ta czarna, nieprzenikliwa ciemność.
Czasem zdaje mi się, że nie ma wcale innej Klarimondy prócz tej, którą tam przy oknie widuję i która bawi się ze mną. Nie mogę sobie wyobrazić jakby ta kobieta wyglądała w kapeluszu, lub innej sukni, aniżeli ta czarna z tulipanami lila; nie mogę sobie wyobrazić jej bez rękawiczek. Gdybym ją miał ujrzeć na ulicy, w jakiejś restauracyi jedzącą, pijącą, rozmawiającą — śmieję się serdecznie wbrew woli, tak mi się to dziwnem wydaje.
Czasem zapytuję siebie, czy ją kocham. Nie mogę sam na to z całą pewnością odpowiedzieć, gdyż dotąd nie kochałem jeszcze. jeśli jednak to uczucie, które żywię do Klarimondy rzeczywiście jest miłością, to jest ona w każdym razie zupełnie, zupełnie inną, aniżeli ta, zauważana u kolegów, lub znana mi z powieści.
Bardzo mi trudno ustalić moje uczucie. Przedewszystkiem niebywale mi trudno myśleć o czemś, co nie tyczy się Klarimondy, a raczej — — raczej zabawy. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że to właściwie ta zabawa, zajmuje mnie ciągle. I to jest tem, co najmniej rozumiem.
Klarimonda — — tak, czuję do niej pociąg. Ale w głębi przyłącza się do tego uczucia jakiegoś strachu. Strach? Nie, i to nie, jest to raczej niepokój, nieznaczna trwoga, której nie zdołam określić. I właśnie ta trwoga to coś dziwnie zwalczającego mnie, jest rozkoszą, zatrzymującą mnie przy niej i coraz silniej pociągającą do niej. Jest mi jakbym pędził po obwodzie koła o dużym promieniu wokół niej, zbliżam się, cofam się, biegnę dalej, zachodzę z innej strony i znów się cofam. Aż wreszcie, — to wiem na pewne, — będę musiał pójść do niej.
Klarimonda siedzi przy oknie i przędzie. Nici długie, cienkie, nieskończenie delikatne nici. Tworzy z nich siateczkę, nie wiem w jakim celu. I nie mogę pojąć, jak może wykonać tę siateczkę, nie poplątawszy i nie porwawszy tych delikatnych nici. Cudowne wzory są w tej robocie, bajeczne zwierzęta, i przedziwne twarze.
Zaprawdę, — cóż to ja piszę? Przecie nie mogę stąd widzieć, co ona przędzie; za delikatne są nici. A jednak czuję, że jej robota jest właśnie taką, jaką ją widzę — — gdy oczy zamknę. Zupełnie taką. Wielka sieć i dużo w niej istot, bajkowych zwierząt i dziwnych twarzy —
Czwartek, 17 marca.
Dziwnie jestem podniecony. Nie rozmawiam z nikim, nie mówię nawet: „dzień dobry“ ani pani Dubonnet, ani służącemu. Zaledwie pozwalam sobie zjeść coś nie coś; potrafię tylko siedzieć przy oknie i bawić się z nią. Podniecająca to jest zabawa, bezwątpienia.
Zdaje mi się, że jutro musi się coś stać.
Piątek, 18 marca.
Tak, tak, dziś musi się coś stać — — Mówię to sobie głośno, — głośno to mówię do siebie, by słyszeć własny głos, — że obecnie dlatego właśnie tu jestem. Ale najgorzej, że czuję trwogę. A ta trwoga z powodu, że mnie przydarzyć się może coś podobnego, jak moim poprzednikom tu, w tym pokoju, miesza się dziwnie z trwogą przed Klarimondą. Nie mogę tej trwogi niemal znieść. Boję się, chciałbym krzyczeć.
6 godzina wieczorem.
Piszę parę słów w kapeluszu na głowie i w płaszczu.
O godzinie piątej opuściły mnie zupełnie siły. O teraz wiem na pewne, że musi być jakiś związek tego, co tu się dzieje, z 6 godziną przedostatniego dnia tygodnia, — teraz nie śmieję się z oszustwa, które wobec komisarza popełniłem. Siedziałem na krześle, trzymając się go całą siłą. Ale ciągnęło mnie, rwało mnie do okna. Musiałem się bawić z Klarimondą, — — a potem ta straszna trwoga przed oknem. Widziałem ich tam wiszących. Szwajcarskiego ajenta, olbrzymiego, z grubym karkiem i siwawą brodą. I wysmukłego artystę i niebywale silnie zbudowanego sierżanta. Wszystkich trzech widziałem razem, na tym samym haku wiszących, z otwartemi ustami i wywieszonymi językami. A potem ujrzałem samego siebie pośród nich.
O ta trwoga! Czuję dobrze że odczuwam ją zarówno wobec ramy okiennej i obrzydliwego haka, jak i wobec Klarimondy. Niech mi wybaczy, ale tak jest. W obłędnej trwodze mieszam ją ciągle z widokiem tych trzech wiszących z nogami rozwleczonymi na podłodze.
Zaprawdę ani przez chwilę nie pragnę, nie tęsknię do tego, by się powiesić. Nie, — boję się tylko tego okna — i Klarimondy — i tego czegoś straszliwego, Nieznanego, co musi teraz nastąpić. Czuję namiętną, nie do pokonania chęć, by wstać z krzesła i podejść do okna. I muszę to uczynić — —
Wtem telefon zadzwonił. Chwyciłem za słuchawkę i zanim zrozumiałem cośkolwiek, wrzasnąłem do telefonu:
— Przyjść! Zaraz przyjść!
Było, jakby przeraźliwy dźwięk mego głosu w tejże chwili, nagle rozpędził cienie wokół mnie. Uspokoiłem się w jednej chwili. Otarłem pot z czoła, wypiłem szklankę wody; następnie począłem się zastanawiać, co powiem komisarzowi, gdy się pojawi. Potem podszedłem do okna, pozdrowiłem ją i uśmiechnąłem się.
Ona również pozdrowiła mnie i uśmiechnęła się.
Po pięciu minutach zjawił się komisarz. Powiedziałem mu, że wpadłem nareszcie na ślad właściwy; dziś jednak niech mnie jeszcze nie wypytuje. Z całą pewnością niebawem złożę mu niezwykle, wyczerpujące zeznanie. Śmiesznem to, że gdy go tak okłamywałem, przekonany byłem całkiem, że mówię prawdę. I teraz czuję jeszcze tak samo, — — wbrew mej najszczerszej woli.
Zauważył zapewne mój nieco dziwny stan, przedewszystkiem, gdy tłómaczyłem, dlaczego krzyk mój do telefonu był tak przeraźliwym, a starałem się wytłómaczyć to w sposób jak najnaturalniejszy — — a nie mogłem wymyśleć odpowiedniej przyczyny. Zauważył uprzejmie, że nie powinienem się liczyć z żadnymi względami, jest zawsze do mej dyspozycyi, gdyż to jest jego obowiązkiem. Raczej przyjść na wezwanie kilkanaście razy napróżno, aniżeli pozwolić czekać na siebie, gdy może jest się potrzebnym. Potem zaprosił mnie, bym z nim razem wyszedł wieczorem. To mnie rozerwie, a nie dobrze jest, jeśli ciągle sam z sobą przebywam. Zgodziłem się na to, — chociaż trudno mi to przyszło; nie miałem ochoty opuszczać mego pokoju.
Sobota, 19 marca.
Byliśmy w Gaieté Rochechouart, w Cigale i w Lune Rousse. Komisarz miał słuszność; dobrze się stało, że wreszcie wyszedłem odetchnąć innem powietrzem. Z początku doznawałem nieprzyjemnego uczucia, jakbym był dezerterem, który odstąpił swego sztandaru. Potem jednak znikło ono; piliśmy dużo, śmialiśmy się i gawędzili.
Gdy dziś rano przystąpiłem do okna, zdawało mi się że czytam wyrzut w spojrzeniu Klarimondy. Zapewne jednak wyobrażam sobie tak tylko; skądże by ona wiedzieć mogła, że wychodziłem wczoraj w nocy? Wreszcie trwało to tylko chwilkę, potem uśmiechnęła się.
Bawiliśmy się przez cały dzień.
Niedziela, 20 marca.
Dziś mogę to tylko napisać: cały dzień bawiliśmy się.
Poniedziałek, 21 marca.
Przez cały dzień bawiliśmy się.
Wtorek, 22 marca.
Tak, to samo czyniliśmy. Nie, nic innego. — Czasem zapytuję siebie, — po co właściwie, dlaczego? Albo: — czego chcę właściwie, dokąd to zaprowadzi? Ale mam na to odpowiedź: Albowiem pewnem jest, że tylko tego sobie życzę, jedynie tego. I tego, co potem nastąpi — — a do czego tęsknię.
Mówiliśmy ze sobą dzisiaj, nie wymówiwszy wprawdzie głośno ani słowa. Czasem poruszaliśmy ustami, częściej patrzyli tylko na siebie. Ale rozumieliśmy się doskonale.
Miałem słuszność; Klarimonda wyrzucała mi, że uciekłem ostatniego piątku. Prosiłem jej wówczas o przebaczenie i powiedziałem, że teraz widzę, iż głupio to było z mej strony i brzydko. Przebaczyła mi, ja zaś przyrzekłem jej, że już nigdy nie odejdę od tego okna. Pocałowaliśmy się, przyciskając długo usta do szyb.
Środa, 23 marca.
Teraz wiem, że ją kocham. Musi tak być, myśl o niej przenika mnie doszczętnie. Być może, że miłość innych ludzi nie jest taką. Ale nie ma przecie dwu zupełnie jednakowych na całym świecie głów, uszu, lub rąk, choć jest ich miliony. Wszystkie są różne, nie może więc jedna miłość być zupełnie równą drugiej. Dziwną jest moja miłość, wiem o tem. Ale czy skutkiem tego jest mniej piękną? Prawie, że uszczęśliwia mnie ta miłość.
Czwartek, 24 marca.
Doszedłem do niebywałego odkrycia: — to nie ja bawię się Klarimondą, — to ona bawi się mną.
Było to tak.
Wczoraj wieczorem myślałem, jak zwykle, o naszej zabawie. Wymyśliłem sobie pięć kłopotliwych następstw ruchów i zanotowałem je, by nimi ją dziś rano zakłopotać; każdy z nich miał swą liczbę. Ćwiczyłem się w ich wykonywaniu, by módz je uskutecznić jak najszybciej w kolejnem następstwie i z powrotem. A potem te z parzystemi liczbami, a potem tylko nieparzyste, oraz wszystkie pierwsze i ostatnie ruchy, co piąty. Trudnem to było, ale cieszyłem się, gdyż zbliżało to mnie do Klarimondy, chociaż jej nie widziałem. Godzinami ćwiczyłem się, tak że wreszcie szło wszystko jakby za pociągnięciem sznurka.
Dziś rano przystąpiłem do okna. Przywitaliśmy się, potem nastąpiła zabawa. To tak, to znów inaczej. Nie do uwierzenia jak ona szybko mnie pojęła, jak w tejże sekundzie czyniła to samo, co ja czyniłem.
Wtem zapukano; był to służący, który przyniósł moje trzewiki. Wziąłem je, — i gdy do okna powracałem, wzrok mój padł na kartkę, na której zanotowałem był następstwo ruchów. I oto ujrzałem, że nie wykonałem ani jednego z moich ruchów.
Zawróciło mi się w głowie, chwyciłem się poręczy krzesła i opadłem na nie. Nie wierzyłem, czytałem kartkę raz i drugi — — A było tak! — wykonywałem przy oknie następstwo ruchów — — ale to nie było moje następstwo.
I przejęto mnie znów uczucie: — drzwi otwierają się szeroko, — jej drzwi. Stoję w nich i wlepiam wzrok — — nic, nic, — tylko ta pusta ciemność. Wówczas byłem pewny: — jeżeli teraz wyjdę, będę uratowany, i wiem doskonale, że jeszcze mógłbym wyjść. Nie poszedłem jednak. Stało się to, bo przejęło mnie uczucie: zatrzymasz przy sobie tajemnicę, nie zdradzisz jej. Silnie, obu rękoma! — Paryż, — Paryż zdobędziesz!
Przez chwilę Paryż silniejszym był aniżeli Klarimonda — — Ach, teraz prawie nie myślę o tem. Teraz czuję jeno miłość, a wśród niej tę cichą, miłosną trwogę.
Ale w tej chwili uczułem się znów silny. Przeczytałem jeszcze raz moje następstwo ruchów i zapamiętałem dokładnie każdy ruch. Potem wróciłem do okna.
Dokładnie uważałem co czynię: nie było w tem ani jednego ruchu, który chciałem wykonać.
Wówczas postanowiłem potrzeć o nos wskazującym palcem. Ale pocałowałem szybę. Chciałem bębnić palcami o blat okna, a przesunąłem ręką po włosach. To jest pewnem, że nie Klarimonda naśladuje to, co ja czynię; raczej ja naśladuje to, co ona czyni. A dokonywałem tego tak szybko, błyskawicznie, że prawie działo to się w tej samej sekundzie, tak iż jeszcze teraz czasem sobie wyobrażam, że wola odemnie wychodzi.
Ja więc, tak dumny, że wpływałem na jej myśli, ja jestem tym, który jej w zupełności ulega. Tylko że ten jej wpływ jest tak delikatny, miękki. O nie ma niczego milszego!
Czyniłem jeszcze inne próby. Włożyłem obie ręce w kieszenie, postanawiając ich nie wyjąć. Wpatruję się w nią. Widziałem jak podniosła rękę, uśmiechnęła się i delikatnie pogroziła mi palcem. Nie ruszyłem się. Czułem jak moja prawa ręka usiłowała wydostać się z kieszeni, ale chwyciłem silnie palcami za sukno. jednak powoli, po minutach, rozluźniły się palce, — i ręka moja wydostała się z kieszeni a ramię podniosło się. I pogroziłem jej palcem i uśmiechnąłem się. Było mi, jakbym ja sam tego nie wykonywał, ale ktoś obcy, na którego ja patrzę. Nie, nie, — nie było to tak. Ja, ja to czyniłem, — a ktoś obcy patrzał na mnie. Właśnie ów ktoś obcy, który był silnym i dokonał tego odkrycia. Ale to nie ja byłem — —
Ja, — cóż mnie obchodzi jakieś odkrycie? Jestem na to, by czynić, co ona zechce, Klarimonda, którą kocham wśród rozkosznej trwogi.
Piątek, 25 marca.
Przeciąłem drut telefonu. Nie chcę by mi ordynarny komisarz wciąż przeszkadzał, właśnie wtedy, gdy zbliża się przedziwna godzina —
O Boże, — dlaczego tak piszę? Nie ma w tem ani słowa prawdy. Jest mi, jak by ktoś kierował mem piórem.
Ale chcę tu — chcę — napisać tu to, co jest. Jest to z mej strony olbrzymi wysiłek. Ale chcę to uczynić. A więc jeszcze raz — to — — co ja chcę.
Przeciąłem drut od telefonu — — — ah! — — Ponieważ musiałem — — Wreszcie napisałem: — ponieważ musiałem.
Staliśmy przy oknach dziś rano i bawiliśmy się. Gra nasza inną jednak się stała od wczoraj. Ona wykonywa jakiś ruch, a ja opieram się, jak długo mogę. Aż wreszcie muszę go powtórzyć, bezwolnie uczynić to, co ona chce. Nie zdołam wysłowić, jaką cudowną rozkosz czuje się w tem, że się jest pokonanym, w tem poddaniu się jej woli.
Igraliśmy. Nagle wstała i odeszła w ciemną głąb pokoju. Było tam tak ciemno, że nie widziałem jej; zdało się, że wsiąkła w tę ciemność. Ale wnet powróciła, niosąc oburącz telefon stojący, zupełnie taki sam, jak mój. Postawiła go uśmiechając się na desce okiennej, wzięła nóż, przecięła drut i odniosła telefon z powrotem.
Przez kwadrans prawie opierałem się jej. Trwoga moja była większa aniżeli kiedykolwiek, ale tem cenniejszem mi było powolne uleganie jej. Wreszcie przyniosłem mój aparat, przeciąłem drut i postawiłem go z powrotem na stole.
Tak to było.
— Siedzę przy stole, wypiłem herbatę, służący właśnie zabrał naczynie. Pytałem go o godzinę, zegarek mój źle idzie. Jest piąta piętnaście, piąta piętnaście — —
Wiem, że gdy teraz popatrzę, Klarimonda coś czyni. Zrobi coś, co ja będę musiał zrobić.
Widzę. Stoi tam i uśmiecha się. Oto, — obym mógł wzrok odwrócić, — podchodzi do story! Odejmuje sznur, — czerwony, jest zupełnie taki, jak przy mojem oknie. Tworzy zeń pętlę. Zawiesza ją na haku ramy okiennej.
Usiada potem i uśmiecha się.
— Nie, tego nie można już nazwać trwogą, co czuję. Jest to okropny, obezwładniający strach, którego nie mogę przemódz za nic w świecie. Jest to przymus tak niebywały, a przy tem tak dziwnie rozkoszny, w swem okrucieństwie.
Mogłem zaraz pobiedz i uczynić to, co ona chce. Czekam jednak, walczę, bronię się. Czuję jak silniejszym, rozkoszniejszym ten przymus staje się z każdą minutą —
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak, siedzę znów tutaj. Pobiegłem szybko i uczyniłem czego chciała: wziąłem sznur, zrobiłem pętlę i zawiesiłem ją na haku.
A teraz będę się patrzył, wlepiał wzrok w papier. Gdyż wiem, co uczyni, jeśli znów popatrzę — — teraz o szóstej godzinie przedostatniego dnia tygodnia. Jeśli ją zobaczę, to muszę uczynić, co zechce, to jest — —
Nie chcę na nią patrzeć — —
Wtem zaśmiałem się — — głośno. Nie, nie śmieję się, to ktoś śmieje się we mnie. Wiem dlaczego, z powodu tego mego: — Ja nie chcę — —
Nie chcę, a wiem zupełnie pewnie, że muszę. Muszę na nią popatrzeć, muszę, muszę to uczynić — — a potem — — resztę.
Czekam, by te męki przedłużyć. Oto powód. Te dławiące oddech cierpienia, są najwyższą rozkoszą. Piszę, piszę, by dłużej tu jeszcze siedzieć, aby chwile tych cierpień przedłużyć, bo one rozkosz mej miłości rozciągają w nieskończoność — —
Jeszcze więcej, jeszcze dłużej — —
Znowu trwoga, przerażenie, znowu! Wiem, że popatrzę na nią, wstanę, powieszę się; tego się nie boję. O nie, to jest piękne, to jest drogocenne.
Ale coś innego, coś innego jeszcze jest w tem, — co potem nadejdzie. Nie Wiem, co będzie, — ale przyjdzie, przyjdzie z pewnością, z całą pewnością. Gdyż szczęście mych męczarń jest tak nieskończenie wielkie — — czuję, czuję, że potem przyjdzie coś przerażającego — —
Tylko nie myśleć — —
Pisać coś, cokolwiek, wszystko jedno co. Tylko szybko, nie myśleć — —
Nazwisko moje — Ryszard Bracquemont, Ryszard Bracquemont, Ryszard — — o, nie mogę dalej, — — Ryszard Bracquemont, — — — Ryszard Bracquemont — — teraz, teraz, — muszę na nią popatrzeć — — Ryszard Bracquemont — — muszę — nie, jeszcze — — Ryszard — Ryszard Brac — —
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
∗
∗ ∗ |
Komisarz dziewiątej dzielnicy, nie otrzymawszy na powtórne sygnalizowanie telefonem odpowiedzi wszedł po pięciu minutach do hotelu Stewens. Znalazł w pokoju pod numerem 7 zwłoki studenta Ryszarda Bracquemonta wiszące na ramie okiennej, zupełnie w ten sam sposób, co ciała jego trzech poprzedników.
Twarz miała tylko inny wyraz. Wykrzywiło ją straszliwe przerażenie, oczy szeroko otwarte, wychodziły na wierzch z oczodołów. Wargi były zaciśnięte, silne zęby w nie wygryzione.
A wśród nich przylepł, przegryziony i zmiażdżony, duży czarny pająk z dziwnymi, fioletowymi plamami.
— Na stole leżał dziennik studenta. Komisarz przeczytal go pospiesznie i zaraz udał się do domu naprzeciw. Tu jednak przekonał się bez wszelkiej wątpliwości, że drugie piętro w nim od miesięcy jest puste i niezamieszkane — —
JEZUSA MARYI FRIEDLA.
— Życie jego znam dość dobrze, spotykałem go niejednokrotnie we wszystkich krajach; prócz tego słyszałem wiele o nim od znajomych. O szczegółach wprawdzie jego śmierci nie wiem nic więcej, aniżeli inni. To tylko, co było w gazetach i co mi powiedział jego rządca — — właśnie szczegół, że w czasie kąpieli podniósł na siebie rękę.
Oto moje daty.
W jesieni w 1888 r. baron Friedel brał udział w wyścigach z przeszkodami, jako młodziutki rotmistrz żółtych dragonów. Było to w Gracu. Przypominam sobie, jak dumnym był stryj jego, pułkownik dragonów, gdy Friedel pierwszy osiągnął metę. — Patrzcie tylko na tego przepysznego chłopaka! — A byłby się był stał starą babą, gdyby nie ja! — Następnie opowiedział nam jak go tam wyszukał, rok temu przeszło, u swej siostry, starej panny, na Morawach.
Tam, na zamku Aibling, wychowywały chłopca sierotę jedna stara i dwie nieco młodsze ciotki. — Trzy zwaryowane babska! — zaśmiał się pułkownik — A ich rządca, wiecie, ten był czwartym! Taki poeta, co to opiewa duszę kobiecą i w każdej szlampie nawet świętą widzi. Nie chcę być niesprawiedliwym; rzeczywiście, całą on swoją mądrość wpakował w chłopca: wiedział on więcej mając lat piętnaście, aniżeli nasz cały pułk, nie opuszczając panów doktorów. Ach, gdybyż to jednak były jego jedyne wiadomości. Ale te inne, — dreszcz przechodzi człowieka. Haftować nauczył go ten fraucymer i robić koronki i szydełkiem manipulować i na drutach i wszystko inne, co jest jeszcze zachwycającego w tym rodzaju. Był to wzorowy gagacik z marcepanu. Słabo się robiło każdemu, kto nań spojrzał, tak jakby się napił przesłodzonej orszady!
Ależ to było pięciogłose wycie, gdym go stamtąd wydostawał! O włos a byłbym go tam pozostawił, tak nędznie się prezentował; jedynie pamięć na mego brata spowodowała, że okazałem się twardym w postanowieniu. Ale nie spodziewałem się wcale, a wcale, że z tego mazgaja zrobię kiedykolwiek mężczyznę! A dziś! — do dyabła! Czy znajdziecie gdzie bardziej dziarskiego rotmistrza pośród żółtych dragonów? —
Uszczypliwie opowiadał następnie pułkownik o postępkach swego bratanka. Jak to on nawet jego samego przetrzymać, aż do zupełnego upicia się, potrafił, jak to on niedawno pewnego szermierza z „Teutonii“ porządnie pokiereszował. A był tenże fechmistrzem, jak żaden inny w Gracu, takim, któremu szabla chodzi w łapie, gdyby szpicruta. No, a na koniu, — to właśnie widzieliście. A co do kobiet, święta Barbaro, takimi sukcesami nie pochwali się żaden kawalerzysta po obu stronach Litawy.
Trzy córeczki miała jego gospodyni, — gdy we Wiedniu był w szkole wojskowej, — i oto wszystkie trzy spodziewają się macierzyństwa. Alimenta chętnie zapłaci; wspaniałym chłopakiem jest bratanek jego, Jezus Marya!
— — Potem spotkałem go w pięć lat później i to nie gdzie indziej, jak w Kołomyi. Był on tam z panią ⁂. Nie wymieniam jej nazwiska, gdyż jeszcze teraz jeździ po całym świecie a wszystkie gazety prowincyonalne zachwycają się jej Medeą. Wówczas jednak imię jej brzmiało, gdyby złoto, w nadwornym teatrze; dziwną przeto dość była ta artystyczna włóczęga po najnędzniejszych dziurach Galicyi i Bukowiny. Poszedłem naturalnie na ten niezwykły wieczór recytatorski; tragiczka wygłaszała Demetriusa Schillera a baron Friedel deklamował nieśmiało swoje przepyszne, dźwięczne wierszyki. Klaskałem zachwycony. Kołomyjanie uważali mnie za autorytet, gdyż byłem w smokingu, wieczór uwieńczył przeto zupełny sukces. Jadłem z nimi potem kolacyę. Widocznem było, że ich wędrówka była zarazem rodzajem podróży poślubnej. Niezwykłą bezwątpienia, gdyż baron otrzymał od swych ciotek okazałą sumkę, teraz właśnie, gdy służbę wojskową porzucił; tragiczka zaś nigdy niczego innego nie czyniła, prócz tego, by obficie zarobione pieniądze, wyrzucać następnie marnotrawnie przez okno. Po cóż więc ta teatralna wędrówka po najnędzniejszych krajach Europy? Nie było to jednak jedyną zagadką. Każdy wie, że ⁂ przez całe życie nie była wcale dla mężczyzn uprzejmą, niejeden przypomina sobie jeszcze skandal, gdy to w ciągu jednej nocy uwiodła piękną księżnę Schöndorf. Było to dwa lata przed tym kołomyjskim wieczorem; niebawem potem wypoliczkowała podczas próby intendenta teatru, gdy zażądał od niej wyjaśnień z powodu jej natarczywości względem jego żony. Nigdy przedtem, ani potem nie słyszał nikt, by owa sławna Medea miała swego Jazona — — teraz jednak spostrzegłem, że chyłkiem całuje barona po rękach. Przypuszczałem, że to alkohol oboje połączył, — tysiące bowiem wesołych anekdot opowiadał sobie Graben o swojej wesołej przy szklance bohaterce. I dziś nie krępowała się, zaczęła od szklanki na wino napełnionej koniakiem. Ale on nie wypił ani kropli; stał się bezwzględnym abstynentem. — Co to mogło być? Dziś rozumiem ten dziwny stosunek, wówczas jednak nie mogłem nic z tego pojąć.
— Potem baron Friedel podróżował bardzo dużo. Spotykałem go czasem, ale zawsze tylko przelotnie. Ustaliłem jednak, że towarzyszył Amundsenowi podczas pierwszej jego wyprawy do bieguna, że następnie jako adjutant pułkownika Villbois-Mareuil brał udział w wojnie z Burami, że pod Mafeking był rannym, a pod Hortbeesfontain dostał się do angielskiej niewoli. W ciągu tych lat wydał on tom poezyi i rzeczywiście zajmującą pracę o Theokopolim. Było to owocem jego podróży do Hiszpanii. Zadziwiło mnie to tembardziej, że zawsze na myśl mi przychodziło niezwykłe podobieństwo barona do ciekawego portretu tego malarza, zwanego przez współczesnych „El Greco“. Bo też rzeczywiście Jezus Marya Friedel był jedynym z ludzi spotkanych przezemnie w życiu, u którego biel od czerni (jak to mówią) oddzielić się nie da.
Następnie spotkałem go znów w Berlinie na posiedzeniu naukowo — humanitarnego komitetu. Siedział naprzeciw mnie, pomiędzy panią Inez Seckel a komisarzem policyi, panem Treskowem. Pił znowu i palił, przysłuchując się równocześnie z zajęciem wykładowi. Było to w owym czasie, gdy Hirschfeldowski podział indywidyów na heteroseksualne i homoseksualne zdawał się ogólnie przyjmować, gdy stronę naukową zagadnienia uważano już za rozwiązaną, a starano się następnie dojść do praktycznych konsekwencyi. Mówiliśmy mało ze sobą, ale przypominam sobie, co mi powiedział, gdyśmy w garderobie palta ubierali: — Ci panowie sądzą, że to wszystko jest tak niebywale proste. Ale, wierz mi pan, — — są wypadki, w których należałoby zastosować zupełnie inną tabliczkę mnożenia.
Wiem dalej, że baron Friedel czas dłuższy bawił u pewnej damy w Sztokholmie, nazwanej wesoło a złośliwie przez Strindberga „Hanna Paj”, a której ten szerokogębny filister z wiejskiej plebanii w mniszem oburzeniu rzuca prosto w twarz zarzut podobnych miłostek, jakie klasycznej przypisujemy Medei. I tu należy ten pobyt barona uważać za niezwykłe intermezzo dla stron obu, nie dające się tak łatwo sprowadzić do jakiejś normy. Następnie zawikłał się znów baron we Wiedniu w jakąś skandaliczną aferę, którą w samym zarodku zatajano, tak że tylko niewiele przedostało się do gazet. Nic o tem prawie nie wiem, dowiedziałem się tylko, że krewni jego odmówili mu nagle skutkiem tego wszelkiego wsparcia, tak, że porzucił on cały ten kram i wyjechał do Ameryki.
W kilka lat później usłyszałem przypadkiem nazwisko jego w redakcyi niemieckiej La Plata — Gazety w Buenos Aires. Rozpytałem się i dowiedziałem się wówczas, że baron Friedel przez pół roku był u nich zecerem, przedtem zaś by rządcą estancyi u pewnego Niemca. W końcu widziano go woźnicą w Rosario; ale i stamtąd wnet się oddalił i przebywa teraz kędyś w Paragwaju.
W tym to kraju spotkałem go znowu i to wśród osobliwych okoliczności. Należy nieco o tych ludziach opowiedzieć, którzy nazywają Paragwaj „ziemią obiecaną“. Tworzą oni komiczne społeczeństwo, o którem warto kiedyś napisać osobną powieść. Raz przybył tu jeden, któremu za ciasno było w ojczyźnie, taki, co to wszystkich żydów żywcem pożreć pragnąłby i przypuszcza, że świat zbawi, jeśli głośno: „Heilo“ krzyczeć będzie. Miał on rudą brodę i rude włosy, a jego duże, błękitne oczy jasno patrzyły na świat, — ach, żaden człowiek nie był mi nigdy bardziej sympatyczny od doktora Förstera, rzekł mi raz przyjaciel mój, sędzia Philipsohn. Co do tego miał słuszność; musiało go się lubieć z powodu jego radosnej wiary we wszystkie możliwe ideały, oraz z powodu jego dobrotliwej, serdecznej głupoty; nikogo bardziej od niego, pośród tych wszystkich, którzy przywędrowali, by znaleźć tu łąkę utopii od dawna szukanej. Z nim wywędrowała Elżbieta, sucha, o niebieskich pończochach żona jego, — ta powróciła po latach i żuje obecnie w papierach pozostałych po jej wielkim bracie, gra rolę opuszczonej Pityi i oblagowuje beztroskliwych mieszczuchów wielkimi słowami: — Mój brat! — Ale ten nie żyje już i nie ma nikogo, ktoby go uwolnił od tej siostrzanej miłości. Jeszcze dotąd drwią tam z niej z Paragwaju; niekulturalni tam ludzie i nie mający respektu wobec kapłanki strażującej w świątyni w Wajmarze. Opowiadają o niej anekdotki —
I o nim opowiadają historyjki, o jej mężu, rudym Försterze. I wtedy także śmieją się czasem, ale tak przez łzy, jak to się śmiejemy czasem na tragikomedyi. Ach, prawdziwe to nieszczęście! Tyle wielkiego, prawdziwego zapału, pięknego i głupiutkiego, jak zawsze, gdy jest on uczciwym; tyle odwagi i pracy i dzieciństwa. Nowe Niemcy w błogosławionym kraju, wolne, wielkie, wspaniałe, — jakże silnie biło serce tego człowieka! A potem załamanie się, a w końcu — kula w łeb.
On był wodzem. Ale przed nim, z nim i po nim przybyli tu inni, hrabiowie i szlachcice, oficerowie i junkrzy, dziwne towarzystwo: ludzie, dla których młode Niemcy były zbyt odległe, którzy pragnęli tu znaleźć swój ukochany, ciasny świat — w Ameryce. Spotkałem tu rotmistrza huzarów nad rzeką Tebicuary, kopiącęgo studnię. Obok stał przyjaciel jego, kirasyer i komenderował. A żaden z nich nie miał pojęcia, jak należy studnię kopać, bawili się tak, jak dwaj chłopcy, pragnący wywiercić dziurę do środka ziemi. Innym razem wszedłem do jakiegoś sklepu: — Proszę o kieliszek koniaku. — Ale hrabia meklemburski nie poruszył się nawet na swem krześle, zaczytany w jakimś prastarym numerze gazety „Reichsboten“. — Dajże mi pan przecie koniaku! — Nie ruszył się. — Do dyabła! — krzyknąłem — chcę dostać koniaku! — Teraz zdecydował się na odpowiedź, obrażony mym krzykiem: — Nalej-że go pan sobie! Przecież stoi tam butel! — Cudowni są ci ludzie z zamarłych czasów w tym pra-lesie. Dostatnio lub ubogo żyją z kapitaliku, przywiezionego ze sobą, przebijając się wśród trosk przez życie, trudniąc się po trosze uprawą roli lub chowem bydła, i stając wobec wszystkiego, czego od nich życie tam zażąda, jak małe dzieci. Śmiać się człowiek musi — ale przytem wilgotnieją mu nieco oczy.
W tym kraju wszędzie przyjmą cię gościnnie. Czy to przyjedziesz do Niemca, Francuza, Anglika, Hiszpana czy Włocha, każdy z nich raduje się, że jesteś jego gościem w małej jego posiadłości. Gdy dają ci, co mają najlepszego, mówią, że to tylko dobre, lada nicpoń panem czuje się nagle w estancyi; należy tylko jak najdłużej w gościnie zabawić, a najlepiej wcale nie wyjeżdżać. Można naturalnie zamieszkać nawet u Niemców o krwi błękitnej, nieco inaczej się jednak u nich mieszka, gdyż oni są ludźmi lepszego gatunku. Zaszczytem dla ciebie jest nie lada, jeżeli cię raczą przyjąć, ale wcale nie czynisz im zaszczytu, jeżeli się u nich pojawisz. Prócz tego otrzymuje się u nich wszystko w złym gatunku, lecz za to musi się za wszystko bardzo słono płacić. Lecz oni domu swego nie nazywają hotelem, — pfuj, to nie jest w dobrym tonie. Pensyonatem zwą go, pensyonatem — bo takim może zarządzać każda baronowa. Właściciel pensyonatu nie troszczy się wprawdzie wcale o to, czy masz buty wyczyszczone, ale za to bierze pieniądze. Prawie każdy ma tu taki pensyonat — w którym co dziesięć lat pojawia się jakiś gość.
W pensyonacie znalazłem się i ja, u hrabiny Melanii. Jaką ona była, łatwo to określić; udajcie się tylko kiedy rankiem do ogrodu przy zwierzyńcu, to zawsze ujrzycie w nim taką damę, jadącą konno. Na głowie ma obrzydliwy, mały cylinderek i odziana jest w czarną amazonkę, której wynalazca musiał być zapewne największym wrogiem kobiet, jakiego kiedykolwiek wydała ziemia. Jest jasną blondyną; kanciasta i sucha; typowa żona niemieckiego oficera. Jeżeli się raz taką jedną widziało, będziesz się wszystkim kłaniał przy spotkaniu. Nigdy nie jest się pewnym, czy to ta, którą znasz, czy zupełnie obca, — tak wszystkie są do siebie podobne. To też, gdy hrabinę Melanię ujrzałem, sądziłem z całą pewnością, że już kiedyś miałem zaszczyt; lecz ona lepiej wiedziała, — nie miałem jeszcze zaszczytu.
Mogła uchodzić za trzydziestopięcioletnią, a w kraju tym przebywała już najmniej dwadzieścia pięć lat. Była majętną i mogła żyć bardzo wygodnie, ale żyła bardzo skromnie, a nawet źle. Zajmowała się gospodarstwem w sposób taki, w jaki rodzice jej niem się zajmowali, klęła jak marynarz i jeździła konno. Czarna amazonka i damskie siodło, oto wszystko, co było u niej z kobiecości. Jeżeli wydawała rozkazy, to brzmiało to jak komenda jakiegoś pruskiego oficera; głośno, ostro zawołała, tak, że głos jej rozległ się po wszystkich pokojach: — Maryo! — Marya zjawiła się wnet, i tym razem nie myliłem się, znałem ją: był to nie kto inny, tylko Jezus Marya Friedel. Ubrany w czarną amazonkę jak hrabina, przeprowadzał właśnie dwa wierzchowce przed mem oknem. Hrabina chwyciła cugle i pomogła mu dosiąść konia. Friedel dostał się na siodło, — damskie siodło, ma się rozumieć. Wówczas dosiadła i hrabina swego konia — i oboje popędzili do lasu.
A więc hrabina Melania była następczynią Medei i sztokholmskiej reformatorki. Jeśli pierwsza była komedyantką, a druga nauczycielką — to ta była porucznikiem. A z pewnością o tyle bardziej mężczyzną, o ile żołnierz jest bardziej mężczyzną od kandydata, odbywającego praktykę, lub od młodziutkiego bohatera. I odwrotnie. Baron Friedel był tu o tyle bardziej kobietą, że nawet nosił ubranie kobiece i uchodził za pokojówkę hrabiny.
Tego dnia nie widziałem go już więcej, ale nazajutrz spotkałem go na werandzie. Poznał mnie natychmiast, a ja ukłoniłem się mu. W tejże chwili odwrócił się i uciekł jak oparzony. Ale w półgodziny później zjawił się w moim pokoju — — w męskiem ubraniu. — Czy długo zamierzasz pan jeszcze tutaj zabawić? — Odpowiedziałem, że nie mam żadnych planów i że mogę tak dobrze jeszcze dziś wyjechać, jak i za kilka tygodni. Wówczas prosił mnie, by mógł się do mnie przyłączyć; najbardziej by pragnął, byśmy natychmiast wyjechali. Usprawiedliwiałem się, tłumacząc, że moje pojawienie się tutaj było zupełnie przypadkowem, że w żadnym razie nie zamierzałem przeszkadzać mu w jego tusculum u amazonki. Może więc spokojnie pozostać, odjadę sam, jeśli obecność moja go zawstydza.
Wtedy rzekł: — Nie, to nie. Ale jestem teraz znów zupełnie inny. Muszę dziś odjechać bezwarunkowo. Nie mogę tu pozostać dłużej ani godziny.
— Byliśmy potem przez pół roku ciągle razem. Polowaliśmy w Chaco. Przyznaję chętnie, że baron Friedel lepszym był jeźdzcem odemnie i że daleko lepszym był myśliwym, aniżeli ja. Czasem przydarzały się nieco niebezpieczne awanturki, a to z przyczyny, że nie pozostawił on w spokoju żadnej indyjskiej dziewczyny, jeśli choć w części zadowolić mogła wymagania Europejczyka. Jedną nawet włóczył ze sobą na siodle przez kilka dni. W Assuncion oczekiwała go w konsulacie miła wiadomość. Ostatnia z jego ciotek umarła i oto stał się dziedzicem bardzo znacznego majątku. Odjechaliśmy razem do Europy; w Boulogne zadowolony byłem, że wysiada na ląd, gdyż na parowcu zachowywał się niemożliwie. Zgrywał się w karty i pił, co nocy hulał na pokładzie, dopóki nie usnął w pokoju dla palących. Przy wspólnym obiedzie kobiety chętnie przyjmowały jego obcesową natarczywość, ale dwoje dziewcząt z dolnych kajut poskarżyło się kapitanowi — — powstał wielki harmider, a w następstwie tego wiele niemiłej paplaniny. Mimo tego wyszukał on jeszcze sposobność, by uwieść, podczas wycieczki łodzią na Maderę, młodą żonę kupca, podróżujące wspólnie z nami; uczynił zaś to tak bezczelnie, tak widocznie niemal, że do dziś pojąć nie mogę, jak to się stać mogło, że nikt prócz mnie tego nie zauważył. Przychodziło mi wówczas na myśl, że dzieje się tak pod wpływem jakiegoś przezwyciężyć się nie dającego przymusu, pod wpływem potężnej, płomiennej chęci, by utwierdzać ustawicznie samego siebie pewnością o swej męskości. Przyznać trzeba, że to utwierdzanie siebie całkowicie mu się udawało.
Było to na rok prawie przed jego śmiercią. Kula dosięgła go na zamku Aibling, dokąd usunął się zaraz po swym powrocie do Europy. Żył zdala od wszelkiego ruchu, samotnie, w ścisłem tego słowa znaczeniu. Usługiwali mu jedynie podeszli służący, czasem wyjeżdżał konno do swych bukowych lasów, a pozatem większość dnia spędzał w swej zamkowej bibliotece. Dowiedziałem się o tem wszystkiem od niejakiego Józefa Kochfischa, jego rządcy, który mi także dał na kilka tygodni zapiski swego pana do dyspozycyi. Piszę; zapiski, — gdyż jest to, zdaje się, jedyne słowo, odpowiadające nazwą w części tej dziwnej pisaninie. Zapewne zamyślał baron z początku pomieścić w tej czarno oprawnej księdze swój pamiętnik, wkrótce jednak miejsce jego zajął rodzaj dziennika, który znów po niewielu stronach przerywany był szkicami, wierszami i wszelkiemi możliwemi uwagami. Potem znów przeplatało się to dalej chaotycznie. Dalszą właściwością tej książki było to, że zawierała dwa rodzaje pisma. Zaczynała się stojącem, silnem pismem barona, dobrze mi znanem; panowało ono wyłącznie przez cztery tuziny początkowych stron. Nagle okazała nowa strona delikatne, zgrabne pismo kobiece, zajmujące następnych stron dwadzieścia, poczem następywało znów silne pismo barona Friedla, by bardzo szybko ustąpić znów pismu kobiecemu. Im dalej przewracało się kartki, tem częściej następowały zmiany pisma; w końcu zmieniały się tak często, że nieraz w jednem zdaniu oba rodzaje się znachodziły. Co do treści ustaliłem, że wszystkie wiersze, z wyjątkiem dwu, — dalej dobrze opracowany szkic o muzykalnem w sztuce L. Hofmanna, oraz kilka doskonałych przekładów z Alfreda Vigne’go, pisanych było wyłącznie pismem kobiecem. Natomiast, prócz innych, okazywały następujące ustępy wyłącznie pismo barona: szereg epizodów z wojny burskiej, bardzo wnikliwe, niemal matematycznie dokładne wykazanie wpływów Hofmanna na Francuzów w XIX. wieku, następnie krytyka poezyi Walta Whitmana, na którym autor nie pozostawił ani jednego suchego włoska, w końcu długo i szeroko rozprowadzone, w najdrobniejszych szczególikach uzasadnione — — studym szachowe, będące nowym zupelnie waryantem do rozwiązania Ruy Lopesa.
Może dorzuci jeszcze nieco światła jeden z wierszy, napisany pismem barona, drugi wiersz bowiem jest zawadyackim i pijackim. Przytaczamy go w całości:
twój mądry całus, pełen wszechmądrości,
jak może iskra, płonąca pośrodku,
w najdalszych krańcach zapalać płomienie?
Dziewczę całujesz, — i oto wraz chłopiec
wstał z pocałunku. Pierzchł, by chwycić ciepło
córeczkę twoją w wesołe ramiona,
przynosząc onej ogień, dar północy.
Lecz patrz: — jej całus, szczęście niebywałe,
niweczy wszystko, by zmianę znów stworzyć;
wyrwał się, pierzcha — i wraca o świcie,
wraca — kobietą, — do ciebie kobiety! —
Okazuje się tu pewnem, że tytuł powstał na mocy przypomnienia z Rousseau’a. Nie mam najmniejszego punktu zaczepienia, by uzasadnić, czy treść wiersza oparta jest na indywidualnem przeżyciu, czy też uważać go należy w całości za obraz; myślowa koncepcya sama w sobie dozwala jednakowoż głęboko wtargnąć w życie duchowe pisarza i potwierdza właściwie obraz seksualnej psyche barona, tak, jak ją sobie, na podstawie tego, co z jego życia znanem było, od dawna wyobrażałem. Obraz ten rzeczywiście okazuje się dość niezwykłym, ale nie jest znów tak dalece godnym zastanawienia, jakby się to na pierwszy rzut oka wydawać mogło. Przedewszystkiem życie seksualne barona nie było znowu czemś tak nadzwyczajnem, ani też bezwzględnie wyjątkowem, zainteresować mogło jedynie ostrem zarysowaniem swej formy. Twierdzę bowiem na podstawie obserwacyi, że szczególniej wśród artystów nie znałem niemal ani jednego osobnika, którego by w ścisłem tego słowa znaczeniu nazwać można było jednopłciowym. Szanując bardzo naszą męskość, zaznaczam, że nie przeszkadza ona wcale temu, by zawsze i wszędzie kobiecość przez nią nie przezierała. I chwała Bogu, — gdyż połączone by to było z wielką szkodą, gdyby było inaczej. A jeszcze i drugi moment, zaznaczający się u barona tak jaskrawo, a mianowicie równopłciowe odczuwanie kobiecej części jego duszy, okazuje się również tylko przy powierzchownem rozważaniu czemś niezwykłem — — w rzeczywistości zaś musi być uważane za zupełnie naturalne i całkowicie normalne. Albowiem, jeżeli w jakiemś ciele całkowicie męskiem mieszka psyche o czysto męskiem odczuwaniu, — używam terminu „psyche“ jako obrazu, by być łatwiej i szybciej zrozumianym, — jeżeli więc mieszka psyche, która przy danych okolicznościach, odczuwa po kobiecemu, to odczuwanie to na ogół nie będzie tak silne, by pokonać wszystkie zapory, przeszkadzające ze względów naturalnych zbliżeniu się jej do mężczyzny. Tendencya instynktu pozostaje więc tak przedtem jak i potem zwróconą na kobietę, a gdy tenże wobec psyche odczuwa siebie samego jako kobietę, to oznacza to tylko pozornie jednopłciowe odczuwanie; w rzeczywistości pozostaje pierwotna tęsknota do kobiety, która właśnie w swem własnem kobiecem odczuwaniu — jedynie kryje się pod maską jednopłciowości. Widzę przeto w przypadku barona Friedla nic więcej, jak tylko ostro zarysowany przykład fenomenu, który, nie w tak ostrej wprawdzie formie, dość często obserwowałem. Potwierdzeniem słuszności moich twierdzeń zdaje się być fakt, że za objekt, przy tej seksualnej metamorfozie wybierana bywa partnerka, psyche, odczuwająca z swej strony bardziej, lub mniej silnie po męsku — — a w jaskrawym przykładzie mego przyjaciela, partnerkami temi są zdecydowane lesbijki. O jednej z tych dam stanowczo stwierdzić mogę — — nie popełniam tu żadnej niedyskrecyi, gdyż otrzymałem od niej na to zezwolenie, — — że nigdy w całem swem bogatem życiu nie uczuwała ona żadnego pociągu do mężczyzny, z wyjątkiem właśnie pociągu do barona Friedla. Można w tym pociągu kobiet, gardzących mężczyznami, do jednego lub drugiego mężczyzny, przypuszczać, co okazuje się prawie zawsze, ukryte w nich drzemiące, kobiece odczuwanie, lub też przyjąć, że te kobiety w kobieco odczuwającym mężczyźnie właśnie dlatego odczuwają kobiecość, — — zapewne i jedno i drugie zapatrywanie ma tu znaczenie. Jakkolwiek by zaś było, ta niezwykła miłość, przypominająca mi bajkę Platona o trzech rodzajach płci w praczasie i stwierdzająca ją w zupełnie innem świetle, staje się, skoro na jaw występuje, dość rozweselająca. Dla beztroskliwego mieszczucha najzwyczajniejszą rzeczą na świecie jest miłość mężczyzny do kobiety; bliżej rozpatrywana okazuje się ona nagle nadzwyczajnie skomplikowaną: miłość mężczyzny, czującego się kobietą i który jako taki nie mężczyznę, ale kobietę kocha — do kobiety, która znów odczuwa po męsku, a jednak nie kocha kobiety tylko mężczyznę! A ten tak zagmatwany problem rozwiązuje się jednak w swej praprzyczynie w sposób zupełnie naturalny: normalne odczuwanie obustronne; do czego dołącza się tylko lekka domieszka inwersyi.
Wobec tego wszystkiego byłyby dla mnie przygody barona Jezusa Maryi Friedla, choćby były jak najlepszym materyałem dla psychologa życia seksualnego, byłyby dla mnie nie bardzo zaciekawiające, gdyby w ich objawach nie znalazło się kilka punktów, upewniających mnie, że podział jego psyche na męski i kobiecy pierwiastek daleko przechodzi po za granice, dotąd objaśnić się dające. Prawie wszystkie te punkta znajdują się na końcu książki, pisane są przeważnie pismem barona, lecz czasem także pismem kobiecem. Wypada wyjaśnić wzajemny związek tych punktów, chociaż często z punktów tych wcale on organicznie wyprowadzić się nie da, gdyż tkwią one gdyby śliwki w cieście. Warto zaznaczyć, że z całej ostatniej części tych zapisków wyziera szczególna fantastyczność, która i na mnie, acz nie mógłbym powiedzieć dlaczego, wywarła wrażenie, że zrodziła ją walka przeciwnych instynktów seksualnych. Zapewne to właśnie wyda się w tych miejscach niejednemu poetycznem, podczas, gdy baron, — taki, jakiego znałem, — mimo głębokości odczuwania i wnikliwości umysłu, nie przekraczał granic dyletantyzmu.
∗ ∗
∗ |
Strona 884. Pismo barona.
Szare, lądowe kraby ziemią sunęły, wówczas gdy wieczór zapadał. Jest ich niezmiernie wiele, zda się, że ożyła skorupa ziemi; wszędzie widać poruszające się te obrzydliwe stworzenia. Wszelkiej wielkości były tam, małe, nie większe od mego paznokcia i inne o zmarniałych nożycach, śmiesznie drobne, i inne znów, duże jak talerze, o jednej z nożyc nieforemnie wielkiej, większej aniżeli całe zwierzę; kraby — pająki, gęsto owłosione z oczyma na szypułkach; jadowite kraby szczeciniaste, płaskie, podobne do olbrzymich pluskiew. Wokół ziemia była poryta a głębokie jamy wyrzucały z swych wnętrz coraz to nowe stworzenia. Nie mogłem niemal jechać, ściągnąłem cugle mej klaczy, szukającej ostrożnie drogi.
Coraz więcej krabów wydostawało się z ziemi, coraz więcej. A wszystkie dążyły w jedną stronę, ku zachodowi, ku słońcu. Żaden z nich nie zboczał ani na prawo ani na lewo. jak po nitce ciągnęły ośmionogi dalej, coraz dalej. Wiedziałem dobrze, z jakiego powodu się tak spieszą; tam, kędyś na zachodzie, leżała gdzieś padlina, przez sępy porzucona, — a oto wieczór zapadał. Albo też, — tak, tak pewno było! Pędziły na cmentarz, na cmentarz w San Ignacio; dziś rano właśnie pochowano trzech rybaków, zmarłych na błotną febrę. Wczoraj jeszcze ich widziałem, wszystkich trzech, hałasujących po pijacku przed knajpką gauchów. Jutro zaś, zanim słońce wstanie, w porytej ziemi leżeć będą li nagie ich kości — — ciało, które kształt ich tworzyło, rozpadnie się na miliony części i rozdzieli się po milionach żołądków tych szarych, wstętnych krabów.
O, jakże są wstrętne! Żaden Indyanin nie dotyka tych nieczystych stworzeń, plądrujących jego cmentarze. Tylko murzyn pożera je. Chwyta je, tuczy a potem gotuje z nich swą wstrętną zupę. Lub też chwyta je, odłamuje szczypce i wysysa je. A na bezbronne zwierzę rzucają się inne kraby i pożerają je żywcem; nie pozostanie zeń ani kawałeczek — — krach, krach, pęka pancerz i skorupa — —
Ta kobieta, wiem o tem, jest jako taki wielki, wstrętny krab. Żali jestem już padliną, którą ona wietrzy, odgrzebuje i pożera, aż do nagich kości? O tak, — ciało moje musi ona mieć, aby żyć mogła. Ale uważ; nie dam się pożreć! Przeciwnie będzie, — szczypce ci odłamię, jak to czyni murzyn, i wyssę z nich krew — —
Strona 861. Pismo barona.
Byłem raz w teatrzyku Royal w Buenos Aires. Siedzieliśmy w głębi loży: Walter Gelling, dwie kokoty i ja. Piliśmy szampana, zesunąwszy firanki i hałasowaliśmy. Czasem tylko — rzucił który z nas okiem na scenę, najczęściej na to tylko, by rzucić w jej stronę jakieś bezczelne słowo, — — w tem objawiał się nasz dowcip. Ta „elastyczna“ — ach, ta była przyjaciółką Whitheya. Przypijaliśmy do niej, wrzeszczeli, życzyli jej bliźniąt na urodziny, — tak że aż zachodził się śmiechem tłum w parterze. Gdy Loo-pink-the-Loop weszła na scenę Gelling był już tak pijany, że zaledwie mógł ryczeć; służący teatralni wynieśli go, a kobiety odwiozły go do domu. Piłem dalej sam.
Potem pojawiło się trzech chłopaków amerykańskich: głupi, obrzydliwi nicponie z Bowery, śpiewający błazeńskie pieśni. Publiczność szydziła, wrzeszczała i łajała ich, odsyłając ich do czorta, ale chłopcy mimo to powrócili na scenę. Teraz nie śpiewali już, lecz tańczyli, wybijając twardymi obcasami swój taniec marynarski. Coraz szybciej wirowały ich nogi, coraz silniej deptały posypane piaskiem deski. Wziąłem program, by poszukać ich nazwisk, — byli to „trzej Dickensi“.
Ale gdy znów na scenę spojrzałem, nie było już na niej tych „trzech Dickensów“. Jedynie sześć nóg skakało tam po scenie, wybijając takt w wściekłem tempie, uderzając w podkówki i uwijając się po scence. Sześć nóg, sześć smukłych, czarnych nóg.
Zasłona spadła, a ludzie poczęli klaskać., Niczego nie spostrzegli i teraz również nie widzieli niczego, gdy — jedna po drugiej — sześć nóg wyszło przed rampę i ukłoniło się. Sześć czarnych nóg tych „trzech Dickensów“.
— — Kto to ukradł im ciała? Ależ nie, tak być nie mogło, — chciano tych nóg, a nie tych ciał. Ciała były bez wartości, — obrzydliwe głowy, wąskie piersi i małpie ramiona, — nikt nie chciałby ich sobie przywłaszczyć. Ale tych sześć nóg: stalowe struny, wysmukłe, karne. Wspaniałych sześć nóg!
— Hotel mój był przy ulicy Mayo, liczba 25. Obok w plugawym teatrzyku hałasowano jeszcze; wszedłem do wnętrza. Troje dziewcząt było na scenie, — „Graciela — Trio“ objaśniał program. Blondynki, o znudzonych minach dziewczęta, w długich błękitnych sukniach jedwabnych, stały na uboczu sceny. Śpiewały swą pieśń, a przy bisowaniu zwrotek podrzucały suknie wysoko w górę. Spodnic nie miały wcale, w wysokich, czarnych trykotach tkwiły ich nogi. Wysmukłe, karne, stalowe nogi — — o wiedziałem dobrze, że należą one do „trzech Dickensów“.
Uczułem wielką trwogę, przeczułem, że i mnie ktoś okraść może. Nietylko nogi, — — wszystko! Ale trwało to tylko chwilę, potem musiałem się roześmiać. Na myśl mi przyszło: co będzie, jeżeli Dickensi ubezpieczyli się od kradzieży? Zapewne dały im dziewki swe chude nogi starych bab, a same wytańcowują po świecie wspaniałemi nogami Dickensów. Ale w jaki sposób udowodnią Dickensi kradzież. Towarzystwo ubezpieczeń będzie się wzbraniać zapłacić im odszkodowanie, — i dojdzie do procesu!
∗ ∗
∗ |
Strona 914. Pismo kobiece.
Ani ten w Cintry, ani ten na Ischia, ani też ten Estów. Ani ten pełen cieni w Phislehurst, ani ten na Laeromie, ani szweryński. Ani ten czarodziejski ogród Haitis, stworzony przez pewnego poetę niemieckiego, gdy bawił się w konsula w krainie murzynów.
Nie, nie, żaden z tych. Wszystkie razem raczej, — a jednak żaden z nich. Każdy po raz jeden — jeśli padnie właściwe słowo; jeśli to co było, pożre to, co jest, jeśli przeszłe stanie się przyszłością, jeżeli piękne kłamstwa brudne prawdy pokonają.
Może wówczas!
Znużona jadę późno o wieczorze. Pomiędzy polami i wzdłuż lasu — gdzie oczy poniosą. Wtem jawi się mur, długi szary mur, i wysokie drzewa po obu stronach. Za nim, za nim są Wielkie Ogrody.
Czasem pęka mur; na małej przestrzeni jedynie sztachety ukrywają ciche tajemnice. Wtedy mogę je przejrzeć. Dalekie drogi, równiutkie łąki a nigdzie końca. Gęste zarośla, wśród których śpią sny, ciemne stawy, których łabędzie nocą śpiewać będą. A żadnego dźwięku, najmniejszego, najcichszego dźwięku.
Jeżeli teraz bramę ujrzę, zesunę się z siodła, potem pocałuję chrapy mego bułanka. Różdzką uderzę lekko w ciężkie żelazo, — teraz, wiem, otworzy się krata. Powoli, cicho — a żaden z zawiasów nie zazgrzyta. Lekko rozchylą się potężne skrzydła — i oto przyjmą mnie tęskniące ramiona Wielkich Ogrodów.
Z dali, pośród platanów zdąża piękna kobieta. Gdy idzie, dzwonią jej kroki jako dzwonienie śnieżyczek, gdy oddecha, świeci jej oddech, gdyby mgła srebrna. Gdy się uśmiecha, zapominają słowiki o swym śpiewie, gdy mówi, padają perły z jej warg. Chłopcze, — mówi do mnie, — kochany chłopcze. — A ja jestem tak radosną, że ona mnie małą dziewczynkę chłopcem zowie.
— Kochany chłopcze, — mówi ona i całuje me ręce. Nie masz niczego, co by tyle powiedziało, jak to, gdy ona ujmuje me ręce i całuje je. Całkowita cisza spoczywa w oczach pięknej kobiety i całkowita, słodka cichość ucałuje mnie, zaraz — jeśli tylko bramę zobaczę — —
Nigdy nie znajdę tej bramy. Czasem jedynie pęka mur; na krótkiej przestrzeni sztachety jeno kryją słodkie tajemnice i wtedy mogę je przejrzeć. Gęste zarośla, ciemne stawy — — dalekie, w dal idące drogi i nigdzie końca. Potem znów mur, długi szary mur, i wysokie drzewa po obu stronach.
Znużona jadę późno o wieczorze, Pośród pól i wzdłuż lasu — — kędy oczy poniosą.
∗ ∗
∗ |
Strona 919. Pismo barona.
Wiem dobrze, że to był dowcip, i byłbym się śmiał serdecznie z tego, gdyby się to było komu innemu przydarzyło. Ale jeszcze dziś nie mogę zapomnieć bezczelnej obrazy, jeszcze dzisiaj nie, po dziesięciu latach. I jeśli kiedykolwiek hrabinę znów zobaczę, lub też kpiarza, który jej tę myśl podsunął — — przeorzę ich twarz szpicrutą.
Niech mnie kaci porwą — — hrabina Isabeau nie była przecież żadną świętą! Primavesi z jedenastego pułku huzarów miał ją i polski skrzypek i pan Staching. Przypuszczam nawet, że miała stosunek z swoim szoferem, i niebo wie z kim jeszcze. Że ja się potem do niej umizgałem — — no tak, bo wtedy chciałem ją mieć, albowiem była piękną kobietą i była w wielkiej modzie w Spa. Tak, natrudziłem się dosyć z jej powodu, o wiele więcej aniżeli z powodu którykolwiek innej z kobiet. Wtedy, na balu w kasynie zaszliśmy w końcu tak daleko. Siedzieliśmy w niszy, nacierałem na nią — a wiem, że dobrze mówiłem. To blada, to zarumieniona była w ogniu moich palących słów, uderzających w jej delikatne uszka i płonących gorąco w jej mózgu. Nie podała mi nawet ręki, gdy powstawała z miejsca, ale rzekła: — Przyjdź pan do mego zamku dziś nocą, o godzinie trzeciej. Ujrzy pan światło w jednem z okien, wówczas wejdź pan przez nie. — Potem odeszła szybko i poczęła tańczyć kadryla z malarzem fińskim.
Przelazłem owej nocy przez sztachety ogrodowe i pobiegłem do zamku. Zaraz spostrzegłem okno, lekki blask światła przedzierał się przez zamknięte okiennice. Przystawiłem drabinę, opartą obok o ścianę, wydostałem się szybko na górę i zapukałem lekko do szyby. Ale nikt nie odpowiadał. Zapukałem jeszcze raz, potem nacisnąłem ostrożnie okno, odepchnąłem okiennice i dostałem się do pokoju.
Poznałem zaraz: była to zbytkownie urządzona sypialnia hrabiny Isabeau. Tam, na sofie leżała jej kremowa, jedwabna suknia, którą tego wieczora miała na sobie. Ona sama — — ah, płonęło światło tam za zasłoną. Tam więc było jej łóżko, — tam była ona. Cicho zawołałem ją po imieniu — żadnej odpowiedzi; tylko cichy szelest poruszonych zasłon dobiegł do mnie. Szybko rozebrałem się, postąpiłem do łóżka, odsunąłem zasłonę. I oto ujrzałem szerokie, niskie zbytkowne łoże, — — było pustem. Tylko przywiązany do poręczy łóżka wytrzeszczał na mnie ślepia prastary, wychudły cap. I cap ten stanął dęba na tylnych łapach i zabeczał głośno, gdy mnie ujrzał.
Nie wiem w jaki sposób znalazłem się znów w ubraniu. Drabiny nie było i musiałem skoczyć w dół. Może się mylę, ale wydało mi się, że słyszałem śmiech dwu głosów, gdy biegłem ogrodem.
Wyjechałem precz ze Spa, jeszcze tego samego dnia wczesnym rankiem. Przypadek zdarzył, że w Hamburgu poznałem się z Amundsenem; popłynąłem z nim na północ —
O nie, to nie był tylko dowcip, była to tchórzliwa, nędzna obelga, był to najobelżywszy afront, jakim kiedykolwiek w życiu w twarz mi plunięto. Wtedy nie uświadomiałem sobie tego tak dokładnie, czułem się tylko zblamowanym, dotkniętym, zranionym w mej dumie, oto wszystko. Ale dziś patrzę się na to wszystko zupełnie inaczej. Gdyby była użyła do tego kozy, byłby to dowcip. Bezczelny, obrażający dowcip, ale zawsze dowcip, dobry dowcip. Temu nie można zaprzeczyć. Tem była by mi niejako powiedziała: — Ty głupi, ordynarny błaźnie pragniesz zdobyć hrabinę Isabeau? Ja, która kochanków wybieram sobie całkiem według mej woli? Ach, idź że, mój młodzianie, i pociesz się tą chudą, starą kozą, — ta dobrą jest dla ciebie!
Ale przygotowała dla mnie capa — —
Był w tem zamiar, był w tem z pewnością zamiar!
O, nigdy nie obrażono mężczyzny w tak niebywały sposób!
∗ ∗
∗ |
Strona 940. Pismo barona.
Kochfisch, mój rządca, choruje na solitera. Od lat nosi się z nim nicpoń, męczy się i złości czasem, ale po za tem jest zadowolony. Obawia się najzwyczajniejszej kuracyi, gdyż ta przez parę dni byłaby dlań rzeczywiście nieprzyjemną. Woli dać się męczyć i wędrować przez życie z tem obrzydliwem stworzeniem.
Boże, gdybym ja tak łatwo mógł zaradzić złemu.
Ale pasorzyta, którego ja w ciele noszę, nie zdoła zniszczyć żadna siła w świecie.
— Przedtem działo się tak, jak na scenie. Biegałem po niej, wesół byłem lub tragiczny, jak trzeba było; całkiem znośnie odgrywałem moją rolę. Potem nagle przepadałem w zapadni a tam na górze grała dalej kobieta. Nigdy nie przyszło do ostrego słowa — odchodziłem; a ona była już tam. Co tam pod spodem robiłem, tego nie wiem; zapewne spałem długo, a silnie. Dopóki się nie obudziłem, — i wtedy byłem ja na scenie, a kobiety nie było. jednak gdy rozmyśłam: jakiemi były te przejścia? — to nic mi na myśl nie przychodzi. Wiem tylko jedno — —
W Monterey było to, w stanie Coahila. Kolista arena, amfiteatr, — buda teatralna, jak zwykle. Krzyki, plucie, zawodzenie na wszystkich ławkach. Naczelnik policyi w swej loży, gruby, otyły, z wielu pierścieniami z brylantami. Indyjscy żołnierze dokoła. Na miejscach pod gołem niebem: Meksykanie, Indyanie, Hiszpanie, wśród nich kilku Mulatów i Chińczyków. Kolonia obcych w cieniu, w górnych lożach: Niemcy, Francuzi, brak Anglików, — ci nie uczęszczają na walki byków. Ale wielcy krzykacze: Jankesi, czujący się tu panami, kolejarze i górnicy, maszyniści, inżynierowie, ordynarni, pijani. Obok loży szefa policyi, w samym środku strony ocienionej, pensionat madame Baker, dziewięć wyszminkowanych kobietek, o włosach jasnych, blond. Żaden furman nie dotknął by się ich w Galvestonie i Nowym — Orleanie; tu bójki staczają o nie Meksykanie, osypując je brylantami.
Godzina czwarta, przed godziną jeszcze miało się zacząć. Meksykanie czekają cicho, kąpiąc damy madame Baker w kąpieli płomiennych spojrzeń. Te prostują się korzystają chętnie z wolności tych godzin, kiedy ich ciało oczyma tylko jest pożądane. Ale Amerykanie stają się niecierpliwi, krzyczą coraz głośniej:
— Kobiety mają tu przyjść! Przeklęte kobiety!
— Ubierają się jeszcze, — krzyczy — ktoś.
— Niech nagie tu przyjdą, stare świnie! — rycze jakiś wysoki chudas. A część tłumu z pod gołego nieba ryczy z zachwytem: — Niech nagie tu przyjdą!
Wreszcie cuadrilla wmaszerowuje na piasek. Na czele Consuelo da Llarios y Bobadilla, kobiecy „Fuentes“, czerwona jak burak, oszminkowana, z grubą warstwą niebieskawego pudru na twarzy. Szczelnie ociśnięta gorsetem, podnoszącym olbrzymie piersi aż do podbródka. Za nią dwie grube, dwie chude, wszystkie w obcisłych spodeńkach jako toreadorzy; groteskowo wyglądają zbyt krótkie lub zbyt długie ich nogi. Jeszcze trzy kobiety, w męskich siodłach na prawiecznych szkapach jako picadorzy, z lancami w ręku.
Tłum raduje się, klaszcze w ręce. Tysiące bezwstydnych słów, plugawych żartów bije jak grad o piasek. Tylko jedna z dam madame Baker ściąga bezwiednie usta — pół litości, kropelka uświadomionej solidarności. Kobiecy aguazil w czarnej, jedwabnej pelerynce przynosi klucze. Jest to z dziesięciu tysięcy najwstrętniejsza prostytutka miasta, przytłaczająca swym tłuszczem zreumatyzmowanego muła, upadającego niemal pod gnijącym ciężarem. Ze zgrzytem otwiera się brama, byczek a raczej cielę jeszcze, wypędza się stawiające opór na arenę. Ale zwierzątko nie ma wcale ochoty, uczynić komuś coś złego, beczy głośno i chce wracać, skąd przyszło. Czuje trwogę i ciśnie się do przepierzenia, przez którego otwory indyjscy chłopcy starają się poszturkiwaniem kijami dodać mu odwagi. Kobiety zbliżają się, rozkładają swe czerwone płaszcze przed jego oczyma, krzyczą, drażnią bydlę, — z tym skutkiem, że to się odwraca i przyciska obłędną głowę silnie do chwiejącej się bramy. Consuelo, sławna klinga, nabiera odwagi, ciągnie zwierzę za ogon — tak, jak to można pociągnąć za brodę swego furmana.
Meksykanie krzyczą: — Tchórzliwa banda! Tchórzliwy byk! Tchórzliwe baby!
A jakiś doszczętnie pijany Jankes ryczy nieustannie: — Krwi! Krwi!
Damy Picadoras popędzają swe konie. Długiemi, szpiczastemi ostrogami u lewej nogi wyorują głębokie bruzdy w bokach swych rumaków, ale nie mogą ich ruszyć z miejsca. Inne kobiety młócą grubymi kijami w spruohniałe nogi koni, szarpią je za trenzle w stronę byka. A same kłują długimi zaostrzonymi patykami bydlę, aby się odwróciło i uderzyło na konie.
Odwraca się wreszcie. Oba zwierzęta stoją naprzeciw siebie, becząc i rżąc pod potężnymi razami. Ale nie zamyślają wcale napastować siebie nawzajem.
Banderilleras przynoszą swe strzały. Przebiegają obok bydlęcia i wbijają mu ostrokończaste strzały w kark, w grzbiet, gdzie się uda. Drżąc, aż śmieszne w swej trwodze, zwierzę pozwala wszystko sobie robić.
— Do niczego byk! Do niczego baby! — krzyczą Meksykanie.
— Krwi! Krwi! — ryczy Jankes.
Odciągają szkapę na bok; Cinsuelo da Llarios y Bobadilla każe sobie podać szpadę. Salutuje nią, celuje i uderza — — w bok! Lawki pod gołem niebem szaleją z wściekłości; sztych powinien iść między rogami i przez kark przeszedłszy trafić serce, tak aby byk zaraz upadł na kolana. Więc uderza jeszcze raz — — w nozdrza. Krew pada kroplami na piasek, biedne zwierzę beczy i drży.
Gdyby paszcza olbrzyma rozryczał się tłum; zdaje się, że lada chwila runie na arenę.
Ale pijany Jankes przygłusza wszystko swym wyciem: — Teraz dobrze! Dobrze jest! Krew! Krew!
Szef policyi strzela z swego rewolweru w powietrze, by zyskać posłuch: — Bądźcie rozsądni! — krzyczy. — — Przecież na tem polega właśnie dowcip! Oni wzajemnie równo siebie warci, ten byk i te kobiety! —
Wtedy poczyna się śmiać strona pod gołem niebem;
— Ah! Ah! Równej wartości! — A kobieta uderza w bydlę; sześć, ośm, dziesięć razy uderza ostrzem w jego ciało. Raz natrafia na kość, wtedy ostrze się zgina i wypryska jej z ręki. Kobieta zgrzyta zębami, a zwierzę drży i beczy.
Tłum zrozumiał teraz wspaniałość dowcipu, — śmieje się, wije się wśród rechotu.
Jedna z otyłych Tereadoras przynosi nową szpadę; ale nie chce jej dać Espadadamie, tylko sama uderzyć. Ta chwyta i wydziera jej szpadę, wtedy ta druga podnosi zgięte ostrze z ziemi — i obie pędzą do bydlęcia. A oto znów inna, chuda jak szkielet, ta która włada okrągłym sztyletem, by konającym koniom lub bykom zadawać ostatni cios z łaski w mózg, nie mogąc się powstrzymać, wyrywa z pochwy obrzydliwą broń.
Wszystkie trzy przyskakują do zwierzęcia. Nie celują już więcej, uderzają, uderzają. Ślina spływa po ich ubarwionych na czerwono wargach, czarna krew tryska, wciąż na nowo, na ich wyszycia złote i srebrne flitry. Bydle stoi jeszcze, nieruchome, beczące, wylewając krew tysiącem ran. One ciągną go za ogon, kłują od spodu jego ciało. A sucha przybiega z swym sztyletem — podnosi — potem, w dół — w jedno, w drugie oko.
Zwierzę nie żyje, ale kobiety mordują je dalej. Klęczą, leżą na zdechłem zwierzęciu, rozrywają na sztuki. Consuelo da Llarios y Bobadilla rozrywa mu nozdrza, wbija klingę aż do rękojeści.
Meksykanie skrzeczą, pękają niemal ze śmiechu. Taki dowcip, taki wspaniały dowcip! A szef policyi nadyma się, puszy się z powodu swego niebywale politycznego postępku, zaciera ręce ponad kołdunem, i bawi się potężnymi brylantami u gorsu koszuli. Skinął potem ku muzyce: — Uderzyć w trąby! Nowe cielę do areny! —
Wtem ujrzałem że madame Baker podniosła się z swego krzesła. Postąpiła jak najbliżej do loży sąsiedniej, przegięła się ponad ściankę przedziałową, a szef policyi ukłonił się jej lekko. A wtedy ona uderzyła go, walnęła go pięścią w sam środek twarzy.
Grubas zatoczył się w tył, krew ściekać poczęła po jego brodzie. Wszyscy zauważyli to uderzenie, wszyscy w jednej chwili umilkli, było jakby jakiś potężny kapelmistrz wstrzymał nagle swą orkiestrę pośród najbardziej szalonego tempa. A wśród tej niebywałej ciszy rzuciła madame Baker cynicznie w stronę szefa: — O, you son of a bitch!
Kolonia obcych uśmiechnęła się szyderczo w swych lożach, pojmowała doskonale groteskowość tego wydarzenia: ona madame Baker, właścicielka domu nierządu, rzuciła mu w twarz: syn nierządnicy: — jemu, szefowi policyi, zastępczy rządu, strażnikowi prawa i moralności. Ale część widzów pod gołem niebem pojęła to słowo, które oznaczało walkę tam w górze, walkę na noże, nieznającą cofania się, żadnego pojednania. Ty, albo ja! — dla jednej osoby jest tu tylko miejsce!
Walka była tam na górze i musiano się za którąś stroną oświadczyć: rewolucya! Tu szef policyi a z nim jego żołdacy, stu obrzydliwych Indyjan, z nabitymi strzelbami na ramieniu. Ale madame Baker nie bała się, i ona była potęgą. Gubernator był jej przyjacielem a po stronie ocienionej nie było nikogo, którego by nie znały jej kobiety. Tłum milczał, patrzał w górę do lóż, bezradnie, niezdecydowanie. Czekano bez oddechu, bezradnie, za kim się pójść ma. Nienawidzono szefa policyi i jego wymuszającej wszystko bandy; ale nie mniej nienawidzono obcych. Zupełnie równo obciążane były obie szale. Do której strony ma się dolać swą krew?
Wtem przystąpiła madame Baker do przodu loży. Co teraz się stało właśnie, to uczyniła ona impulzywnie, bez zastanawiania się; teraz dopiero czuła ona, co to właściwie znaczy: ona albo on. Ona była tylko starą nierządnicą i sprzedawczynią dziewek — ale była zarazem kobietą z Texas i gardziła głęboko tym żółtym mieszańcem, tą ordynarną nadętą małpą, którego brylanty ona opłaciła podatkami od swego przemysłu.
— Ludzie, — zawołała, — ludzie z Monterey! Oszukują was! To była wstrętna rzeźnia a nie walka byków. Kradną wam wasze pieniądze. Wypędźcie te babska z areny i odbierzcie z powrotem wasze srebro z kasy!
W Cristal — Palace słyszałam raz generała Boothę; wiem jak ten wielki człowiek tłum bierze. A jednak wpływ jego był niczem wobec wpływu, jaki wywierała madame Adela Baker, podczas kobiecej walki byków w Monterey w stanie Coahila. Rozdarła ona paszczę tłumowi, rozwiązała język zwierzęciu, wybatożyła z bestyi jeden potężny wrzask:
— Oszukują nas! kradną nasze pieniądze!
Wyli, skakali przez ławki, wyrywali deski. Tu, tam obalono żołnierzy, odebrano im broń i długie noże. Toreadoras, zbite w trwożliwy kłębek w głębi areny, oprzytomniały, rozerwały bramę i wybiegły krzycząc błagalnie z areny. Obcy poczęli wstawać i szukać spiesznie wyjścia swych lóż. Szef policyi poszedł za ich przykładem; ale uszedł tylko dwa kroki a już kula trafiła go w plecy.
Wtem poczęło się palić, gdzieś po stronie ocienionej, potem bliżej przy orkiestrze. I znów tuż przy lożach i w stajniach zwierząt. Na ślepo strzelały browningi wśród dymu, na ślepo. Piski i krzyki — ci z pod gołego nieba pędzili po piasku w stronę lóż:
Madame Baker ciągnęła za sobą, popychała swe kobiety. Sama zaś wlokła małą Maud Biron, która omdlawszy, wisiała jak wór w jej ramionach. Nie mówiąc ani słowa zstępowała w dół po schodach. Ludzie rozstępywali się przed nią, ktoś zdjął nawet przed nią kapelusz. Zawołała na swego woźnicę, i pomagała mu sama wpakowywać swój towar do mailcoacka. Potem wsiadła na kozioł, chwyciła lejce, cmoknęła, trzasnęła przeciągle z bicza nad czwórką.
Chatenay wyciągnął mnie z loży. — Czyś zwarjował? — zawołał — Czy chcesz, aby cię tu zabito? — Dotarliśmy do powozu. — Dworzec! — krzyknął do woźnicy.
— Na dworzec? — zapytałem — Po co?
— Obiecaliśmy przecie Ritterowi, że odszukamy go jutro w San Pedro! O ósmej rano zaczyna on swój bieg, na godzinę przed tem będziemy tam! Przyjeżdżamy jeszcze na czas do pociągu.
— Teraz odjeżdżać? — zawołałem — Teraz, gdy tu zaczyna być zajmująco?
— Ach! co tam zajmującego! — zawołał Chatenay — Zaburzenia można dziś często widzieć. Co cię obchodzi jakaś rewolucya! Niech się te afery same bez nas załatwiają!
Pojechałem z nim, wbrew swej woli, za słaby jednak byłem, by mu się oprzeć. I dobrze się stało: odnalazłem znów siebie samego, gdy następnego dnia na angliku Rittera siedziałem startując go do biegu z gniadoszem Birbauera. Albowiem zeszedłem był ze sceny swego życia, zniknąłem w zapadni, ustąpiłem miejsca kobiecie, która kradnie mi moje ciało.
Stało się to, gdy madame Baker postąpiła do skraju loży. Czułem dobrze, że wtedy się rozpłynąłem, że wszystko się we mnie rozpada, nic więcej nie zostało z mężczyzny, który przed chwilą bezczelnie się śmiał z ordynarnych scen na arenie. Czułem trwogę, byłbym się skrył gdzieś, gdybym tylko był zdolny oderwać wzrok od tej kobiety, co mnie oczarowała. A gdy ona Maud Biron na ręce wzięła, jedno tylko czułem gorące pragnienie: i oto leżysz, mała, biedna dziewczynko na silnej piersi tej kobiety. Stałem się kobietą — — kobietą — —
Przypadek uratował mnie wtedy, przypadek: Clèment Chatenay. Dwadzieścia tysięcy talarów postawił on wtedy na konia Rittera. Cieszę się, że wygrałem mu tę sumę.
∗ ∗
∗ |
Strona 972. Pismo barona.
Jeśli pomyślę o przeszłości, to wiem — że ja to byłem, który żyłem własnem życiem, ja, baron Jezus Maria Friedel, rotmistrz kawaleryi i podróżnik. Nikt prócz mnie. Tylko na krótkie chwile wypływała ta obca istota, która wypędzając mnie z ciała i mózgu brała mnie w posiadanie — — Nie, mnie nie brała w posiadanie, mnie wyrzuciła ona precz — — mnie samego! Jakże śmiesznie to brzmi, a jednak nie umiałbym tego inaczej powiedzieć! Ale zawsze znów ja powracałem, i byłem znów jedynymi panem samego siebie. Dziesięć, dwanaście razy wchodziła ona w me życie, nie więcej. Najczęściej na krótki tylko czas, na dnie, na godziny, parę razy na tydzień a wtedy — podczas pięciu miesięcy, gdy ja — nie, nie: ona nie ja! — służyłem u hrabiny Melani.
Jak było za mego dziecięctwa, nie wiem. Byłem tylko dzieckiem, nie byłem nigdy chłopcem, ale nie byłem też i dziewczyną, dopóki mnie wuj stąd nie wyciągnął od mych ciotek. To pewne jednak, że aż do tego czasu niczego nigdy nie odczuwałem, ani w jednym, ani w przeciwnym kierunku. Byłem prawdziwem neutrum, i nazywam młodość swoją spędzoną na zamku Aibling neutralnym czasem mego życia.
Czy to ten walący się zamek ze swymi szarymi lasami wywiera jakiś wpływ na mnie? Wtedy nie byłem niczem, ani mężczyzną, ani kobietą. A może oboje razem — a ja spałem tylko. Potem jednak, przez całe dwadzieścia lat, byłem mężczyzną, mężczyzną, który czasem tylko kobiecie ustępował miejsca swego. Ale zawsze byłem tylko jednem: mężczyzną lub kobietą. Teraz jednak od czasu gdy jestem na zamku, zdaje się być wszystko przekręconem: jestem mężczyzną i kobietą — i to niemal równocześnie. Siedzę tu w wysokich butach, palę moją krótką fajeczkę, piszę swem szerokiem, wyraźnem pismem w tej książce. Wracam z rannej przejazdki konnej, szczułem moimi chartami zające.
Odwracam dwie kartki wstecz — a oto pisałem wczoraj o tym samym czasie ręką kobiecą pełną afektacyi. Siedziałam tu przy oknie, w sukniach kobiecych, u mych nóg leżała lutnia, przy której właśnie przed chwilką śpiewałem. Zdaje mi się, że jestem muzykalnym, gdy jestem kobietą — oto tu napisana pieśń, którą skomponowałem, podłożyłem pod nią melodyę i śpiewałem: — Sny wśród buków.
Sny wśród buków! To do urwania głowy! Boże na niebie, jakże nienawidzę tej sentymentalnej dziewki! Gdybyż się znalazł indek, aby wypędzić tego wstrętnego tasiemca!
Strona 980. Pismo barona.
Wczoraj wieczorem byłem we wsi, na dole. Kochfisch zajęty był na leśniczówce i prosił mnie, abym Böllinga, rzeźnika, gdy będę obok niego przejeżdżał, nabeształ z powodu złego mięsia, jakie nam dostarczył ostatniego tygodnia.
Pojechałem do rzeźnika. Zapadał zmrok gdy doń przybyłem. Zawołałem, ale nikt nie wyszedł do drzwi. Wtedy zawołałem jeszcze raz, i oto wystawiła świnia łeb przez okno. W końcu zsiadłem z konia, otworzyłem drzwi i wszedłem do sklepu. Nie było tam nikogo, tylko wielki wieprz; przybiegł on od okna, doszedł do lady, stanął na tylnych nogach i położył przednie na płycie marmurowej. Wtedy, by widzieć wyraźniej, zaświeciłem woskową zapałkę i zapaliłem płomień gazowy.
I wtedy ujrzałem dokładnie, — widziałem — —
Wieprz był w białym fartuchu, przepasanym rzemieniem, od którego zwieszał się długi nóż. Przegiął się na ladę i rechtał; przejęło mnie uczucie, jakby mnie pytał, czego sobie życzę. Znów się zaśmiałem; podobał mi się ten dowcip rzeźnika, by dawać się zastępywać wytresowanej świni. Ale chcąc dokonać zamiaru zawołałem na rzeźnika — Bölling! Bölling! — Głos mój rozległ się po pustym domu, nikt nie odpowiedział, tylko wieprz zarechtał potakująco. Począł iść, ciągle wyprostowany, na tylnych nogach, dokoła lady i obok mnie. Obróciłem się: i oto wisiały na silnych żelaznych hakach — — cztery połówki, odartych ze skóry ciał ludzkich. Tak jak połówki wieprzów wisiały one, głową w dół, blade, bezkrwiste. A ja poznałem dobrze — dwie połowy należały do Bölliga, do grubego rzeźnika Bölliga, a dwie inne do jego otyłej żony. Wieprz wyciągnął szeroki nóż z za pasa, pociągnął nim po skórzannym ostrzydle, zarechtał znów; potem zapytał, — ah, zrozumiałem jego mowę! — czy chcę dostać żeberka, czy pośladki, czy zrazówkę? Odciął potem duży kawał mięsa, położył go na wagę, wziął kawał silnego, białego papieru, zawinął weń mięso i podał mi je. Wziąłem je niezdolny wyjąknąć ani słowa i zwróciłem się szybko do drzwi, wieprz odprowadził mnie, głęboko się kłaniając. — Będę odtąd zawsze zadowolony w przyszłości; — rechtał — otrzymywać będę zawsze najlepszy towar. I najniższy sługa — i: mam zaszczyt nadal się polecić — i — —
Konia mego nie było; musiałem wracać pieszo, pod górę do zamku. Trzymałem pakuneczek w ręku, wstręt mnie przejmował, gdy palce moje grzęzły w miękiem mięsie. Nie, nie, tak być nie może — — rzuciłem pakunek precz w las. Już było dobrze ciemno, gdy dostałem się na górę. Udałem się do sypialni, umyłem ręce. Potem rzuciłem się na łóżko.
Wtem nagle, nie wiem, jak się to stało, znalazłem się w drzwiach od kuchni. Służba mijała mnie, lecz nikt mnie nie widział. Nadszedł Kochfisch, zawołałem do niego, ale on nie słyszał. Podszedł do ogniska i począł coś mówić do damy, która tam stała.
Na patelni leżał kotlet i smażył się. A ona zawołała na kucharkę, by przyniosła śmietany, aby sos zrobić. — Tą damą — — byłem ja.
Strona 982. — Tuż w dalszym ciągu. Pismo kobiece.
O nie, mój panie, tą damą tam to ja byłam! Tak jako nią teraz jestem, która tu siedzi i pisze. Nie mam z panem nic a nic wspólnego, chociaż natura dopuściła się dowcipu, by mnie z panem zamknąć w jednem ciele. Nie mam żadnej pretensyi do tego ciała, wtedy, gdy do pana należy; ale proszę również respektować me prawa, gdy ja je zamieszkuję. Jeżeli pan znów za mną chodzić będziesz, jak to było wczoraj wieczorem w kuchni, znów mnie podsłuchiwać, mnie podglądać — to proszę przytem pamiętać, że ja jestem — a pan nie jesteś! Pan mnie widzi, wszyscy mnie widzą; każdy, kto mi rękę podaje, czuję ją. Ale ja pana nie widzę; i nikt pana nie widzi i nikt pana odczuwać nie może. Czemże więc pan jesteś? Mniej aniżeli cień mego w lustrze odbicia!
Byłeś pan kiedyś, kiedy ja nie byłam. A gdy potem przyszłam, ciągle się mnie wypierałeś, wypędzałeś mnie, wypalałeś ogniem najmniejsze o mnie wspomnienie. Tak, mój panie baronie, nie trudziłeś się wcale, by być szarmantem wobec damy, która panu — jak by to powiedzieć — była naprawdę najbliższa. Ale teraz widzi pan dobrze: przegrywa pan; stąd pańska wściekłość na mnie, bijąca z każdego wiersza, który tu piszesz. To pańska książka, pewno, ale to także moja książka; nasza wspólna książka. Powtarzaj więc pan ciągle, że się do niej wdarłam, nie słusznie, na ślepo, nie prosząc o pańskie łaskawe zezwolenie, tak jak nieproszona wtargnęłam w życie pańskie. Mam prawo tu być i oto: jestem właśnie tu, wrastam w to życie, co godzinę silniejsze zapuszczam korzenie. Pan jednak zanika, mój panie baronie, zasycha, jako wiedniejące, znużone drzewo. A ja odziedziczam po panu, już teraz, pańskie godziny życia. Wierz mi pan, niebawem będę jedyną panią w tym zamku, będzie pan mógł po nim wędrować jako duch, jeśli zechcesz.
Nie wielka to dla mnie rozrywka, pisanie w tej książce czarnej. Robię to, aby, szczególnie dziś, przypomnieć panu, że ja tu jestem i że pan — wtedy — tu nie jesteś. Popatrz pan na mnie, mój biedny panie, siedzę tu, piszę moją własną ręką — —
∗
∗ ∗ |
Strona 983. — Tuż bezpośrednio. Pismo barona szczególnie wielkiemi, stojącemi literami, napisanemi grubo ołówkiem.
Ja, ja, ja tu jestem? Ja tu siedzę! Ja piszę! Ja jestem panem w zamku! Każę przyjść lekarzowi, dwu, trzem, zaraz, całemu tuzinowi lekarzy, pierwszym powagom europejskim. Chory jestem, to wszystko, a ty, ty jakaś kobieto, ty jesteś tylko moja nędzną chorobą! Ale oni cię już napędzą, mój robaczku, zaczekaj tylko!
— — — Tak, — oto napisałem trzy depesze, dwie do Berlina a jedną do Wiednia. Kochfisch nada je zaraz na poczcie. Ach, jeden z tych panów znajdzie pewno czas dla mnie i dla moich pieniędzy.
∗
∗ ∗ |
Dalej, panie baronie, tylko tak dalej! Rób pan dalej swe dzieciństwa, dam ja im radę, wierz mi pan.
Tak jak to wczoraj uczyniłam.
Kochfisch zaanonsował przybycie tajnego radcy, lekarza, profesora Macka. Jakże mi to zaimponowało! Pozwoliłam mu czekać na siebie dwie godziny, a potem dopiero wyszłam doń. Ja, ta choroba, mój panie baronie, z powodu której wezwałeś go.
Był nieco zmieszany. — Przypuszczałem — rzekł.
Byłam bardzo zwięzła w słowach. — Przypuszczał pan, panie profesorze, że ujrzy pan mężczyznę, nieprawdaż? Ale Jezus Marya jest tak dobrze imieniem kobiecem, jak i męskiem — a dziś widzi mnie pan, jako kobietę. Otóż właśnie —
Tajny radca wykładał mi bardzo długo o Wenus Uranii; nie było tam ani jednego zdania, które by mi było nieznane. Gdyż pan, panie baronie, zajmowałeś się szczegółowo tą kwestyą, a ja odziedziczyłam pańską pamięć tak dobrze, jak i wszystko inne. Naturalnie profesor wziął mnie za pana, mój panie, i naturalnie uważał pana za urninga, który lubi mężczyzn i chadza w stroju kobiecym. Zgodziłam się chętnie na tę omyłkę; wiem dobrze, jak to niemiłem będzie panu, — jest to mała odpowiedź na błazeństwa, które lubisz pan tak do mnie w tej książce stosować.
Strzeż się pan, mój panie! Jeśli pan życzysz sobie walki — to ja ją podejmuję.
∗ ∗
∗ |
Strona 996. Pismo barona.
Czy ja rzeczywiście jeszcze istnieję? Czy dozwoli mi dobrotliwie ta kobieta, bym jeszcze nieco pochodził po tej ziemi.
Nie boję się śmierci, nie bałem się jej nigdy. Czy nie umierałem już ze sto razy — by znów powrócić do życia. Ale czyż mogę wiedzieć — że jeśli obecnie żyją — czy nie jest to po raz ostatni?
Inni ludzie umierają — i z nimi razem kończy się wszystko dla nich. Płuca dalej nie oddechają, serce przestaje bić, krew tężeje. Ciało, mięśnie, paznokcie, kości — wszystko niszczeje prędzej, lub później. Ciało moje żyje jednak dalej, krew moja płynie, serce moje bije — — tylko mnie nie ma już. Czyż nie posiadam prawa do śmierci? Do śmierci takiej, jak inni ludzie?
Dlaczego muszę ja, właśnie ja, być ofiarą takiego niesłychanego oszustwa? Nie ma przecie cudów już, a jednak — —
∗ ∗
∗ |
— Ta sama struna, bezpośrednio dalej w tym samym wierszu. — Pismo kobiece.
A jednak są cuda i pan o tem dobrze wiesz, panie baronie! Przypominam sobie bowiem, że pan sam jeden cud przeżyłeś, gdy byłeś jeszcze porucznikiem w Karyntyi. Jechałeś konno i oto stało między chatą chłopską a stodołą piękne, duże drzewo śliwkowe. jadasz tak chętnie śliwki, więc powiedziałeś: — Gdyby tak były już dojrzałe! — Szukałeś, lecz nie znalazłeś ani jednej dojrzałej, wszystkie były jeszcze twarde i zielone — — trzeba by czekać jeszcze z jaki miesiąc! Ale gdy następnego dnia tą samą drogą powracałeś śliwki były już dojrzałe.
Czy to nie był cud?
Wprawdzie, masz na to doskonałe wyjaśnienie. Spłonął dom po jednej stronie a stodoła po drugiej; płomienie nie dotknęły drzewa, ale wśród niebywałego gorąca śliwki dojrzały — — przez jedną noc. Tak było, ale czy cud przestaje być cudem, chociaż go wyjaśnić można?
A jeśli mnie — lub panu — jutro rano przyjdzie na myśl i wyjaśni się, jak i w jaki sposób i dlaczego z pana — ja stałam się, powiedz pan sam, panie baronie, czy ta przemiana mimo to nie będzie cudem?
Strona 1002. Pismo barona.
Do — — —
Do — — do — — damy!
Upierasz się pani — — pani jesteś — — Nie, chcę być grzecznym. Więc — — więc — — A więc — — Zabiera pani wszystko, czem jestem i co mam. Wie pani dobrze, jak skutkiem tego cierpię. Widzi pani, że staję się obłąkanym, nim jeszcze — — nim — — odejdę! Niema niczego, kędybym mógł uciec przed panią. Proszę — niech Bóg mnie skarze — proszę — słyszy pani, ja proszę pozostaw mi pani coś, do czego nie będziesz się wdzierać. Powinna pani przecie czuć pewną wdzięczność dla istoty, której pani — tak — wszystko zawdzięczasz. Pozostaw mi pani — przecież to tak mało — tę książkę. Nie wpisuj już pani do niej nic. Pozwól mi pani przynajmniej w niej — być sobą.
Strona 1004. Pismo kobiece.
Mój panie baronie!
Nie mam panu wprawdzie nic do zawdzięczenia, gdyż jestem przecież pomimo pana a nie skutkiem pana. Nie skutkiem wdzięczności przeto, tylko z powodu współczucia dla mego biednego — przebacz pan — tyrana ojca, obiecuję panu, naszą — nie pańską — książkę pozostawić do wyłącznego pańskiego użytku. Samo się przez się rozumie, że obietnica ta tak długo ma znaczenie, dopóki przez zachowanie swoje nie zmusi mnie pan, bym znowu panu sąd mój wypowiedzieć musiała.
Strona 1008. Pismo barona.
Przeszedłem wszystkie pokoje zamku. Moje pokoje znałem, ale jej — jej pokoi nie znałem. Pewnem jest jednak, że czemś nademną góruje, gdyż ona przypomina sobie dobrze wszystko, co się stało, gdy ona — mną była, ja zaś nie wiem nic, lub prawie nic z tego, co się przydarzyło, gdy ja nią byłem.
Byłem przeto w jej pokojach. Położone są w skrzydle zamku od strony lasu. Są tam trzy pokoje, pokój do przyjęć, sypialnia i mała ubieralnia. W sypialni otworzyłem szafy i komody, wypełnione są kobiecemi ubraniami i kobiecą bielizną. Nagle otworzyły się drzwi, weszła młoda pokojówka, której przedtem nigdy nie widziałem.
— Całuję rączki, jasnej pani baronowej — rzekła — Czy mam pomagać przy przebieraniu się? — Kazałam jej wyjść.
Mam więc pokojówkę, gdy ja — nią jestem. I służba nazywa mnie: „panią baronowa“, gdy przebywam w tych pokojach!
Otworzyłem jej biurko. Ład i porządek w sposób wpadający w oczy. Ślicznie w pakiecikach powiązane znalazłem wszelkie pokwitowania. Na teczce do pisania leżał kawałek papieru z notatką: — Mydło z pinii zamówić; — Creme Simona kazać przysłać! — Eau d’Alsace! — Poniżej stały słowa:
— Na każdy wypadek kazać uszyć czarną suknię, jeśli w końcu — —
Jeśli w końcu — — ? Naturalnie; jeśli wreszcie — ja zupełnie zniknę! Wtedy przywdzieje suknię żałobną! Jakież to to wzruszające, wzruszające przywiązanie, to —
Wypadłem z tych pokoi. Doznałem uczucia, jakobym w najbliższej sekundzie miał uledz przeistoczeniu. Zamknąłem drzwi, odetchnąłem — — jak bym teraz czuł się bezpieczniejszym przed nią! —
Poszedłem na górę do pokoju ciotki Krystyny. Była ona najstarszą z moich trzech ciotek a jednak o wiele tamte przeżyła. Wszedłem do jej pokoju, w którym nigdy jeszcze nie byłem, od czasu gdy do zamku Aibling powróciłem. Okienice były zamknięte, blado tylko wpadał blask słońca przez szczeliny. Grubo leżał pył na wszystkiem, ckliwy zapach lawendy bił od szydełkowych okryć, osłaniających krzesełka i sofę. Ale na stole stał, pod szklannym kloszem, duży wypchany mops.
Był to Tutti, poznałem go, chociaż był fatalnie wypchany, Tutteczek, ulubieniec ciotek, to opasłe, obrzydliwe zwierzę, którego nienawidziłem, które zatruło moje dzieciństwo. Zawsze szczekał na mnie, patrzał na mnie swym gorzko-jadowitym wzrokiem — — ach, nie śmiałem wejść do pokoju, gdy w nim był. Trwogę, trwogę czułem przed nim.
Teraz do niego tylko należy ten pokój, do wypchanego Tutti, pod szklannym kloszem. Patrzył na mnie swemi żółtymi, wielkiemi szklannymi oczyma, z tą samą ślepą, trującą nienawiścią z dawnych czasów. Nigdy nawet go nie dotknąłem, tego grubego mopsa — jednak jego szklanne oczy mówiły: nie przebaczam ci!
Czuję trwogę, znów odczuwam trwogę. Trwogę przed tym grubym, źle wychowanym Tutti pod szklanym kloszem. Przed tym martwym, wstrętnym, szelmowskim mopsem, wlepiającym we mnie oczy, nienawidzącym mnie ciągle, ciągle jeszcze — —
Nie mogłem znieść jego wzroku, odwróciłem się do okna. Tam stała — ona przy oknie, otworzyła gwałtownie oba jego skrzydła, pchnęła okienice. — Fanny! — krzyknęła w dół, ku podwórzu — Fanny! Przyjdź zaraz tu i zrób zupełny porządek. To straszne, ile tu jest pyłu!
Wyszła, a ja stałem wciąż przy oknie. Ale okno było otwarte. Wnet potem przyszła Fanni z miotełką do pyłu. Przebiegłem szybko obok niej —
∗ ∗
∗ |
Strona 1012. Pismo barona.
Siedzę przy biurku — gazeta leży przedemną, mamy 16. października. A moje kalendaryum wskazuje 5. września. Tak więc długo — sześć tygodni! — nie byłem tu! Teraz odwiedzam tylko czasem ten świat, ten zamek — należący do niej.
Ale ja nie chcę odejść, nie chcę, nie chcę spokojnie ustąpić miejsca. W takim wypadku byłbym w każdym razie zgubionym, jeszcze tylko w walce mam jakieś szanse. Więc! —
∗ ∗
∗ |
Ta sama strona. Pismo barona.
Byłem w jej pokojach. Kazałem wyjąć z szaf wszystkie jej suknie i bieliznę. Kochfisch musiał z tego zrobić wielki stos na dziedzińcu. Przerzuciłem wszystkie jej szuflady i pułki, wszystko wydostałem, co do niej należy. Wszystko poszło na stos — sam go podpaliłem.
Kochfisch stał przy tem, łza spływała mu po policzkach, może z duszącego dymu. Widziałem jednak, że mu coś dolega na sercu, zapytałem go. — Tak jest dobrze, panie baronie — rzekł — tak jest dobrze! Nie trzeba nic z tamtego pozostawić! — Podał mi rękę i wstrząsnął nią; było to gdyby żądanie przyrzeczenia.
O Boże, gdybym tylko mógł dotrzymać!
Pokojówkę kazałem oddalić, zapłaciłem przez Kochfischa za pół roku i zaraz ją odesłałem.
Jutro wyjeżdżam. To mdłe powietrze tutaj nie sprzyja mi.
∗ ∗
∗ |
Strona 1013. Pismo kobiece.
Nie pojedziesz pan, panie baronie! Ale ja pojadę, chociaż w pańskiem — męskiem ubraniu. Pojadę do Wiednia, by porobić dla siebie na nowo zakupy — pokojowa jedzie ze mną. Miej się pan na baczności, panie baronie, — teraz nie dozwolę dalej ze siebie żartować!
∗ ∗
∗ |
Strona 1014. Pismo barona.
Zbudziłem się w mem łóżku. Zadzwoniłem i wszedł Kochfisch. Nie powiedział nic, ale dużo wyczytałem z jego wyrazu twarzy. Radosne zdziwienie, że znów jestem. I zupełną rezygnacyę: — ach, że niebawem znów będzie inaczej!
Zjadłem śniadanie. Przeszedłem pokoje — są bez zmiany. Wszędzie jest czysto, wszystko odświeżone, obrazy i meble przykryte. Chciałem wyjechać konno, poszedłem do stajni. Koni moich już niema — sprzedano je. Ale trzy klacze były tam, ładne, damskie wierzchowce o długich ogonach.
Usunięto więc mnie. Wszystko ona kradnie. Tylko dwa pokoje mi zostawiła, moją sypialnię i bibliotekę, w której pracuję. Czytam, co pisze na ostatniej stronie: — Miej się pan na baczności, teraz nie dozwolę dalej ze siebie żartować!
Wiem to dobrze. Dobra to wskazówka i usłucham jej. Moje browningi mam w kieszeniach. Dwa razy już ją widziałem — wtedy przy kuchni a potem w pokoju ciotki Krystyny. Znajdę ją zapewne po raz trzeci — i z pewnością po raz ostatni.
∗ ∗
∗ |
Ta sama strona, bezpośrednio. Pismo kobiece.
Tak to, mój panie? Masz pan browningi w kieszeni? Nie, położyłam je znów na biurku, niech tam leżą! Zresztą, jeśli to panu sprawi przyjemność, to mam także dwa śliczne rewolwery; o połowę mniejsze od pańskich, ale spełnią one swe zadanie. Nie boję się, mój panie baronie, mój waleczny panie baronie, który się boisz wypchanego Tutti, ciotki Krystyny! Pah! pah, martwy mops wyskoczy z swego szklannego domu! Schowaj się pan pod łóżko, panie baronie!
∗ ∗
∗ |
Strona 1015. — na poprzek przez całą stronę. — Pismo barona.
Ty dziewko, ty podła, wstrętna dziewko!
∗ ∗
∗ |
Strona 1016. Pismo kobiece.
Ty błaźnie, ty błaźnie, żółtodzióby błaźnie!
∗ ∗
∗ |
Jest to ostatnia notatka w dużej, czarnej księdze. Wieczorem 4. listopada usłyszał Kochfisch strzał w łazience. Pospieszył tam. Na kanapie leżało nagie ciało w kąpielowym płaszczu.
— O samobójstwie nie może być mowy. Raczej jest tak, że on baron Jezus Marya Friedel zastrzelił baronową Jezus Marya Friedel; lub też odwrotnie, że ona jego zabiła — tego nie wiem. Zabić chciano — on albo ona — ale nie siebie samego, tylko drugą osobę z dwojga.
I tak się stało.
— Idź, Dewla, powiedz twemu panu, że czekam.
— Atja, Sahib. — Bez szmeru wysunął się. Leżałem na terasie i marzyłem patrząc na Jasną Rzekę. Przed godziną rozeszły się wiszące od tygodnia chmury, od godziny nie padał już więcej mdły deszcz. A wieczorne słońce rzucało szerokie pasma promieni na fioletowe mgły tonkińskie.
Na dole kołysały się dżunki, przebudziwszy się znów do życia. Ludzie powyłazili z chat, i okrągłemi szuflami, oraz tamaryndowemi szczotkami usuwali wodę, osuszali i czyścili sampan. A nikt z nich nie mówił; cicho, nie zwracając na siebie uwagi pracowali; zaledwie cichutki szmer przedostawał się do liści i poręczy terasy. Duża dżunka przepłynęła, wypełniona szczelnie legionistami. Skinąłem ręką, witając, ku oficerom leżącym na samponie, podziękowali smutnie. Woleliby z pewnością siedzieć wraz ze mną na obszernej werandzie Edgarda Widerholda Bungalowa, aniżeli płynąć, dniami całymi, tygodniami wśród gorącego deszczu do ich nędznej stacyi. — Policzyłem — przynajmniej piętnastu legionistów było na dżunce. Zapewne kilku Irlandczyków, Hiszpanów, Flamandczyków i Szwajcarów — — a reszta: Niemcy. Kto mógł być wśród nich. Z pewnością żaden z amatorów wody, lecz chłopcy, wśród których Tilly i szalony Christian znalazł by przyjaciół. Z pewnością są wśród nich podpalacze, rabusie i mordercy — czyż potrzebni lepsi dla wojny? Ci rozumieją przecie swój fach, można temu uwierzyć. A potem ci, którzy z lepszych sfer tu zeszli, którzy, zniknąwszy z towarzystwa, wypłynęli wśród posępnych fal legionu. Księża i profesorowie, arystokraci i oficerowie. Wszak padł jeden biskup podczas ataku na Ain-Sout, a nie tak dawno wojenny niemiecki okręt przewoził z Algieru zwłoki innego legionisty, składając mu przytem zaszczyty należne — — królewiczowi...
Pochylam się poza poręcz: — Vive la Légion! — A ci odkrzykują, chrapliwie a głośno z zapitych gardzieli: — Vive la Légion! Vive la Légion! Utracili oni ojczyznę, rodzinę, dom, własny kąt, cześć i pieniądze. Mają tylko jedno, co im ma wszystko zastąpić: ducha korporatywności — — Vive la Légion!
O, znam ja — ich. Pijanice i szulerzy, obrońcy dziewek, dezerterzy, co uciekli ze wszystkich możliwych obozów. Anarchiści wszyscy — nie wiedzący, czem jest anarchizm, którzy się obawiali i uciekali przed każdym przymusem, nie do zniesienia. Na poły zbrodniarze, na poły dzieci, małe mózgi a wielkie serca — — prawdziwi żołnierze. Najemnicy o rzetelnym instynkcie, że rabowanie i hańbienie jest dobrą rzeczą i ich zaszczytnym rzemiosłem — gdyż do walki na śmierć są przeznaczeni, a kto do wielkiego zdolny, temu dozwolone są drobnostki.
Awanturnicy, co za późno na ten świat przyszli, na ten dzisiejszy świat, żądający osobników, dość silnych, by przerębywali sobie własne drogi. Każdy z nich za słaby jest do tego, zaplątał się oto w gąszcz, nie zdoła iść dalej. Z gościńca już dawno zwiódł go drgający błędny ognik, a własną drogą iść nie zdoła — — gdzieśkolwiek zabrakło by mu czegoś, a nie wiedział by czego. Każdy z nich jest obaloną, nędzną, bezradną deską. Ale znaleźli się, skupili się i utworzyli wielki, dumny okręt; — Vive, vive la Légion! On jest im matką i ojcowizną, honorem i ojczyzną. Słuchaj tylko, jak wrzeszczą: — Vive, vive la Légion!
Dżunka odpływa w dal, w mrok, ku zachodowi, gdzie podwójnym zakrętem Czerwona Rzeka wlewa się do Jasnej. Tam znika ona, wpływa w głąb mgły, daleko w ten kraj fioletowych trucizn. Ale oni nie obawiają się niczego, ci jasnowłosi, brodaci ludzie, ani febry ani dezynteryi, a tem mniej żółtych buntowników; mają przecie dosyć alkoholu i opium i wyśmienite karabinki Lebla — czegoż więcej potrzeba? Czternastu przepadnie z tych piętnastu, ale kto powróci, uzyska nowy kontrakt: ku chwale Legionu, a nie ku chwale Francyi.
— — Edgard Widerhold wszedł na werandę.
— Czy już przepłynęli? — zapytał.
— Kto?
— Legioniści! — Podszedł do poręczy i patrzył na rzekę.
— Chwała Bogu, już odpłynęli. Niech ich dyabli porwą, nie mogę na nich patrzeć.
— Czy tak? zapytałem. Znałem naturalnie tylko na tyle niezwykły stosunek starego do legionu, ile każdy tutejszy, ale chciałem spróbować, czy nie uda mi się dojść do właściwych przyczyn. Dlatego udałem zdziwionego. — Tak? A przecież cały legion marzy o panu! Spotkałem raz kapitana drugiego legionu, który mi jeszcze przed laty w Porquerolles mówił: jeślibym kiedykolwiek znalazł się nad Jasną Rzeką, to musiałbym odwiedzić Edgarda Widerholda.
— To był pewno Karol Hauser z Mühlhausen.
— Nie, to był Dufresnes.
Stary westchnął: — Dufresnes, z Auvergne! Wypił tu niejedną flaszkę burgunda.
— Jak i wszyscy inni, nieprawdaż? Dopóki przed ośmiu laty dom zwany: „Le Bungalow de la Légion“ drzwi swych przed legionistami nie zamknął, a pan Edgard Widerhold, le bon papa de la Légion, nowego miejsca dobroczynności w „Edhardhafen“ nie urządził. Była to mała przystań farmy Widerholda, w oddaleniu dwu godzin drogi poniżej nad rzeką. Stary przeinnaczył wszystko, tak dalece, że w miejsce nazwy „Port d’ Edgard“ nazwę „Edgardhafen“ zaprowadził. — Jego zaś dom był od tego czasu zamkniętym dla legionu, chociaż nie jego serce i jego gościnność. Każda przepływająca dżunka legionowa, zatrzymywała się w Edgardhafen, a zarządca przynosił kilka koszów wina na brzeg dla oficerów i żołnierzy. Zawsze obok była wizytówka starego: — Pan Edgard Widerhold żałuje bardzo, że. panów oficerów tym razem przyjąć nie może. Prosi dołączony dar przyjąć życzliwie i pije sam na pomyślność legionu. — I zawsze odpowiadał komendant, że dziękuje za łaskawy dar i że spodziewa się, że gdy powracać będzie, będzie mógł osobiście podziękować ofiarodawcy. Ale nigdy to się nie zdarzyło, drzwi obszernego domu nad Jasną Rzeką znajdował legion zamknięte. Kilka razy przybyli tu oficerowie, starzy przyjaciele, których wesołymi od trunków głosami, bywało, rozbrzmiewały pokoje. Boje prowadzili ich na werandę, stawiali im na stół najlepsze wina — ale stary nigdy się nie pokazał. Ci więc odchodzili z niczem, i powoli legion przyzwyczaił się do tego nowego stosunku. Byli w nim niektórzy tacy, którzy Widerholda wcale nie widzieli, a wiedzieli tylko: — w Edgardhafen zatrzymuję się, dostaje się na brzegu wino i pije się na pomyślność jakiegoś zbzikowanego starego Niemca. — Każdy cieszył się tą jedyną przerwą podczas deszczu na Jasnej Rzece a Edgard Widerhold był niemniej lubiany w legionie jak i przedtem.
Gdy do niego przybyłem, byłem pierwszym Niemcem, z którym po wielu latach rozmawiał. Widzieć — o widzieć, musiał zapewne niejednego tam w dole, na rzece. Przekonany jestem, że stary po za którąkolwiek zasłoną staje i patrzy za każdym razem, gdy jakaś dżunka z legionistami przepływa. — Ale ze mną mówił on znów po niemiecku. — Myślę, że z tego powodu, mnie zatrzymuje, wymyślając ciągle coś nowego, by mój odjazd odsunąć.
Stary nie należy do ludzi, wykrzykujących: Hurra. Wygaduje on na państwo niemieckie jak szpak w trzcinie. Prastary on już jest, ale gdyby żył w Berlinie, musiał by żyć dziewięć razy tak długo, by mieć czas odsiedzieć w zaciszu wszystkie swoje obrazy majestatu. Bismarcka beszta, że pozwolił żyć Sasom i Czechów nie zdusił, a trzeciego cesarza, że pozwolił sobie wyłudzić Helgoland za wschodnio-afrykański kraj. — A Holandya! Musimy posiąść Holandyę, jeśli chcemy żyć, Holandyę i jej wyspy sundejskie. To musi się stać, nie może być inaczej; zniszczejemy, jeśli tak się nie stanie. Potem naturalnie Adryatyk! Austrya jest niebywałem waryactwem, małpiarstwem, którego wstydzić się powinna każda mapa. Nam należą się jej niemieckie kraje, a jeśli nie mamy dozwolić, by nam zatrzaśnięto drzwi przed nosem, musimy posiadać także słowiańskie kraiki, zamykające nam dostęp do morza Śródziemnego, Krainę i Styryę. — Niech mnie czarci porwą — krzyczy — wiem, wiem, że będziemy mieć wszy w futrach! Ale lepiej mieć futro z wszami, aniżeli zamarznąć — bez futra. — Dziś już pływa on pod czarno-biało-czerwoną flagą od niemieckiego Tryestu do niemieckiej Batawii.
Pytam wtedy: — A panowie Anglicy?
— Anglicy? — krzyczy — Anglicy zamkną pyski, jeśli się ich po nich obije!
Lubi Francyę i przydziela jej dużo miejsca pod słońcem, ale Anglików nienawidzi.
Tak to jest u niego. Jeśli jakiś Niemiec jadem i żółcią pluje na cesarza i na państwo, cieszy się i beszta razem z nim. Jeśli Francuz dowcipkuje z nas, śmieje się, ale odwzajemnia się zaraz i opowiada najświeższe głupoty gubernatora w Saigon. Jeśli jednak Anglik ośmieli się wypowiedzieć jakąś nawet niezłośliwą uwagę o naszym najlichszym konsulu, popada w wściekłość. To było przyczyną, że musiał się wynieść z Indyi. Nie wiem, co powiedział major angielski, ale wiem, że Edgard Winderhold chwycił za szpicrutę i wybił mu oko. Stało się to lat temu czterdzieści, a może pięćdziesiąt, lub sześćdziesiąt. Uciekł wtedy, dostał się do Tonkinu i siedział na swej farmie dobrze przed tem, nim Francuzi zjawili się w tej krainie. Wówczas wywiesił sztandar trójbarwny nad jasną Rzeką, smutny, że na maszcie nie powiewa flaga czarno-biało-czerwona, wesół jednakże, że przynajmniej nie jest to flaga Stanów Zjednoczonych.
Nikt nie wie ile on ma właściwie lat. Jeśli tropikalność nie pożre kogo, za młodych lat, tego zamarynowuje. Uczyni go odpornym na zmiany powietrza i silnym, da mu pancerz z żółtej skóry, drwiący z jakiegokolwiek rozkładu. Takim był Edgard Widerhold. Ośmdziesięcioletni, może dziewięćdziesięcioletni, ale codziennie był przez sześć godzin w siodle. Włos miał siwy, ale długa, szpiczasta broda była żółtosiwawa. Podłużną i chudą była twarz jego, długie i chude ręce, a każdy z palców uzbrojony był wielkim, żółtym paznokciem. Dłuższy od strychulca, twardy jak stal, ostry i zakrzywiony, jak szpony drapieżnego zwierzęcia.
Podałem mu moje papierosy. Nie palę ich już od dawna, gdyż zepsuło je powietrze morskie. Ale jemu smakują one — niemiecki fabrykat.
— Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć dlaczego legion wypędzony został z pańskiego Bungalow?
Stary nie ruszył się od poręczy werandy. — Nie! rzekł. Klasnął w ręce. — Bana! Dewla! Wino! Szklanki! — Boje przygotowali stół, przysiadł się do mnie, podsunął mi gazety. — Oto, — ciągnął dalej, — czy czytał pan już najświeższą pocztę? Niemcy prześlicznie wygrali podczas wyścigów automobilowych w Dieppe. Benz i Marcedes, czy tam te marki się nazywają. Zeppelin już skończył swój balon — leci na wycieczkę ponad Niemcy i Szwajcaryę, gdzie mu się zechce! — Patrz pan na ostatnią stronę, turniej szachowy w Ostendzie. Kto zdobył nagrodę? Niemiec! — Naprawdę, przyjemnie by było pisma czytać, gdyby nie pisały o berlińskich pankach. Czytaj pan, to o pomstę do nieba woła, jakie — —
Lecz ja mu przerwałem. Nie mam wcale ochoty słuchać „jakie głupoty te niebywałe, owcze łby znów popełniły.“ Przypiłem doń: — Prosit! — Jutro muszę odjechać.
Stary odsunął swą szklankę: — Co jutro?
— Tak, porucznik Schlumberger będzie przepływał tędy z częścią trzeciego batalionu. Weźmie mnie ze sobą.
Uderzył pięścią w stół: — To jest prostactwo!
— Co?
— Że chce pan jutro odjeżdżać, do dyabła! To jest prostactwo.
— No, nie mogę przecie na wieki tu pozostać, zaśmiałem się. — We wtorek będzie dwa miesiące — —
— Właśnie dlatego! Teraz przyzwyczaiłem się do pana. Gdybyś pan był po godzinie odjechał, wszystko było by mi jedno.
Lecz ja nie ustępowałem. Na Boga, miewał on tu przecie dość często gości, i rozstawał się z nimi. Aż znów zjawią się nowi — —
Wtedy on zaczął: Przedtem, tak przedtem byłby nawet palcem nie ruszył, by mnie dłużej zatrzymywać. Ale teraz, kto teraz przybędzie? Dwu na rok, a co piąty rok jakiś Niemiec! Od czasu jak nie może się patrzeć na tych przeklętych legionistów — —
Ach, miałem go znów. Powiedziałem mu, że zostanę jeszcze ośm dni, jeśli mi opowie, dlaczego — —
Było to dlań znów prostactwem. Co — — prawdziwy, niemiecki poeta handluje towarem, jak kupiec?
Podchwyciłem to, — to surowiec — rzekłem — chłopska owcza wełna. Ale my przędziemy z niej nici i wyrabiamy kobierce.
Spodobało mu się to, zaśmiał się. — Za cenę trzech tygodni sprzedam swą opowieść.
Nauczyłem się targować w Neapolu. Trzy tygodnie za opowieść to niebywale wysoka cena. A prócz tego ja kupuję kota w worku i wcale nie wiem, czy ten cały towar zużytkuję. Dostanę za to najwyżej dwieście marek a jestem tu dwa miesiące i jeszcze mam zostać trzy tygodnie — a przytem nie napisałem jeszcze ani linijki. A moja praca musi być przecież także opłacaną, a więc tak czy tak nie odbiję własnych swoich kosztów, zrujnuję się i — —
Ale stary bronił swego stanowiska. — Dwudziestego siódmego są moje urodziny — rzekł — nie mogę wtedy być sam. A więc szesnaście dni — mniej nie! Poniżej nie dam swej opowieści.
— Niech będzie — westchnąłem — załatwione!
Stary podał mi rękę. — Bana, — zawołał — Bana! Zabierz wino, sprzątnij szklanki. Przynieś płaskie kielichy i daj szampana.
— Atja, Sahib, atja.
— A ty, Dewla, przynieś szkatułkę Hong-Doka i liczmany.
Boj przyniósł szkatułkę, postawił ją na polecenie pana przedemną, nacisnął sprężynę, tak że wieko odskoczyło. Była to duża szkatuła z sandałowego drzewa, którego miły zapach wraz zapełnił powietrze. Drzewo było gęsto wykładane drobniutkiemi tafelkami perłowej masy i kości słoniowej, boki wyobrażały wśród ornamentu liści słonie, krokodyle i tygrysy. Ale na wierzchu było przedstawione ukrzyżowanie; jakiś stary druk musiał zapewne służyć za wzór, tylko, że Zbawiciel był bez zarostu, miał okrągłą, prawie pełną twarz, która jednak wyrażała straszliwe cierpienie. Rany po lewym boku brakowało, a także całego krzyża; wydawało się, że tego Chrystusa ukrzyżowano na płaskiej desce. Tabliczka nad jego głową nie miała liter J. N. R. J. lecz inne: K. K. Ż. II. C. L. E.
To wyobrażenie ukrzyżowanego posiadało aż przykrą naturalność; przypomniało mi ono mimowoli obraz Mateusza z Grundwaldu, chociaż niczego z nim nie miało wspólnego.
Wewnętrzne uchwycenie motywu było raczej wprost przeciwne: Artyście temu obcem było olbrzymie współczucie i niemal przeżycie męczarń, dające siłę do odtworzenia jak najdalej idącego okropności, właściwą mu była raczej namiętna nienawiść i zmysłowe samonurzanie się w mękach cierpiącego. Robota wykonaną była z niedającym się wypowiedzieć trudem; było to arcydzieło wielkiego artysty.
Stary spostrzegł mój zachwyt. — Należy to do pana, — rzekł spokojnie.
Chwyciłem za szkatułę obu rękoma. — Chce mi pan to podarować — —
Zaśmiał się. — Podarować — nie! Ale sprzedałem panu moja opowieść, a ta szkatułka — jest moją opowieścią.
Przebierałem ręką w liczmanach. Okrągłe, trójkątne, i prostokątne tafelki z perłowej masy o silnie metalicznym połysku. Każda z nich miała po obu stronach małe obrazki, cięte w grubych, cyzelowane w delikatnych liniach.
— Czy zechce mi pan podać komentarz? — zapytałem.
— Bawi się pan właśnie komentarzem! Jeśli pan znaczki pięknie uporządkuje i ułoży jak należy, natenczas może pan odczytać moją opowieść, jak z książki. Ale teraz zamknij pan wieczko i słuchaj pan. — Nalewaj, Dewla.
Boj napełnił kielichy i zaczęliśmy pić. Nałożył krótką fajkę swego pana i podał mu ją.
Stary pociągnął i pyknął silnie dymem przed siebie. Potem rozparł się w tył i skinął na bojów, by chłodzili nas wachlarzami.
— Widzi pan, — zaczął, — to wszystko prawda, co panu mówił kapitan Dufresnes, czy kto on tam był. Ten dom zasłużył na to, by nazywał się: Bungalow legionu. Tu pili oficerowie — a ludzie poniżej w ogrodzie; często zapraszałem z nich kilku na werandę. Wie pan o tem, że Francuzi nie znają naszych śmiesznych różnic stanowych, po za służbą każdy pospolitak jest tak dobry jak generał. A dopiero prawdziwego nabiera to znaczenia w koloniach, a jeszcze bardziej w legionie, gdzie niejeden przełożony jest chłopem, a nie jeden pospolitak gentelmanem. Schodziłem w dół, piłem z pospolitakami, a temu, który mi się spodobał, kazałem iść na górę. Wierz mi pan, znalazłem wśród nich niejedną przedziwną figurę, niejednego prawdziwego dyabła i niejedno dziecko tęskniące za matczyną spodnicą — chronicielką. Legion był moim wielkim muzeum, moją księgą, opowiadającą:mi coraz to inne baśni i przygody.
Albowiem ci chłopcy opowiadali mi wszystko, i weseli byli, gdy mnie samego chwycili, aby przedemną swe serce otworzyć. Widzi pan, to rzeczywiście prawda, że legioniści mnie lubieli, nietylko z powodu wina i kilku dni wypoczynku, które tu mieli. Rozumieją się oni na ludziach. Pan wie, że każdy z nich, to co zobaczy, za swoją własność uważa; że żaden z oficerów ani pospolitaków niczego nie pozostawi, by to w mgnieniu oka nie zginęło. I oto, w przeciągu dwudziestu lat przeszło tylko raz jeden ukradł coś u mnie pewien legionista, a koledzy byli by go na śmierć zatłukli, gdybym sam za nim nie prosił. Nie wierzy pan? — Ja sam nie wierzyłbym, gdyby mi to kto opowiadał, a jednak tak było literalnie. — Ludzie ci lubieli mnie, i postępowali tak, gdyż dobrze czuli, że ja ich lubię. Jak do tego przyszło? Panie Boże, tak jakoś z czasem. — Nie miałem ani żony, ani dziecka, wciąż sam tutaj przez tyle lat. — Legion, — to było przecież wszystko, co mi Niemcy otwarzało, co mi Jasną Rzeke niemiecką czyniło, choć tu powiewały flagi trójbarwne.
Wiem, że porządni obywatele w państwie nazywają legion ostatniemi szumowinami i wyrzutkami. Kryminalistami, którzy są warci tego, by zniszczeli. Ale te szumowiny, które Niemcy pogardliwie na brzeg mój wypluwaly, ci wyrzutkowie, niemożliwi na pięknie uregulowanej ziemi ojczystej, kryli w sobie kamienie tak niezwykłej barwy, że serce me śmiało się z radości. Klejnoty!
Nie warte one ani grosza dla jubilera, który brylanty sprzedaje, by zdobiły łapę rzeźnika. Ale dziecko zbiera je na brzegu. Dziecko i wszyscy głupcy, tacy jak ja, i zwaryowani poeci, jak pan, którzy są obojgiem; dziećmi i głupcami! Dla nas kamyki te posiadają wartość i nie chcemy wcale, by zniszczały.
Ale oni niszczeją. Z całą pewnością, jeden po drugim — A sposób w jaki niszczeją żałośny jest, nędzny, pełen męki, i to jest, czego znieść nie można. Jakaś tam matka może widzieć umierające swe dzieci, dwoje lub troje. Siedzi tam, z rękoma załamanemi i nie może im pomódz, nie może. Ale to minie i wreszcie zwalczy ona boleść. Ja jednak — ojciec legionu — widziałem tysiące umierających dzieci, każdego miesiąca, każdego prawie tygodnia. I nie mogłem im pomódz, nie mogłem. I oto, widzi pan, dlaczego już więcej kamieni nie zbieram: nie mogę się już więcej patrzeć na umieranie tych dzieci.
A jak umierali oni. Wtedy nie dotarli jeszcze byli aż tak daleko w kraj ten, jak dziś. Tylko o trzy dni drogi oddalenia od Czerwonej Rzeki znajdowała się ostatnia stacya, w samem Edgardhofen i dokoła były zagrożone placówki. Biegunka i tyfus szalały, rzecz jasna, w tych wilgotnych obozach, prócz tego tu i tam anemia tropikalna. Pan zna tę chorobę, wie pan, jak się na nią umiera. Całkiem ledziutka gorączka, zaledwie powodująca przyspieszenie pulsu, dzień i noc. Nie chce się już więcej jeść, staje się znudzonym jak piękna kobieta, chce się wciąż spać — aż w końcu powoli przychodzi kres, który się wita z zadowoleniem, bo wreszcie będzie się można wyspać. Ci, którzy zmarli na anemię, wygrali wielki los, zarówno i ci, którzy padli w walce. Boże, nie należy wprawdzie do przyjemności umierać z powodu zatrutej strzały, ale idzie to szybko, kilka godzin. Ale iluż tak zmarło — zaledwie jeden na tysiąc. A szczęście, które się stało ich udziałem, musieli gorzko opłacić, jeśli przypadkiem żywcem dostali się w ręce tych żołtych, świńskich psów. Był wśród nich Karol Mattis, dezerter, kirasyer niemiecki, kapral pierwszej kompanii, wspaniały chłopak, nie cofający się przed najszaleńszem niebezpieczeństwem. Gdy posterunek Gambetta zaatakowała tysiąckrotna przemoc, postanowił, wraz z dwoma innymi, prześliznąć się i dać znać o tem do Edgardhafen. W nocy napadnięto na nich, jeden z nich padł. Mattis dostał postrzał w kolano. Wtedy posłał swego kolegę dalej, a sama wstrzymywał trzy setki tych z pod czarnej chorągwi, by osłonić ucieczkę tamtego. Wreszcie chwycono go, skrępowano mu ręce i nogi i przywiązano go do pnia drzewa, tam po drugiej stronie na nadbrzeżnej mieliźnie rzeki. Trzy dni tam leżał, aż go krokodyle pożarły, powoli, kawałek po kawałku, ale pewno litościwiej, aniżeli ich dwunożni współmieszkańcy. Pół roku później chwycili oni Henryka Oldenkotta z Maastrich, olbrzyma na siedm stóp, którego niebywała siła stała się jego nieszczęściem, gdyż mocno podpity, uderzeniem jedynie pięści zabił własnego brata. Legion uratował go przed więzieniem, ale nie przed sędziami, których tu znalazł. Tam w dole, w ogrodzie, znaleźliśmy go, jeszcze żyjącego: rozpruli mu brzuch, wyjęli wnętrzności; jamę brzuszną napełnili szczurami, a potem brzuch sztucznie zeszyli. Porucznikowi Hendelimont i dwom pospolitakom, wbili rozpalone szpilki w oczy, półmartwych z głodu znaleziono ich w lesie; sierżantowi Jakóbowi Bieberichowi odcięli oni stopy i kazali mu się zabawić w Mazepę na zdechłym krokodylu. Przy Edgardhofen wyłowiliśmy go z rzeki, trzy tygodnie jeszcze męczył się biedaczysko w szpitalu, zanim umarł.
Czy ta lista panu wystarcza? Mogę ją przedłużyć, zszeregować nazwisko po nazwisku. Tutaj już się nie płacze — ale gdybym za każdym uronił tylko dwie łzy, napełniłbyś pan łzami beczkę, większą od największej w mojej piwnicy. A opowieść, zawarta w tej szkatułce z liczmanami, to ostatnia łezka, co tę pełną po brzegi beczkę przepełniła.
Stary przyciągnął szkatułkę do siebie i otworzył ją. Szukał długimi paznokciami wśród liczmanów, wziął jedną i podał mi. — To, patrz pan, to bohater!
Okrągły liczman z perłowej masy, okazywał podobiznę legonisty w mundurze. Pełna twarz żołnierza była niezwykle podobną do twarzy Chrystusa na wierzchu szkatułki; na odwrotnej stronie marki był ten sam napis, co nad głową ukrzyżowanego: K. K. Ż. II. C. L. E.
Przeczytałem: — K. K. żołnierz drugiej klasy de L’egion Etrangére.
— Słusznie! — rzekł stary. — To on jest, Karol Kö — — Przerwał: — Nie, nie wymieniajmy nazwiska. Pozatem może go pan łatwo znaleźć w dawniejszej liście marynarzy. Był kadetem okrętowym, nim tu przybył. Musiał ze służby kwitować i ojczyznę opuścić; zdaje się, że to z powodu 218 paragrafu naszej wspaniałej księgi kar, prześladowano go. Żaden z paragrafów tej księgi nie jest na tyle głupi, by nie werbować rekrutów do legionu.
Ach, jako aksamit, lub jedwab był ten nicpoń, kadet marynarki! Wszyscy go tak nazywali, koledzy i przełożeni. Zdesperowany chłopak, świadom, że życie swe przegrał i teraz sport sobie robił z tego, by zawsze grać: „Va banque”. W Algierze sam bronił ksaru; gdy wszystkie szarże padły, objął dowództwo nad dziesięciu legionistami i dwoma tuzinami goumierów, i utrzymał tę jamę, dopóki po kilku tygodniach nie nadeszły posiłki. Wtedy po raz pierwszy otrzymał galony; trzy razy je dostawał i zawsze potem je tracił. Tak jest zwyczajnie w legionie: dziś sierżant, a jutro znów pospolitak. Jak długo są w polu, wszystko idzie dobrze, ale to nieskrępowane umiłowanie wolności nie może znieść miejskiego powietrza, jakikolwiek dziki żart zaraz zjawić się musi. — Ten kadet był także właśnie tym, który na Czerwonem Morzu za generałem do morza wskoczył, gdy tenże na gangwayu się pośliznął i wpadł do wody. Wśród radości załogi wyłowił go, nie troszcząc się wcale obecnością olbrzymich rekinów — —
Jego błędy? Pił — — jak piją wszyscy legioniści. I jak wszyscy oni był kobieciarzem i zapominał nieraz, najpierw pięknie poprosić o pozwolenie. A prócz tego — no, pewnie, traktował on tubylców przeważnie en canailles, jako zło konieczne. Ale po za tem wspaniały chłopak, dla którego żadne jabłko nie wisało za wysoko. Zdolny był: po kilku miesiącach lepiej mówił on paplaniną żółtych krajowców, aniżeli ja po tylu latach przepędzonych w moim Bungalow. A manier, których nauczył się w dzieciństwie, nawet w legionie nie zapomniał. Koledzy sądzili, żem sobie w nim szczególniej upodobał. No, tak źle nie było, ale znosiłem go i był mi rzeczywiście bliższym, aniżeli inni. Rok cały był on w Edgardhofen i często do mnie przychodził; potężną on dziurę wypił w mojej piwnicy. Ten nie mówił: — Dziękuję, — już przy czwartej szklance, — jak pan to robi! Pijże pan. — Bana, nalewaj!
Potem udał się do fortu Valmy, który był wtedy najbardziej wysuniętą stacyą. Cztery dni płynie się tam dżunką, wlekąc się wśród ustawicznych skrętów Czerwonej Rzeki. Ale w linii powietrznej nie jest to znów tak daleko, na australskiej klaczy zajechałbym tam w ośmnastu godzinach. Odtąd rzadko tu się pojawiał; ale widy`wałem go czasem, gdyż tam jeździłem, by odwiedzić jednego z moich przyjaciół.
Był to Hong-Dok, który tę szkatułkę sporządził.
Uśmiecha się pan? Hong-Dok mój przyjaciel? Ale tak było. Wierz mi pan, nie wielu pan tu ludzi znajdzie, którzy by byli równi panu, bardzo niewielu. Ale był jeden, Hong-Dok. Był więcej nawet.
Fort Valmy — pojedziemy tam kiedyś; teraz stoją tam załogą Marsylczycy, a nie legioniści. Jest to prastare, niemożliwie brudne miasto; mały fort francuski góruje nad niem na pagórku, ponad brzegiem rzeki. Wszędzie błotniste ulice, pożałowania godne, nędzne domy. Ale takiem jest to miasto dzisiaj. Przedtem, przed kilkuset laty, musiało to być wielkie, piękne miasto, dopóki ci z pod czarnej chorągwi z północy tu nie przybyli i miasta nie zburzyli, ci przeklęci czarno-chorągwianie, którzy nam jeszcze tyle przyczyniają roboty. Ruiny na prawo od miasta są sześć razy tak duże, jak ono samo; ktoby teraz chciał tam budować, znajdzie gotowego dość materyału. W środku zaś tych ruin, tuż przy rzecze, stał duży, stary budynek, pałac niemal: dom Hong-Doka. Stał tam od niepamiętnych czasów i czarno-chorągwianie oszczędzili go z powodu jakiegoś religijnego zabobonu.
Tam mieszkali władcy tej krainy, protoplaści Hong-Doka. Stu przodków miał on i jeszcze stu i jeszcze stu, więcej aniżeli wszystkie europejskie domy panujące razem — a jednak znał ich wszystkich. Znał ich imiona, wiedział, co czynili. Książętami i cesarzami byli oni, ale Hong-Dok był snycerzem, jak jego ojciec, dziadek i pradziadek. Gdyż ci z pod czarnej flagi pozostawili dom, ale nic pozatem i władcy stali się tak żebraczo ubodzy, jak najostateczniejszy z ich poddanych. Tak niszczał stary dom pośród czerwono kwitnących słazów. Aż go znów olśnił nowy nowy blask, gdy przyszli Francuzi. Gdyż ojciec Hong-Doka nie zapomniał dziejów swego kraju, jak to czynią wszyscy ci, którzy, powinni mieć poddanych. A gdy biali osiedli siłą w tym kraju, on był pierwszym, który ich pozdrowił nad Czerwoną Rzeką. Wyświadczył Francuzom niebywałe usługi i w nagrodę za to dano mu ziemię i bydło, pozwolono pobierać cło i uczyniono go rodzajem cywilnego prefekta miasta. Było to ostatnie male szczęście prastarego domu — dziś leży on w gruzach, tak, jak jego otoczenie. Legioniści zburzyli go i nie pozostawili kamienia na kamieniu; pomścili na nim śmierć kadeta marynarki, gdy uciekł im jego zabójca.
Hong-Dok, dobry przyjacielu, ten był jego mordercą. Oto jego podobizna. —
Stary podał mi znów inny liczman. Było na niej po jednej stronie łacińskiemi literami nazwisko Hong-Doka, po drugiej wizerunek tubylca wyższej sfery w krajowym stroju. Ale wykonanie było pobieżne i niedokładne, nieporównanie niżej stojące od rzeźb innych liczmanów.
Edgard Widerhold czytał z mej twarzy. — To nic nie warte, ta marka, jedyna wśród wszystkich. Ciekawe, tak jakby Hoeg-Dok pogardzał nią i najmniej zajęcia poświęcił swojej własnej osobie. Ale popatrz pan na to mało arcydzieło.
Podsunął mi szponem swego wskazującego palca inną markę. Był na niej wizerunek młodej kobiety, która i podług naszych wymogów była piękną; stała ona przed krzakiem slazu, a w lewej ręce trzymała wachlarzyk. Była to mistrzowska robota o niebywałem wykończeniu. Na odwrotnej stronie było znów nazwisko modelu: Ot-Chen.
— To jest trzecia osoba dramatu z fortu Valmy — ciągnął dalej stary. — Tu ma pan kilka innych działających osób, statystów. — Podsunął mi kilka tuzinów liczmanów, wyobrażały one na obu stronach krokodyle. We wszystkich pozycyach: jedne płynące w rzece, inne śpiące na brzegu, jedne otwierały szeroko paszczę, inne znów biły się ogonem po grzbiecie lub podnosiły się w górę na przednich łapach. Niektóre były stylizowane, ale przeważnie przedstawione naturalnie; wszystkie zdradzały w wykonaniu niebywale dokładną obserwacyę niebezpiecznego gada.
Znów prześliznęły się pchnięte żółtym szponem starego inne sztony do mnie. — Miejsce działania, — rzekł on. Liczman wyobrażał duży dom kamienny, zapewne mieszkanie twórcy; na innych wyobrażone były pokoje i części ogrodu. Na ostatnich wykonany był widok na Rzekę Jasną i Rzekę Czerwoną, jeden z nich z werandy Widerholda. Każda poszczególna marka wywoływała mój prawdziwy zachwyt, stanąłem skutkiem tego wmyśli po stronie artysty a przeciw kadetowi marynarki. Wyciągnąłem rękę po inne jeszcze liczmany.
— Nie — rzekł stary — a zaczekaj pan. Trzeba, abyś pan oglądnął wszystko po porządku, ślicznie, jak to się należy.
— A więc Hong-Dok był moim przyjacielem, tak jak nim był jego ojciec. Obaj pracowali dla mnie przez szereg lat, bylem prawie jedynym ich kljentem. Gdy się wzbogacili, uprawiali mimo to dalej swą sztukę, tylko że teraz za dzieła swe nie pobierali pieniędzy. Ojciec poszedł nawet tak daleko, że uparł się, by mi zwrócić wszystkie pieniądze, które mu w biegu lat wypłaciłem, i musiałem je przyjąć, aby go nie obrazić. Tak więc całe te pełne szafy, które pan tak podziwia, otrzymałem właściwie za darmo.
Za mojem pośrednictwem poznał kadet Hong-Doka, sam go raz wprowadziłem do jego domu. — Wiem, co pan chce powiedzieć: kadet okrętowy był bohaterem kobiet, a Ot-Chen wartą tego, by ją pożądać. — Nieprawdaż? A ja mogłem się przecie domyśleć, że Hong-Dok nie będzie spokojnie patrzeć na to.
O nie, nie, nie mogłem wcale przewidzieć! Tak byłbyś pan myślał, ale nie ja, który tak dobrze znałem Hong-Doka. Gdy to się wszystko stało, a Hong-Dok mi to opowiadał, tu na werandzie — o, daleko spokojniej i ciszej, aniżeli ja teraz — wydawało mi się to jeszcze wtedy tak niemożliwe, że niemal nie mogłem w to uwierzyć. Do chwili, dopóki środkiem rzeki dowód prawdziwości nie nadpłynął, usuwający wszelką wątpliwość. O całej tej sprawie często myślałem i zdaje się, odszukałem kilka niezwykłych przyczyn, które Hong-Doka do czynu tego popchnęły. Niektóre, — gdyż któż potrafi czytać dokładnie w mózgu, który dziedziczył przez tysiące generacyi i przepełniony był nadmierną potęgą, sztuką i wszystko przenikającą mądrością opium?
Nie, nie, nie mogłem niczego przewidzieć. Gdyby mnie był kto wtedy zapytał: — Co uczyni Hong-Dok, jeżeli kadet uwiedzie Ot-Chen, lub którą inną z jego żon? — to byłbym z pewnością odpowiedział: — — Nie podniesie nawet oczu od swej pracy! Albo, jeżeli będzie dobrze usposobiony, podaruje Ot-Chen kadetowi. — Tak musiałby uczynić ten Hong-Dok, którego znałem, tak a nie inaczej. Ho-Nam, jedną z swych żon, przyłapał on raz z pewnym chińskim tłumaczem; uznał, że uwłaczałoby mu to, gdyby do obojga odezwał się słówkiem. Innym razem sama Ot-Chen była tą, która go oszukiwała; widzi pan przeto, że czynu tego nie spowodowała wcale szczególna miłość do tej kobiety. Migdałowe oczy jednego z mych indyjskich bojów, który ze mną do fortu Valmy pojechał, wywarły wrażenie na Ot-Chen, i chociaż nie mogli się ani słówkiem porozumieć, wnet byli gotowi. Hong-Dok znalazł ich w ogrodzie, ale nie ruszył nawet ręką ku swej żonie, a nawet przykro mu było, że ukarałem boja. To wszystko obchodziło go tyle, co jakiś pies szczekający na ulicy — zaledwie wtedy zwraca się na bok głowę.
Zdaje się być także zupełnie wykluczonem, aby człowiek o niedającym się wstrząsnąć spokoju filozoficznym Hong-Doka, choćby na chwilę stracił panowanie nad sobą pod wpływem wzburzenia uczuć. Aż do nadmiaru wykazało dochodzenie po jego ucieczce przeprowadzone z jego żonami i służbą, że Hong-Dok działanie swoje, aż do najdrobniejszego szczególiku, starannie rozważył, nim je w czyn wprowadził. Prócz tego kadet przez trzy miesiące chodził do kamiennego domu nad rzeką i podczas tego całego czasu utrzymywał stosunek z Ot-Chen, o czem Hong-Dok już po kilku tygodniach wiedział od jednego z swej służby. Mimo to pozostawił oboje w spokoju, a użył raczej tego czasu na to, by straszliwy rodzaj jego zemsty dojrzał w nim, którą to zemstę zapewne już w pierwszej chwili był postanowił.
Dlaczego jednakże uważał to wykroczenie jako ciężką obrazę ze strony kadeta, chociaż gdy je popełnił mój indyjski boj, zaledwie się uśmiechnął? Może się mylę, ale po długich rozmyślaniach zdaje się, odkryłem zawiłą drogę jego myśli. Hong-Dok był królem. Śmiejemy się, jeśli na monetach naszych spostrzeżemy litery: D. G., Dei Gratia, a przeważna część europejskich książąt śmieje się nie mniej z swego stanowiska „z łaski Bożej“. Ale wyobraź pan sobie panującego, który w to wierzy, który rzeczywiście najsilniej jest przekonany, że jest wybrańcem! Wiem dobrze, że porównanie nie jest całkowicie trafne, ale jest w tem pewna analogia. Hong-Dok nie wierzył naturalnie w Boga, wierzył tylko w naukę wielkiego filozofa; ale o tem, że rodzina jego jest wybraną, że o całe niebo jest wyższą od wszystkich w okolicy, o tem był, i to słusznie, całkowicie przeświadczony. Przez nieskończenie długi czas byli jego protoplaści władcami, niezaprzeczonymi jedyne-władcami. U nas książę, jeśli choć trochę jest rozsądny, wie doskonale, że w jego państwie żyje wiele tysięcy ludzi, którzy są o wiele mądrzejsi, o wiele bardziej wykształceni od niego. Hong-Dok i jego przodkowie tak samo dobrze wiedzieli, że jest przeciwnie: niezgłębiona przepaść oddzielała ich zawsze od masy ich ludu. Oni jedynie byli władcami — wszyscy inni byli niewolnikami. Oni jedynie posiadali mądrość i wykształcenie, równych sobie widzieli tylko, jeżeli w przeciągu wielu lat pojawili się posłowie sąsiedniego państwa nad morzem, albo jeszcze z dalszych stron z południa z Siamu, albo gdy przez dzikie góry Meosu przybyli chińscy mandaryni. Powiedzielibyśmy: przodkowie Hong-Doka byli bogami wśród ludzi. Odczuwali oni inaczej: czuli się ludźmi wśród brudnych zwierząt. Czy rozumie pan różnicę? Pies nas oszczekuje — zaledwie się wtedy zwraca głowę w jego stronę.
Potem przybyli barbarzyńcy z północy, ci pod czarną chorągwią. Zajęli kraj i zburzyli miasto i inne jeszcze miasta dokoła. Tylko przed domem panującego zatrzymali się i nie ruszyli włosa nikomu z tych, którzy doń należeli. Z cichego, przyjaznego kraju powstał inny, rozbrzmiewający ustawicznie mordem i rzezią, ale przed pałacem nad Czerwoną Rzeką zgiełk milknął. A przodkowie Hong-Doka gardzili tak samo dzikiemi bandami z północy, jak gardzili własnym ludem; nic nie mogło zapełnić niezgłębionej przepaści. Zwierzęta to były, podobnie jak tamci — ale oni byli ludzmi, którzy znali mądrość filozofii.
Dopóki nie uderzył piorun w mgłę rzeki. Skądś z dalekich brzegów przybyły niezwykle białe istoty i ojciec Hong-Doka poznał radośnie zdziwiony, że to są ludzie. Czuł wprawdzie różnicę, jaka zachodzi między nimi i obcymi, ale różnica ta była nieznaczną w porównaniu z temi, które dzieliły go od krajowców. A jak wielu innych arystokratów Tonkinu odczuł zaraz, że on do nich należy, a nie do tamtych. Stąd jego ciągle gotowa pomoc od pierwszej chwil, polegająca przedewszystkiem na tem, że nauczył Francuzów odróżniać cichych, przyjacielskich pratubylców od wojowniczych hord z północy. A gdy go ci następnie zamianowali cywilnym prefektem nad całą okolicą, patrzyła nań ludność nie inaczej, jak na właściwego, krajowego księcia. On uwolnił ich od ucisku czarno-chorągwianych, Francuzi byli tylko jego narzędziami, obcymi wojownikami, których tu przywołał; uchodził przeto wśród ludu za władcę, tak samo nieograniczonego, jak ongi jego przodkowie, o których opowiadano na poły zapomniane historye.
Tak wzrastał Hong-Dok, syn księcia, który sam miał panować. Jak jego ojciec, uznawał on w Europejczykach ludzi, a nie głupie zwierzęta. Ale on zadał sobie trudu, teraz, gdy szczęście starego pałacu się utrwaliło, by przypatrzeć się bliżej tym obcym, poznać różnice, dzielące jego od nich i ich samych między sobą. W ciągłej styczności z legionem wzrok jego stał się tak pewnym, jak mój własny: poznawał pospolitaka, który był panem i rozpoznał oficera, który był parobkiem, mimo złotych sznurów. Że o wiele więcej znaczy wykształcenie aniżeli urodzenie, i że to na całym zachodzie odróżnia pana od parobka. Wiedział dobrze, że wszyscy ci wojownicy o całe niebo przewyższają jego lud — ale nie jego. Jeżeli jego ojciec uważał każdego białego za równego sobie, to Hong-Dok tak nie czynił i im bardziej i bliżej ich poznawał, tem mniej znajdywał takich, którzy mu byli równi. Byli oni z pewnością przedziwnymi, nie dającymi się pokonać wojownikami, każdy z nich pojedyńczo więcej był wart, aniżeli stu tchórzliwych czarno-sztandarowców — — Ale czy to powód do sławy? Hong-Dok gardził rzemiosłem wojennem tak samo jak każdem innem rzemiosłem. Umieli wprawdzie wszyscy czytać i pisać — ich własne wprawdzie, obojętne mu znaki — ale nie było wśród nich prawie żadnego, który by wiedział, co to jest filozofia. Hong-Dok nie żądał wcale, aby oni znali jego wielkiego filozofa, ale spodziewał się, że znajdzie obcą, inną, ale równie głęboką mądrość. A nie znalazł nic. Ci biali wiedzieli mniej o przyczynie wszystkich rzeczy, aniżeli ostatni palacz opium. jedno zaś jeszcze było, co go mocno zdziwiło i podcięło wobec nich jego szacunek: ich stosunek do ich religii. Nie religia sama nie podobała mu się, kult chrześciański był dlań tak dobry jak każdy inny, znany mu. Prócz tego nasi legioniści są mniej aniżeli pobożni, i żaden z obowiązkowych księży nie przypuściły ich do sakramentu. A jednak czasem, w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, wyrywa się z ich piersi jakaś potargana, błagalna modlitwa o pomoc. To uderzyło Hong-Doka — i przyszedł do przekonania, że ci ludzie rzeczywiście wierzą, że im z jakiejś nieznanej strony niemożliwa pomoc nadejść może. Więc szukał dalej — zapomniałem panu powiedzieć, że Hong-Dok lepiej po francusku mówił, aniżeli ja? — zaprzyjaźnił się z dzielnym kapelanem wojskowym fortu Valmy. I to, co tam znalazł, umocniło go jeszcze bardziej w przeświadczeniu o jego wyższości. Przypominam sobie jeszcze zupełnie dobrze, jak mi pewnego wieczoru o tem w swym pokoju do palenia mówił, jak się uśmiechał, gdy mi opowiadał, że teraz już wie, jak właściwie pojmują chrześcianie swoją religię. I że nawet ich kapłan nie ma pojęcia o symbolicznem.
Najgorszem było, że miał słuszność; nie mogłem mu ani słówkiem odpowiedzieć. My Europejczycy wierzymy — albo nie wierzymy. Ale chrześcian, którzy by wiarę swych ojców wynieśli do znaczenia pięknej szaty głębokich symbolów, tych może pan szukać z latarnią w Europie, a tu w Tonkinie, nie znajdzie pan z pewnością żadnego takiego. To zaś właśnie było dla tego uczonego wschodu najnaturalniejszem, samo przez się zrozumiałem, nieodzownem dla człowieka o prawdziwem wykształceniu. A gdy tego wcale nie znalazł, gdy nawet ksiądz nie zrozumiał jego myśli, które mu się wydawały najprostszemi, stracił dużą część z swego podziwiającego szacunku. W niejednem przewyższyli go Europejczycy — ale w rzeczach do których prawie nie przywiązywał znaczenia. W innem znów byli mu równi: w sprawie zaś najgłówniejszej, w najgłębszem poznaniu całego życia, stali daleko niżej od niego. A ta pogarda pozwoliła z biegiem lat powstać w nim nienawiści, im bardziej obcy rzeczywistymi władcami stawali się w jego kraju, im bardziej krok za krokiem wnikali w głąb i całą władzę w swe silne ręce brali. Już nie potrzebowali oni więcej w jego okolicy pośredniczącej pseudowładzy, której użyczyli jego ojcu, a później jemu; czuł on dobrze, że ojciec jego pomylił się i że rola starego domu kamiennego nad Czerwoną Rzeką na zawsze skończyła się. Nie sądzę, aby kiedykolwiek z tego powodu gorycz przepoiła uczucia tego filozofa; przeciwnie, mogło mu się stać przeświadczenie o swojej własnej wyższości, źródłem radosnego zadośćuczynienia. Platforma, jaką stworzył sobie z biegiem lat w swym stosunku z Europejczykami, była bardzo pojedyńczą: nie odsuwał się od nich o ile możności, lecz traktował ich pobłażliwie, z całem przekonaniem równości. Tylko do domu, ukrytego pod kańciastem, żółtem czołem, nie pozwalał wglądać nikomu, a jeśli go mnie czasami otwierał, to pochodziło to z przywiązania, które niemal egzystowało od dziecięctwa jego, a które moje żywe zainteresowanie się jego sztuką ciągle podtrzymywało.
Takim był Hong-Dok. Ani na chwilę nie mogło go poruszyć, jeśli jego żony zadawały sie z chińskim tłumaczem, lub indyjskim bojem. Gdyby te małe ekstrawagancye wydały jakie skutki, to kazał by Hong-Dok po prostu dzieci potopić, ale nie z nienawiści lub zemsty, tylko ot tak, jak się topi małe szczenięta — — jeżeli ich się nie potrzebuje. I gdyby był kadet, gdy się mu Ot-Chen spodobała, poprosił Hong-Doka, by mu ją darował, z pewnością byłby to uczynił.
Ale kadet marynarki wszedł do jego domu jako pan — a wziął mu jego żonę jak parobek. Już pierwszego wieczora zauważył Hong-Dok, że legionista wyciętym jest ze szlachetniejszego drzewa, aniżeli większość jego kolegów; poznałem to z tego, że wobec niego wyszedł on nieco z swej grzecznej rezerwy. A w dalszem pożyciu towarzyskiem — zaokrąglam to wszystko — traktować będzie kadet znów Hong-Doka, jak traktuje właściciel zamku w Niemczech równego sobie, jeśli mu się podoba jego żona. Dopuścił do gry cały rejestr swych uprzejmości i udało mu się rzeczywiście Hong-Doka tak pozyskać, jak zawsze mnie i swych przełożonych oczarowywał; musiało się polubić tego rozsądnego, dziarkiego i wspaniałego człowieka. Uczynił to i Hong-Dok, uczynił to w tym stopniu, że zstąpił z swego wysokiego tronu, on, władca, artysta, mądry uczeń Konfucyusza, i zawarł przyjaźn z legionistą i polubił go, zapewne bardziej polubił, aniżeli któregokolwiek innego z ludzi.
Wtem przyniósł mu jeden ze służby wiadomość, i zobaczył z okna, jak kadet w ogrodzie pieścił się z Ot-Chen.
A więc po to przyszedł on tutaj. Nie, aby go widzieć — ale dla niej, dla kobiety, dla zwierzęcia! Hong-Dok uczuł się hańbiąco oszukanym — — o zupełnie nie tak, jak małżonek europejski. Ale z powodu, że ten obcy podchlebiał mu swą przyjaźnią i że on mu swoją przyjaźń ofiarował — oto z tego powodu. Że przy całej swej dumnej mądrości okazał się głupcem wobec tego prostego wojaka, który po kryjomu, gdyby jaki służalec, nagabywał mu żonę. Że miłość jego przeszachrował za coś, co tak bardzo poniż niego było.
Widzi pan, to było to, czego ten dumny, żółty dyabeł przebaczyć nie mógł.
∗ ∗
∗ |
Pewnego wieczora przynieśli go jego służący do Bungalowa. Wysiadł z lektyki i wszedł uśmiechnięty na werandę. Jak zawsze, przyniósł ze sobą kilka podarunków, małe wachlarze z kości słoniowej, ślicznie rzeźbione. Było wtedy u mnie kilku oficerów. Hong-Dok powitał ich nader uprzejmie, przysiadł się do nas i milczał; zaledwie trzy słowa wymówił, dopóki się ci panowi nie oddalili. Zaczekał, aż tentent ich koni ucichł nad rzeką, a potem rozpoczął mi się zwierzać zupełnie spokojnie, słodziutko, jakby mi przynosił najlepszą jaką wiadomość: — Przyszedłem, aby panu coś powiedzieć. Ukrzyżowałem kadeta okrętowego i Ot-Chen.
Chociaż mówienie żartów nie było wcale zwyczajem Hong-Doka, odniosłem przy tej przesadnej wiadomości tylko jedno uczucie: za tem kryje się jakaś niespodzianka. Podobał mi się tak dalece jego czuły, sam przez się zrozumiały ton, że wpadłem weń odrazu i zapytałem go równie spokojnie: — Tak? I cóż jeszcze pan z nimi uczyniłeś?
Odpowiedział: — Zeszyłem im usta.
Tym razem zaśmiałem się: — Ach, cóż też pan nie powiada! — A jakież przyjemności wyświadczył pan jeszcze obojgu prócz tego? — I dlaczegoż to?
Hong-Dok mówił spokojnie i poważnie, a słodki uśmieszek nie opuszczał jego ust. — Dlaczego? Przychwyciłem ich — „in flagranti“.
Słowo to tak mu się podobało, że je powtórzył.
Słyszał je gdzieś, czy przeczytał i wydało mu się strasznie śmieszne, że my Europejczycy tak szczególną wagę do tego przywiązujemy, jeśli się jakiegoś nicponia właśnie podczas jego czynności przychwyci; jak by to nie było wszystko jedno, czy go się podczas tego, czy potem, czy przedtem przyłapie. Wypowiedział to z silnym naciskiem, z łatwą do zauważenia przesadą, która okazywała tak dobrze jego szyderczą pogardę: — In flagranti. — Nieprawdaż, wtedy — posiada w Europie prawo oszukany mąż ukarać złodzieja swego honoru?
To słodkie szyderstwo było tak pewnem, że nie znalazłem słów by mu odpowiedzieć. On zaś ciągnął dalej z tym samym przyjaznym uśmieszkiem, jak gdyby mówił o najzwyklejszej w świecie sprawie: — Ukarałem go przeto. A ponieważ jest chrześcianinem, więc uważałem za najlepsze, wybrać mu chrześciański rodzaj śmierci przypuszczałem, że to mu będzie najbardziej odpowiadało. — Czy miałem słuszność?
Ten niezwykły rodzaj żartów wcale mi się nie podobał. Ani przez chwilę nie myślałem, że on mówi prawdę, ale przejmowało mnie niemile uczucie, pragnąłem, aby wreszcie skończył swą paplaninę. Wierzyłem naturalnie, że kadet zwąchał się z Ot-Chen i przypuszczałem, że na tym przykładzie znów wykaże mi absurd naszych europejskich pojęć o honorze i moralności. Więc powiedziałem tylko: — Ależ bezwątpienia! Zupełną słuszność! Przekonany jestem, że kadet bardzo będzie wdzięczny za to małe zwrócenie uwagi.
Ale Hong-Dok potrząsnął prawie smutnie głową: — Nie, w to nie wierzę. Przynajmniej nie powiedział o tem ani słowa. Wrzeszczał tylko.
— Wrzeszczał?
— Tak, — rzekł Hong-Dok z słodkiem, melancholijnem współczuciem — bardzo wrzeszczał. Daleko więcej aniżeli Ot-Chen. Modlił się wciąż do swego Boga, a wśród tego krzyczał. Daleko więcej aniżeli pies, gdy go się zarzyna. Był naprawdę bardzo niemiły. I dlatego zmuszony byłem kazać, by mu usta zaszyto.
Aż nadto miałem tych dowcipów, chciałem go zmusić by skończył. — Czy to wreszcie wszystko? — przerwałem mu.
— Właściwie wszystko. — Kazałem ich pochwycić i związać, potem rozebrać. Gdyż jego Bóg był także nagi, gdy na krzyżu umierał, nieprawdaż? Potem zaszyto im usta i ukrzyżowano ich; potem kazałem ich wrzucić do rzeki. To już naprawdę wszystko.
Ucieszyłem się, że skończył. — No, i cóż to wszystko znaczy? — Czekałem wreszcie na wyjaśnienie.
Hong — Dok popatrzył na mnie zdziwiony, udając, że nie rozumie czego chcę. Począł deklamować do samego siebie ze sztucznem współczuciem, z którego widocznie szydził: — O, była to tylko zemsta biednego, oszukanego męża.
— Więc dobrze — rzekłem — dobrze! Ale powiedz mi pan wreszcie, co pan właściwie chcesz! Kiedy przyjdzie puenta?
— Puenta? — Uśmiechnął się zadowolony, jak by to słowo niepomiernie mu się podobało. — O, proszę, zaczekaj pan tylko trochę. — Oparł się w tył fotelu i milczał. Nie miałem najmniejszej ochoty napierać nań dalej, więc poszedłem za jego przykładem; niech tam kończy opowiadanie historyi o nędznem morderstwie, kiedy mu się spodoba.
Tak przesiedzieliśmy pół godziny, nie mówiąc do siebie ani słowa. W przyległym pokoju zegar wybił godzinę szóstą.
— Teraz, teraz powinna się zjawić, — rzekł Hong-Dok cicho. Potem zwrócił się do mnie: — Każ pan podać bojom szkła! — Skinąłem na Banę, by przyniósł moje lornetki. Ale nim jeszcze Hong-Dok uchwycił za jedną z nich, zerwał się, i przegiął się daleko po za poręcz werandy. Wyciągnął przed siebie ramię, ku prawej stronie, w kierunku Czerwonej Rzeki i zawołał tryumfująco: — Patrz pan, patrz pan, oto nadąża ona — — puenta!
Wziąłem swój dalekowidz Krima i spojrzałem w tą stronę zaciekawiony. Daleko, daleko w górze ujrzałem wśród rzeki pędzący mały punkcik. Zbliżał się, ujrzałem małą tratwę. A na tratwie dwoje ludzi. Popędziłem bezwiednie na sam skraj werandy, by lepiej widzieć. Na plecach leżała kobieta, czarne włosy rozpuszczone spadały jej w wodę — poznałem ją, była to Ot-Chen. A na niej mężczyzna — twarzy jego nie widziałem, tylko rudawy kolor jego włosów — — ah, to kadet, to kadet! Długie żelazne haki przybiły ręce na ręce, nogi na nogi, wbite głęboko w deski; cienkie niebieskawe pasma krwi spływały po białem drzewie. Wtem ujrzałem, że kadet głowę podnosił, i wstrząsał nią dziko. Napewno, dawał mi znać — — żyli jeszcze, żyli jeszcze.
Szkła wypadły mi z ręki, na sekundę straciłem przytomność. Ale tylko na sekundę, potem krzyknąłem, zawyłem, i popędziłem wściekły do moich ludzi:
— Do łodzi, do łodzi! — Popędziłem z powrotem na werandę — — stał na niej Hong-Dok słodko, uprzejmie uśmiechnięty. Jak gdyby chciał mnie pytać: — A co, czy nie jest dobrą moja puenta?
Wie pan, śmiano się często z powodu moich długich paznokci. W tej chwili jednak, przysięgam panu, wiedziałem do czego są przydatne! Chwyciłem żółtego łotra za gardło, miotając nim tu i tam. A czułem jak szpony moje unikają głęboko w tę przeklętą gardziel. —
Puściłem go potem, jak kłoda runął na ziemię. Zbiegłem po schodach jak opętany, moi ludzi za mną. Pędziłem w dół ku brzegowi rzeki, zerwałem pierwszy łańcuch z pala. Jeden z bojów wskoczył do łodzi, ale przebił równocześnie dno, i stał po biodra w wodzie; środkowa deska była wyjęta. Popędziliśmy do najbliższej łodzi, do trzeciej — wszystkie były po sam wierzch pełne wody, ze wszystkich wycięto długie, środkowe deski. Krzyknąłem na ludzi, by przygotowali wielką dżunkę, na łeb na szyję wydrapaliśmy się na nią. Ale i w statku tym znaleźliśmy duże otwory na dnie, pogrążyliśy się głęboko w wodę; wykluczonem było w zupełności, by módz dżunką choćby na meter od brzegu odpłynąć.
To służba Hong-Daka! krzyknął mój indyjski boj. — Oni to zrobili, widziałem ich wałęsających się nad brzegiem.
Wyskoczyliśmy znów na brzeg. Kazałem jedną z łodzi na brzeg wyciągnąć, wylać z niej wodę i szybko przybić nową deskę do dna. Ludzie popędzili w wodę, ciągnęli, pchali, szarpali, uginali się pod ciężarem potężnej łodzi. Krzyczałem na nich, i równocześnie spojrzałem na rzekę.
Tuż niedaleko przepłynęła tratwa, ach, zaledwie piędziesiąt metrów od brzegu. Wyciągnąłem ramię, jakbym ją chciał pochwycić, ot tak, ręką — —
— — Co pan mówi? — Płynąć?? — O tak, na Renie lub Elbie! Ale na Jasnej Rzece? A byłoto w czerwcu, mówię panu, w czerwcu! Rzeka kotłowała się od krokodyli, właśnie teraz o zachodzie słońca. Gęsto płynęły wstrętne bestye obok małej tratwy, widziałem jednego, który się wspiął na przednich łapach, i długą, czarną paszczą trącał ukrzyżowane ciała. Wietrzyły swój łup i towarzyszyły mu niecierpliwie w dół rzeki.
I znów potrząsnął kadet zrozpaczony blond głową, krząknąłem doń, że zdążamy, zdążamy — —
Ale stało się, jakby przeklęta rzeka w zmowie była z Hong-Dokiem; trzymała nam łódź silnie w kleszczowatych palcach mułu i nie chciała jej puścić. Wskoczyłem także do wody, pomagałem ciągnąć ludziom. Szarpaliśmy i pchali, zaledwie cal za calem posuwała się. A słońce zapadało, a tratwa płynęła, płynęła.
Wówczas przyprowadził dozorca konie. Założyliśmy liny na łódź i poczęli biczować konie. Tak, teraz szło.
Jeszcze raz pociągnąć i jeszcze raz — krzyczeć i bić konie! Łódź była na brzegu. Woda wypłynęła, ludzie przybili nowe deski na dno. — Ale już od dawna była ciemna noc, gdyśmy wypłynęli.
Chwyciłem za ster, sześciu ludzi pracowało ciężko przy wiosłach. Trzech klęczało na dnie i wyczerpywało wodę, która wciąż się wlewała. Mimo tego przybywało jej, niebawem byliśmy po łydki w wodzie; musiałem dwu, a potem znów dwu od wioseł oderwać i kazać im czerpać wodę. Niezmiernie powoli płynęliśmy naprzód.
Miałem dwie smolne pochodnie, przy nich szukaliśmy. Ale nie znaleźliśmy nic. Parę razy zdawało się nam, że widzimy w oddali tratwę, gdyśmy się zbliżyli, był to płynący pień drzewny lub aligator. Niczegośmy nie znaleźli. Szukaliśmy przez dużo godzin, a niczego nie znaleźli.
Wylądowałem w Edgardhafen i wszcząłem alarm. Pięć łodzi wysłał komendant i dwie duże dżunki. Szukali przez trzy dni wzdłuż biegu rzeki. Nic. — Nikt więcej go nie widział biednego kadeta.
— — Co ja przypuszczam? A więc, tratwa musiała się rozbić o brzeg! Albo też popędzona do jakiego pnia drzewa, rozstrzaskała się. Tak lub tak; dość, że czarne jaszczury zdobyły swój łup.
∗
∗ ∗ |
Stary wychylił swą szklankę i podsunął ją bojowi Wypił jeszcze raz, szybko, jednym łykiem. Potem przeciągnął powoli olbrzymimi paznokciami po szarawej brodzie.
— Tak, — mówił dalej — oto jest opowieść. Gdyśmy powrócili do Bungalow, Hong-Dok przepadł gdzieś a z nim jego służba. Potem przyszło śledztwo — mówiłem już panu o tem — to nie przyniosło nic nowego.
Hong-Dok uciekł. I nic więcej o nim nie słyszałem, aż pewnego dnia zjawiła się ta szkatułka z liczmanami; w mej nieobecności ktoś ją przyniósł. Ludzie moi mówili, że był to jakiś chiński kupiec; kazałem go szukać ale napróżno. Ot, Weź pan swoją szkatułkę; oglądnij pan liczmany, których pan jeszcze nie oglądał.
Podsunął mi znaczki z perłowej masy. — Ta tu wyobraża, jak go służba do mnie w lektyce przynosi. Tu widzi pan mnie i jego samego na naszej werandzie, tu widzi pan, jak go za gardziel chwytam. Tu jest większa ilość liczmanów, przedstawiająca jak staramy się uruchomić łódź, i inne przedstawiające nasze nocne puszukiwania. Jeden obraz przedstawia jak Ot-chen i kadeta krzyżowano, inny, jak im usta zeszywają. Tu jest ucieczka Hong-Doka a na odwrotnej stronie jego szyja ze szramami.
Edgard Widerhold zapalił znów swoją fajkę: — Weź że pan swoją szkatułkę — rzekł — Oby panu te liczmany przyniosły dużo szczęścia przy pokierze — — dość krwi zastygło na nich.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A ta opowieść jest zupełnie prawdziwą.