Ostatnia wola Stanisławy D’Asp
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia wola Stanisławy D’Asp |
Pochodzenie | Opętani |
Wydawca | „Kultura i Sztuka“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Stanisław Adamski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
STANISŁAWY D’ ASP.
Nie było najordynarniejszej obrazy, którą by nie poczęstowała hrabiego. Słowa, zrodzone w legowiskach zakażonych, cuchnących, portowych domów publicznych, — tak ohydne, że okrywały rumieńcem twarz każdego słuchającego; sceny, wytropione instynktem rzeczywistej dziewki z książek, których by się wyparł Aretino, — to wszystko było dla niego, skoro się tylko do niej zbliżyć ośmielił.
Członkowie variété lubieli go i litowali się niezmiernie nad biednym głupcem. Chwytali wprawdzie pieniążki, roztrwawiane przez dziewkę, ale nienawidzili jej tem bardziej i pogardzali nią, tą nierządnicą, kompromitującą ich uczciwy zawód artystów, której sztuka była jedynie plamą w ich zawodzie, a która niczego nie posiadała, prócz swej oślepiającej piękności. A starszy z trupy „Five Hobson Brothers“, Fryc Jakobskoeter z Pirny, rozbił jej raz nawet flaszkę czerwonego wina w pasyi na głowie, które ściekało następnie na jej jasne włosy, zmieszane z lepką krawią.
Potem, gdy dostała pewnego wieczora znów tak silnej gorączki, że ton zaledwie z trudem wydobyć się mógł na jej spieczone wargi, gdy lekarz teatralny po powierzchownem zbadaniu oświadczył szorstko, że ma suchoty w ostatniem stadyum, — o czem zresztą od dawna wiedziała, — i że za kilka miesięcy dyabli ją porwą, jeśli tak samo dalej żyć będzie, poleciła Stanisława przywołać hrabiego do swej garderoby. Splunęła, gdy wszedł, i powiedziała mu, że teraz gotowa jest zostać jego metresą. Gdy się pochylił, aby ją pocałować w rękę, odepchnęła go i wybuchnęła śmiechem. Lecz gwałtowne fale trującego śmiechu podrażniły jej płuca, pochyliła się przeto, kaszląc i dusząc się. Następnie, skoro kaszel przycichł, pochylona nad szminką i pudełkami z pudrem, łkała drząc cała, przywarłszy usta do jedwabnej chusteczki. Hrabia położył delikatnie rękę na jej włosy. Zerwała się wtedy: — A więc bierz-że mnie już! — Podsunęła mu pod oczy chusteczkę pełną krwi i żółtej flegmy: — Tak, panie, — tego jeszcze jestem warta!
Taką to była Stanisława d’ Asp. — Nie da się jednak zaprzeczyć, że dziewka następnie przeistaczała się w prawdziwą damę z każdym dniem. Hrabia woził ją po całej Europie, z jednego sanatoryum do drugiego. Robiła posłusznie, co on mówił i co lekarze zalecali; nie narzekała nigdy i nie sprzeciwiała się niczemu. Nie umarła; żyła miesiące i lata i powoli przychodziła do zdrowia, powoli, coraz bardziej, coraz bardziej. Nieznacznie równocześnie wzrok jej niekiedy zatrzymywał się na osobie hrabiego. A gdy w tem cichem, spokojnem życiu uspokajała się, w duszy jej zrodziła się i powoli zwiększała się wdzięczność.
Gdy z Algieru odjeżdżali, zaznaczył lekarz, że może kiedyś zupełnie nawet wyzdrowieje. Hrabia odwrócił się, ale ona dokładnie zauważyła łzę radości w jego oku. I nagle, by radość jego bardziej jeszcze zwiększyć, dotknęła jego dłoni. Czuła, że drzał, i rzekła wtedy, uśmiechając się: — Wincenty, pragnę teraz być zdrową dla ciebie. — Wtedy to po raz pierwszy wymówiła jego imię, po raz pierwszy powiedziała doń — „ty“, po raz pierwszy dotknęła z własnej woli jego ręki. Hrabia patrzył na nią długo, — a potem runął na kolana, nie mogąc nad sobą zapanować. Ale gdy ona to ujrzała, znów gorycz poczęła się w niej burzyć: — Ach, żeby tylko nie zechciał teraz szlochać!
Jednakże wdzięczność jej ciągle wzmagała się, a równocześnie litość nad nim. Przeświadczenie, że jest dłużną, poczucie obowiązku, że musi jakoś odwzajemnić tę bezgraniczną miłość. A przy tem rodzaj respektu, rodzaj prawdziwego podziwu i szacunku dla tej niezwykłej miłości, powstałej w jakiejś sekundzie, by trwać przez ciąg całego człowieczego życia. Więc gdy, bywało, na leżaku nad brzegiem spoczywała i marząc na fale patrzyła, rozmyślała zapewne nieraz o tem. I dochodziła do przeświadczenia, że taka miłość nie zna niemożliwości; że udziałem jej coś tak wspaniałego, tak cudownego, co raz tylko na przeciąg wielu stuleci zdarzyć się może. A potem poczęła kochać, — a gdy zaczęła kochać — — nie kochała jednakże jego, tylko jego wielką miłość.
O tem mu nie powiedziała, wiedząc, że jej by nie zrozumiał. Ale czyniła teraz wszystko, by go szczęśliwym uczynić. I tylko raz jeden na prośbę jego odpowiedziała: Nie!
A stało się to, gdy ją prosił, aby została jego żoną.
Lecz hrabia nie ustąpił i przez kilka miesięcy trwały między nimi o to prawdziwe zapasy. Powiedziała mu, że napisze do jego rodziny, jeśli nie przestanie jej tem molestować; wówczas on sam o tem napisał, powiadamiając rodzinę o swych zaręczynach. Najpierw, skutkiem tego, pojawił się jeden z jego krewnych, następnie wuj jego. Uznali, że jest cudownie piękną, a zarazem, że on jest skończonym głupcem. Hrabia roześmiał się i oświadczył, że jednakże zrobi tak, jak postanowił. Potem przybyła jego staruszka-matka, a wówczas wygrała Stanisława swą najwyższą kartę. Czem ona dawniej była, wiedział hrabia i mógł sam o tem matce powiedzieć. Ale ona przedłożyła jej swe papiery, wyjaśniła, że jest właściwie Leą Lewi, i że jest dzieckiem nieślubnem. Żydówką jest i pozostanie nią do końca życia. Tak, tak, a jeśli hrabia Wincenty d’ Ault — Onival, markiz na Ronvalu, wierny syn najbardziej chrześcijańskiego domu Normandyi, po tem wyznaniu zechce ją poślubić, to może jak uczynić. Potem wyszła i pozostawiła go sam na sam z hrabiną wdową.
Obmyśliła dobrze, to co uczyniła. Dobrze znała hrabiego i wiedziała, jak dalece głęboko był przywiązanym do swej wiary z lat dziecięcych, że nie wstał z łóżka, nie udał się na spoczynek, nie przyjął pokarmu, zanim nie odmówił swej modlitwy. O, zupełnie po cichu, zupełnie nieznacznie, tak, że nikt obcy nie mógł tego zauważyć. Wiedziała, że na mszę uczęszczał i do spowiedzi chodził, wiedziała także, że wszystko to czynił na podstawie najgłębszego przeświadczenia. Wiedziała też, jak dalece kocha swą matkę, jak bardzo ją ceni. Ona będzie mu perswadować, ta mądra, podeszła kobieta, wyjaśni mu jeszcze raz, że to małżeństwo jest wręcz niemożliwem, że ośmiesza się tem wobec wszystkich, że popełnia grzech wobec swej matki i wobec wiary swojej — — —
Nagłe przyszło jej coś na myśl. Popędziła do pokoju hrabiego. Otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła do mrocznego wnętrza pospiesznie, nie mogąc złapać tchu, wśród zadyszki szukając słów właściwych. Przystanęła przed podeszłą damą. Kanciasto i ostro wyrywały się z ust jej sylaby: — I moje dzieci — — jeśli kiedy dzieci mieć będę — muszą być żydami, żydami, tak jak ja jestem żydówką! —
Nie czekając odpowiedzi popędziła z powrotem do swoich pokoi i upadła ciężko na łóżko. Tak, teraz rozstrzygnęło się! O tak, na pewne, to musi go żmiażdżyć, jego, tego głupiego dużego mazgaja, tego sentymentalnego arystokratę z obcego jej świata, tego chrześciańskiego sanitaryusza, z jego wiarą i miłością. I wówczas przejęło ją niezmierne zadowolenie, że nareszcie wynalazła przeszkodę za hartowną, za silną do przełamania dla jego bezmiernej miłości, odczuwanej przez nią bez przerwy, a której nigdy dokładnie pojąć nie mogła.
Przekonana była, że go teraz porzuci, odjedzie — hen, znów do variété, do domu rozpusty, lub też rzuci się w dół, na głowę, ze skał Sorenta, — — wszystko to dla niej było jedno. Poczuła się jednakże silną i wielką w tym pierwotnym instynkcie, nakazującym jej jak ongi opluwać i policzkować go brudnymi słowy. Hrabia przegrał, a ona znów jest dziewka, taką ostatniorzędną dziewką i żadna moc niebieska nie zdoła jej wyrwać z pomiędzy tych wszystkich brudów.
Wtem drzwi otworzyły się. Zerwała się z łóżka, pewna, że wybuchnie swym dawnym śmiechem. Cuchnące zwroty, dawno zapomniane, drgały w jej mózgu. O, wiedziała ona, jak należy przyjąć hrabiego.
Była to podeszła dama. Cichutko zbliżyła się do młodej kobiety, usiadła na łóżku i przygarnęła ją do siebie. Stanisława słuchała jej słów, zaledwie je nieco rozumiejąc. Zdawało się jej, że gdzieś w oddali grają cicho, kojąco jakieś organy. A te tony przemawiały do niej, a ona odczuwała tylko, czego one chcą.
— Może czynić, co tylko chce, wszystko, wszystko, tylko niech się zgodzi na ślub z jej synem, niech go szczęśliwym uczyni. Ona sama, matka, przychodzi, by ją o to prosić. Gdyż jego miłość jest tak wielką — —
Wtedy powstała Stanisława i powtórzyła powoli: Gdyż jego miłość jest tak wielką...
Pozwoliła się poprowadzić do hrabiego. Pozwoliła się całować jemu i jego matce. Czuła: było w tem wybawienie i uzdrowienie. Na ciele i na duszy. Gdyż jej życie było jedynie naczyniem dla bezcennej treści: dla wiary w jego bezmierną miłość.
Stanisława poślubiła hrabiego. Dziwnem było z początku to życie przez ciąg kilku miesięcy. Nie kochała go, wiedziała o tem dobrze. Ale było jej, jakby cicho przysiadła skulona na miekich futrach przed jakimś kominkiem, którego miłe ciepło łechtało delikatnie jej zimne ciało. Była ciągle znużona, doszczętnie znużona; zdawała się marzyć w pół śnie w cieple tej miłości. On zaś całował jej ręce, gdy uśmiechnęła się zadowolona, cichutko do czegoś; sądził, że jest zupełnie szczęśliwą. Lecz to nie było szczęście, gdy się uśmiechała. Była to trwała myśl o tej jego niepojętej miłości, nieskończonej jako wszechświat, a w której ona się unosiła, jako igrający listek w cieple południowego wiatru. W owym czasie zamarły wszystkie jej tęsknoty, zatonęło wszystko w odległej przeszłości. A wiara jej rosła i wiedziała dobrze, na czem ona polega, i że nie zdarzy się nigdy nic, czego by miłość jego dla niej uczynić nie mogła.
Czasem, bardzo rzadko, dumną się czuła z powodu tej dziwnej miłości, z powodu poznania tej bezmiernej siły, która wszystko uczynić zdoła. W Autenil, podczas wyścigów, postawiła dwie złote sztuki monety na jakiegoś najlichszego konia. — Nie stawiaj na niego, — rzekł hrabia, — on jest bez wartości. A wtedy spojrzała nań wprost, powłóczystem spojrzeniem. — Ależ nie prawda, Wincenty, ten koń wygra! — Chciałabym, aby wygrał. — A gdy konie biedz poczęły, wcale na nie nie patrzyła; patrzyła tylko w dół, na niego, gdy stał na miejscu siodłania koni. Widziała, że dłonie złożył razem, że wargi jego cichutko się poruszają. Wiedziała, że modli się. To też potem, gdy ulubione przez widzów wyścigowych konie na bok zboczyły, ów na prawo, ów na lewo, a jej lichy koń pierwszy dobiegł do mety, pojęła, że to było jego dziełem i działaniem siły jego modlitwy.
∗ ∗
∗ |
Potem nadszedł czas, gdy Jan Olieslagers stanął na drodze jej życia. Był on przyjacielem hrabiego jeszcze z ławy szkolnej, a przyjaźń ta nie osłabła mimo szeregu lat. Włóczył się on po całym świecie nigdy nie wiedziano, gdzie jest. Wtem przyszła skądś od niego kartka z Kochinchiny, Paragwaju, czy z Rodezyi. I oto był w Europie, a hrabia zaprosił go na swój zamek do Ronvalu.
Wszystko potoczyło się teraz bardzo szybko. Flamandowi spodobała się ta kobieta, a przyzwyczajonym był brać to, co mu się podoba. Raz, o wiele później, czynił mu ktoś wyrzuty, że ją posiadł, ona była przecież żoną jego szczerego przyjaciela, a on nie kochał jej wcale. Wtedy odpowiedział: — Był moim przyjacielem, — ale czy z tego powodu musiał być także osłem? A zresztą: czy kiedykolwiek jedynie tylko jedna kobieta całowała me usta? Dlaczegoż on jeden miał tylko być panem jej ust? — Posiadł Stanisławę po prostu tak, jak po prostu jeździł na koniu hrabiego, jak prowadził jego samochód, jak jadł jego chleb i pił jego wino. To, co on uczynił, było samo przez się zrozumiałe i nie było w tem nic szczególnego. A w gruncie rzeczy było również naturalnem, że kobieta oddała mu się bez kaprysów, bez oporu, w przeciągu jednego dnia.
I to nie dla tego wcale, nawet przez sekundę, jakoby się obudziła w niej dawna dziewka. Jan Olieslagers zdobył hrabinę d’ Ault — Onival, a nie Leę Lewi. I najprawdopodobniej ta ostatnia byłaby się nim wcale nie zajęła i z pewnością w nim by się nie zakochała, podczas gdy u hrabiny miłość rozpaliła wszystkie tętna. Nie dlatego jednak, że był on dobrym jeźdzcem, — hrabia jeździł o wiele lepiej od niego. Ale dlatego, że na koniu stawał się Jan zupełnie innym człowiekiem, całkiem innym od tego, którego właśnie co tylko widziała. Hrabia był zawsze taki sam, czy był na polowaniu, czy też, gdy grał w wista. Ów zaś człowiek był zawsze inny, cokolwiek by czynił. Wszystko było dlań grą, ale wszystko grał równie dobrze. Niczego na świecie nie brał poważnie, a chociaż go wszystko ciekawiło, nic go na prawdę prawdziwie nie obchodziło. Chyba to, że jest i że żyje. To było u niego zasadniczem i ten instynkt był u niego tak zakorzenionym i silnym, że przenosił się on bez wiedzy jego na najbliższe jego otoczenie.
To było zdaje się podstawą jego wszystkich zwycięstw. Zapominano o nim szybko, gdy był daleko; ale gdy się zjawił, stawał się panem wszystkiego.
Stanisława d’ Asp znalazła w nim jakiś nowy i szerszy świat. Świat pełen zagadek i tajemnic, pełen zamkniętych drzwi i bram, których on wcale nie starał się otworzyć. Dusza hrabiego, a dusza jego! Tam wszystko było prostem i jasnem; gdyby po cichym parku zamkowym przechadzała się po niej ona. Każdą grządkę znała ona, i każdy krzew różany, a u kresu parku potężny dąb, którego żaden wicher nie zdołałby wyrwać z korzeni, dumny i prosty, jako jego wielka miłość. A u drugiego błąkała się po jakimś zaczarowanym ogrodzie. Szła jakąś ścieżką tam, gdzie jej się najpiękniej zdawało, piękniej daleko aniżeli w parku. W nieskończoną dal zdawała się ta ścieżka prowadzić i nagle, po kilku krokach, kończyła się, zatamowana nieprzebytym gąszczem, kłójących krzewów. Zwracała się w inną stronę, szła inną ścieżką, a tu stawało jej na drodze jakieś dziwaczne zwierzę. I wyjść nie mogła i błąkała się wśród ciężkich woni ogrodu, a wonie te przedziwnie drażniły jej uspione zmysły — —
Flamandczyk nie doszukiwał się jednakże niczego u tej kobiety. Więc pewnego wieczora, podczas kolacyi, oznajmił, że przeżył w cichym zamku kilka przecudnych tygodni i że jest serdecznie wdzięczny przyjacielowi i jego nadobnej małżonce. Ale wyjechać musi, znów w świat, i nazajutrz wyjeżdża do Bombaju. Wszystko to mówił od niechcenia, bo też rzeczywiście tak było, jak mówił.
Hrabia począł nalegać, aby został, ale hrabina nie odezwała się ani jednem słowem. Tylko, gdy od stołu powstano, i gdy hrabia służbie z powodu właśnie tego wyjazdu polecenia wydawał, poprosiła, by zechciał jej do parku towarzyszyć.
I tam oznajmiła mu, że z nim pojedzie. Jan Olieslagers spodziewał się sceny, ale niczego podobnego; to też stało się, że nawet on, nieco stracił na pewności siebie, szukając słów i powodów, nie pozbawionych przynajmniej pozorów zdrowego sensu, a których byłby z pewnością nie wypowiedział, gdyby się był spokojnie zastanowił. Nie mógł jej oznajmić, że nie życzy sobie jej towarzystwa, że jest dlań niczem, że co najwyżej w obszernym pałacu jego wspomnień zamieszkuje maleńką, zapomnianą od dawna izdebkę. Że jest jakimś kwiatem uszczkniętym po drodze, by go wetknąć w dziurkę przy surducie, dobrym po obiedzie, ale którą się wyrzuca zmieniając na wieczór ubranie. — Uznał tylko jedno, co zdało mu się stosownem w tej chwili do użycia, gdyż hrabina mogła przypuszczać, że jest w tem przynajmniej odrobina prawdy. Mogło to zresztą, jak sądził, zastąpić miejsce różnych wybiegów. Zaczął więc z uczuciem i wygłosiwszy w przestankach dobrze odmierzonych kilka frazesów: że długo walczył z samym sobą, że mu serce niemal pęka i t. d. Przyzwyczaił się jednak do burzliwego życia i wie dokładnie, że bez niego obyć się już nie potrafi. Majątek jego starczy jednakże zaledwie dla jego własnej osoby, i nawet w cząsteczce nie zadowoliłby wymagań hrabiny. Oboje zrośli się tak ze zbytkiem i komfortem, że każdy brak spowodowałby — — A ponieważ raz przecie rozejść się trzeba, więc odjeżdża teraz, aby rozstanie nie było jeszcze boleśniejsze — —
Jak zwyczajnie, mówiąc, wierzył Jan w tej chwili w to, co wygłaszał, przekonanym był więc, że hrabina każdą zgłoskę słów jego bierze na seryo. Nie mówiła nic, wtedy otoczył ją ramieniem. Górna warga jego wydęła się nieco, jeszcze tylko, słów kilka — — nie płakać — — los — — ujrzą się znowu — — westchnienie i łzy — — tak, a potem będzie dobrze.
Ale hrabina wyśliznęła mu się z objęć. Wyprostowała się, spojrzała mu wprost w oczy, a potem rzekła spokojnie: — Wincenty da nam to, czego nam brakuje. — Oniemiał, wlepił w nią ździwiony wzrok, bełkocząc półsłówkami: — Co? — — Czyś ty oszalała — — ? — Ale ona nie słyszała tego wcale, tylko odwróciwszy się odeszła powoli ku zamkowi. Tak zaś pewną była swego, tak pewną w swej silnej wierze w wszechmocną miłość hrabiego, iż nie wątpiła, że nawet tę ofiarę, tę największą, dla niej poniesie. Tak niezłomną była w swem bezgranicznem zaufaniu, że wstępując na schody odwróciła się i zalotnie się doń uśmiechnęła: — Poczekaj tylko na mnie!
Ostatni ten jej giest wydał mu się tak władczym, że Janowi Olieslagersowi kobieta ta zamajaczyła przed oczyma, jako niemal zachwycająca. W poświecie księżyca począł się przechadzać po parku, to tu, to tam, poglądając na zamek, czy nie ujrzy gdzie oświetlonego okna. Ale nie ujrzał żadnego. Zbliżył się wtedy, by usłyszeć choćby urywki słów, jakiś krzyk, jakieś histeryczne łkanie. Ale nie usłyszał nic. Ani chwili nie myślał o tem, by wejść do wnętrza, instyktownie unikał wszystkiego, co by mogło być dlań nieprzyjemne. Rozmyślał tylko nad tem, jak by musiał postąpić w przyszłości, w jaki sposób uwolnić się od tej kobiety, gdyby hrabia okazał się na tyle waryatem, by żonę swą mu odstąpić i do tego jeszcze ich wyposażyć. W jaki sposób jej się pozbędzie, nie okazując się ani szorstkim, ani brutalnym. Kilka razy uśmiechnął się cicho, uświadamiając sobie stronę komiczną całego tego wydarzenia. Nie był jednakże dość silnym, aby całe to wydarzenie wyzyskać. Potem poczęło go to wszystko nudzić, gdy całość wydarzenia rozważał wszechstronnie i nie mógł znaleźć rozwiązania, — w końcu przestał się tem wszystkiem zajmować. Nareszcie gdy wyspacerował się przez kilka godzin po parku, wydało mu się, jakoby to całe zdarzenie wcale się jego nie tyczyło. Jakby się to wszystko nie wiedzieć jak dawno było wydarzyło, być może nawet komu innemu, a nie jemu samemu. Ziewnął więc, wszedł do zamku, i udał się długimi korytarzami i po schodach do swego pokoju. Rozebrał się, zagwizdał cicho jakąś łobuzerską arję i położył się spać.
Wcześnie rano obudził go kamerdyner i objaśnił, że samochód czeka, poczem pomógł mu spakować się. Jan Olieslagers nie spytał go ani o pana, ani o panię domu, usiadł tylko, by do hrabiego słów kilka napisać. Próbował trzy razy list skleić — — ale podarł go potem. A gdy samochód wyjeżdżał z nim przez bramę parku, hen w mgłę poranku, westchnął z widoczną ulgą: — Dzięki Bogu!
∗
∗ ∗ |
Pojechał do Indyi. Nie posyłał już teraz żadnych kartek z drogi do hrabiego. — Po upływie pół roku otrzymał jednak list, który wędrował za nim po świecie kilka miesięcy. Na kopercie adres do niego skreślony był ręką hrabiego, a wewnątrz było drukowane zawiadomienie o śmierci hrabiny. Jan Olieslagers odpowiedział natychmiast pięknie długim listem, z którego był bardzo zadowolonym. Nie przegalopował się, a jednak pisał otwarcie i bez przemilczeń. Był to list, który pewnie wywrze wrażenie na tym, do kogo był adresowanym. I przejęło go uczucie zadowolenia, gdy go wrzucał do skrzynki, jakby po spełnieniu jakiegoś faktycznego czynu. Ale nie otrzymał odpowiedzi. Po roku dopiero, gdy po wielu miesiącach włóczęgi znów się znalazł w Paryżu, doszedł go drugi list hrabiego.
Krótki on był, ale szczery, prawie serdeczny, jak za dawnych czasów bywało. Hrabia prosił go w imię przyjaźni z lat młodzieńczych, by o ile możności jak najszybciej przyjechał do Ronvalu. Chodzi tu o ostatnią wolę hrabiny.
Jan Olieslagers zawahał się, czy podróż ta nie kryje w sobie jakieś nieprzyjemności. Nie zaciekawiało go wcale rozwiązanie rodzimego dramatu, niezajmującego go już od dawna. To też rzeczywiście dzięki jedynie resztkom przyjaźni z lat młodzieńczych zdecydował się wreszcie pojechać.
Hrabiego nie było na dworcu. Ale służący, który go wiózł do zamku, prosił go, by zaraz podążył do biblioteki, gdzie hrabia go oczekuje. Jan Olieslagers przekonanym był po tem przyjęciu, że jego pobyt na zamku nie przysporzy mu żadnej przyjemności. I dlatego nie udał się bezwłocznie do hrabiego, gdyż był przeświadczonym, że wszelka nieprzyjemność i tak za zbyt rychło się pojawia. Udał się do swego pokoju, wskazanego mu przez kamerdynera, kąpał się powoli, przebrał się i kazał sobie podać posiłek do swego pokoju, gdyż uczuł głód. Późno dopiero wieczorem, westchnąwszy, postanowił udać się do swego przyjaciela.
Siedział on przed kominkiem.
Żadna książka, żadne pismo nie leżały w pobliżu, a jednak hrabia musiał już od kilku godzin tu siedzieć, gdyż nadmiar niedopałków papierosowych wypełniał popielniczkę.
— Ach, jesteś nareszcie, — rzekł cicho, — czekam już długo na ciebie. Może się napijesz?
To powitanie wydało się Flamandczykowi dość sympatyczne, trącił się więc szklanką z przyjacielem. Trzy, czy cztery szklanki ciężkiego, burgundzkiego wina — a odnalazł wnet dawną pewność siebie. Puszczał dym z papierosa wprost w stronę ognia na kominku i było mu zupełnie dobrze w obszernym, klubowym fotelu. Nieco cynicznie rozbrzmiało nawet, gdy rzekł:
— Opowiadaj więc!
Ale wnet pożałował tego górnego tonu, uczuł nawet pewnego rodzaju litość, gdy usłyszał nieśmiałe słowa: — Wybacz — — czy nie zechciałbyś łaskawie ty najpierw opowiedzieć. — Wówczas stało się Janowi Olieslagersowi nieco nieswojo, że musi stać się sentymentalnym i usprawiedliwiać się: mea culpa.
Hrabia oszczędził mu tego jednak. Zanim Jan wyksztusić zdołał pierwszą głoskę, począł znów mówić: — Przebacz mi, nie chcę cię dręczyć. Stanisława powiedziała mi zresztą wszystko.
Nieco niepewnie powtórzył Flamandczyk: — Powiedziała ci wszystko?
— Tak, istotnie, gdy przyszła do mnie od ciebie z parku. Wreszcie — byłbym musiał sam to wszystko sobie powiedzieć. Cudem by było przecie, gdybyś się był w niej nie zakochał.
Przyjaciel poruszył się w fotelu.
— Cicho... A że ona musiała ciebie pokochać, to jest zupełnie naturalnem. Wszystko to stało się z mej winy. Nie powinienem był ciebie wtedy do siebie zapraszać. A tak unieszczęśliwiłem was oboje. — — I siebie przytem... Przebacz mi.
Flamandczykowi zrobiło się niewyraźnie. Rzucił dopiero co zapalonego papierosa do ognia i zapalił świeży.
— Stanisława powiedziała mi, że się kochacie. Prosiła abym wam dostarczył środków, których ci brakowało. Czy nie było to wielkiem z jej strony?...
Jan połykał słowa, cisnące mu się na usta, z trudem wyksztusił, wybełkotał zaledwie: — Mój Boże...
— Ale ja nie potrafiłem uczynić tego. Nie zrozumiałem z początku, jak silnem i podniosłem było jej życzenie. Odmówiłem jej, a tobie pozwoliłem odjechać. Jakże nieszczęśliwym musiałeś być, mój biedny przyjacielu... Czy zdołasz mi przebaczyć? Wiem, ile cierpiałeś po jej stracie, i wiem jak musiałeś kochać, tę kobietę?
Jan Olieslagers pochylił się i chwyciwszy szczypce od ognia rzucił je z pasyą do kominka. Rola jego w tej grze stawała się nie do zniesienia, chciał ją przerwać. Rzekł więc szorstko:
— Do kata, wiem to dobrze!
Ale hrabia mówił dalej, wciąż cichym, boleściwym tonem: — Wierzę ci, że wiesz o tem. Ale nie potrafiłem zdobyć się na ofiarę, — nie potrafiłem puścić jej od siebie. Nie byłem na tyle silny. Czy mi przebaczasz?
Jan zerwał się i rzucił mu brutalnie wprost w twarz: — Jeżeli nie zaprzestaniesz natychmiast pleść tych andronów, odejdę zaraz!
Lecz hrabia pochwycił go za ręce. — Przebaczenia, nie chcę cię więcej dręczyć. Chciałem tylko — —
Wtedy pojął wreszcie Jan Olieslagers, że przyjaciel jego jest opętany. Odpowiedział mu więc silnym uściskiem ręki i rzekł, wzdychając: — A więc, dziej się Boża wola, przebaczam ci!
A ów: — Dziękuję! — I zamilkli obaj.
Po chwili wstał hrabia, wziął ze stołu dużą fotografię w ramach. Podał ją przyjacielowi: — To dla ciebie.
Było to zdjęcie fotograficzne hrabiny leżącej na katafalku. Leżała na podniesieniu; z obu stron płonęły świece w wspaniale rzeźbionych, srebrnych lichtarzach, które były darem Ludwika XIII, któremuś z protoplastów hrabiego. Sznur czarnych pereł spływał od głowy hrabiny i spadał w dół po węzgłowiu, rzucając lekki cień na twarz zmarłej. Z powodu tego cienia zapewne, powstawało wrażenie, jakoby na katafalku leżała żywa osoba. Wprawdzie oczy miała zamknięte, rysy stężałe i wyraz twarzy nie podobny do osoby śpiącej, ale około nieco otwartych ust igrał niezwykły, szyderczy uśmieszek — i on to powodował to złudzenie.
Koronkowa jej koszula była szczelnie przy szyi zapiętą, szerokie rękawy spadały aż poza łokcie, a długie wąskie ręce, na piersiach złożone, otaczały lekko przeźroczystymi niemal palcami krucyfiks z kości słoniowej.
— Czy przeszła na katolicyzm? — zapytał Flamandczyk.
— Tak, ostatniego dnia nawróciła się — rzekł hrabia. — Muszę powiedzieć jednak — mówił dalej zniżając głos — że przypuszczam, iż uczyniła to jedynie dlatego, by być jeszcze pewniejszą swej przysięgi.
— Jakiej przysięgi?
— O, jeszcze w przeddzień swej śmierci kazała mi przysiądz, że wypełnię, co do litery, jej ostatnią wolę. Nie ma w tem nic szczególnego, tyczy się to tylko przeniesienia jej zwłok do kaplicy zamkowej; powiedziała mi to jeszcze wtedy, chociaż testament jej dopiero dziś otworzyć mogę.
— Więc nie przeniesiono jej jeszcze?
— Nie! Czy nie byłeś nigdy w kaplicy w parku? Prawie wszyscy moi przodkowie bywali najpierw grzebani na cmentarzyku, okalającym ją. Dopiero po latach odgrzebywało się ich, a kości przenosiło się w wielkich glinianych urnach do kaplicy zamkowej. Jest to prastary normandzki zwyczaj, którego początków szukać należy w czasach Rogera Krwawego; sądzę, że wprowadzano go, z powodu, że prawie żaden z mych awanturniczych przodków nie umarł w domu. Wówczas towarzysze jego przywozili wdowie przynajmniej kości jego. W naszej kostnicy w urnach spoczywa Filip, który padł pod Jaffą i Autodorn, zwany Prwowansalczykiem, bowiem matka jego była hrabiną z domu Orange. Król Harald zabił go pod Hastings. Także bastard Ryszard spoczywa tam. Kalwiński Henryk stracić go kazał, gdyż o dwadzieścia lat za wcześnie brał się do sztyletu, z którym później Raveillacowi lepiej się poszczęściło. Własny jego ojciec wyplątał nocą pogruchotane ciało jego z koła, za co później, jako zadośćuczynienie, otrzymał hrabstwo La-Motty i Croix-au-Bailly, gdy król wjechał do Paryża i stał się katolikiem. Wszyscy spoczywają tam, moi przodkowie, mężczyźni i kobiety, i nikogo nie brakuje. — Byłbym bezwątpienia przeniósł tam Stanisławę, nawet bez jej życzenia. Ale ona nie dowierzała mi, — gdy to się stało, — przypuszczała pewno, że poskąpię jej tego zaszczytu. Dlatego kazała mi przysiądz.
— Nie dowierzała ci?
— Tak! Tak dalece, że moja obietnica i przysięga nie wydawały się jej całkowicie pewne. Wiła się na swem posłaniu, jęczała i zgrzytała zębami po całych godzinach. I nagle posłała po mnie, bym przywołał księdza. Posłałem po niego, nie mogła się go doczekać, zanim się zjawił. Gdy wreszcie przyszedł, zapytała go, jaka przysięga jest dla chrześcijanina najświętszą. Ksiądz odrzekł: — Ta na krucyfiks. — Potem pytała go, czy kościół może zwolnić z przysięgi, którą się złożyło innowiercowi. Stary proboszcz wiejski popadł w zakłopotanie, jąkał się, mówił, że każda przysięga jest świętą, ale że kościół zapewne może, uwzględniając pewne okoliczności... Wtedy chwyciła się go hrabina obu rękoma, uniosła się w górę i zawołała: — Chcę zostać chrześcijanką! — Proboszcz zawachał się, nie dając zaraz odpowiedzi. Ale hrabina targała go, wstrząsała nim i wolała ciągle: — Czy ksiądz nie słyszy? Chcę zostać chrześcijanką!
Hrabia mówiąc to, ani na chwilę nie podniósł głosu, ale ściskało go w gardle i drobny pot kroplił się na jego czole. Chwycił za szklankę, podaną mu przez przyjaciela i wypróżnił ją. Potem mówił dalej:
— Proboszcz pouczył ją dobrotliwie, cicho, w niewielu słowach. Mówił jej cicho o nowej wierze, nie dręcząc zbytnio śmiertelnie chorej. Potem ochrzcił ją i udzielił równocześnie ostatniego Pomazania. Gdy święte czynności się skończyły, chwyciła jeszcze raz księdza za ręce. Głos jej brzmiał tak łagodnie, tak błogo, jak głos anioła, gdy rzekła doń: — Proszę cię, księże, podaruj mi swój krucyfiks. — Proboszcz dał go jej, ona chwyciła go silnie obu rękoma. — Księże, — rzekła — tak więc to, co mi chrześcijanin na krucyfiks przysięgnie, tego dotrzymać musi? — Tak! — Nie może przysięgi złamać? — Nie może! — Opadła ciężko na węzgłowie: — Dziękuję księdzu... Pieniędzy nie mam, ale dam księdzu wszystkie moje klejnoty... Sprzedaj je na rzecz swych ubogich...
— Tego wieczora nie powiedziała więcej ani słowa. Ale nad ranem skinęła na mnie, bym się zbliżył do jej łoża. Powtórzyła mi znów, że jej ostatnia wola znajduje się w teczce z papierami. Po trzech latach dopiero mam otworzyć kopertę i to w twojej obecności.
— W mojej obecności?
— Tak. Kazała mi uklęknąć i zażądała abym jeszcze raz poprzysiągł, że wolę jej wypełnię co do joty. Zapewniałem ją, że mojej wczorajszej przysięgi dotrzymam bez wątpienia, ale nie zaprzestała na mnie nalegać. Kazała mi w górę podnieść prawą rękę, a lewą położyć na krucyfiksie, który silnie trzymała. Powoli wymawiała słowa, a ja je za nią powtarzałem. Tak więc dwa razy poprzysiągłem.
— Potem umarła?
— Tak, w kilka godzin później. Ksiądz przyszedł jeszcze raz i mówił do niej. Ale nie jestem pewien, czy słuchała go. Raz tylko, gdy powiedział, że po śmierci jest zmartwychwstanie i że zapewne znowu mnie kiedyś ujrzy, zwróciła się doń nieco: — Tak, księże, proszę w to wierzyć, z pewnością ujrzy mnie znowu. — To były jej ostatnie słowa. Uśmiechnęła się przytem cicho, i ten uśmiech pozostał na jej ustach, gdy skonała.
Hrabia podniósł się i szedł ku drzwiom: — Teraz idę przynieść testament.
Jan Olieslagers patrzył za nim. — Biedaczysko, — zwaryował, — będzie w nim z pewnością jakiś pomysł dyabelski! — Chwycił za karafkę i nalał szklanki winem aż do wierzchu.
Hrabia przyniósł skórzaną tekę na papiery i otworzył ją. Wyjął niewielką kopertę i podał ją przyjacielowi.
— Mam otworzyć? — zapytał tenże.
— Tak. Hrabina chciała byś ty testament otworzył.
Przez chwileczkę wahał się Flamandczyk, potem złamał pieczęć. Rozdarł kopertę i począł czytać głośno stojące pismo na fioletowym papierze.
Chcę, aby to, co jeszcze ze mnie pozostanie, w trzy lata po mym pogrzebie, wyjęto z trumny i przeniesiono w urnie do kaplicy. Nie można przytem użyć pomocy ognia, prócz tego nie ma być przytem nikt obecny z wyjątkiem ogrodników, hrabiego Wincentego d’Ault-Onival i jego przyjaciela, pana Jana Olieslagersa. Ma to się stać po południu, w dzień słoneczny, i zanim słońce zajdzie, winny resztki me spoczywać w zamkowej kaplicy: jako pamiątka wielkiej miłości do mnie hrabiego.
Zamek Ronval 25. VI. 04.
Stanisława, hrabina d’Ault-Onival.
Flamandczyk podał list hrabiemu: — Masz, oto wszystko! — Wiedziałem o tem; to samo dokładnie mi powiedziała. Czy przypuszczałeś, że testament będzie co innego zawierał?
Jan Olieslagers począł chodzić dużymi krokami tam i z powrotem po obszernej bibliotece: — Prawdę mówiąc, — tak! — Wszak mówiłeś, że ten rodzaj grzebania jest prastarym zwyczajem w twojej rodzinie?
— Tak.
— I że w każdym razie nie odmówiłbyś Stanisławie tego zaszczytu.
— Całkiem pewnie?
— Dlaczegoż więc kazała ci to, co samo przez się jest zrozumiałem, aż dwa razy zaprzysięgać, i to w tak uroczysty sposób?
Hrabia wziął do rąk fotografię i długo patrzył na nią. — Moja to wina, — rzekł — moja wielka wina... Pójdź, usiądź, objaśnię ci wszystko. — Widzisz, hrabina wierzyła w moją wielką dla niej miłość. Gdy potem ta miłość ją zawiodła, skoro czegoś wielkiego od niej zażądała, stało się, jakby runęła w otchłań. Gdy jej odmówiłem, o co mnie owej nocy prosiła, nie chciała wcale w to uwierzyć, co powiedziałem, sądząc, że żartuję. Tak dalece przekonana była, że miłość moja musi uczynić wszystko, czego ona zażąda. A gdy spostrzegła potem, jak słabym byłem, i jak jej puścić od siebie nie chciałem, gdy to jedyne straciła, w co wierzyła, nastąpiła dziwna w niej zmiana. Stało się, jakbym jej życiu treść odebrał; niknęła potem powoli, jak cień, jak zagasające słońce.
Tak przynajmniej zrozumiałem to wszystko.
Miesiącami nie wychodziła ze swego pokoju. Siedziała na balkonie, milcząca, rozmarzona, patrząca na śmigłe drzewa. W tym czasie nie mówiła prawie ze mną, nie skarżyła się; było, jakby się całymi dniami zagłębiała w jakiejś tajemnicy. Pewnego razu zastałem ją tu w bibliotece, leżała na podłodze szukając czegoś we wszystkich możliwych książkach. Nie wiem jednak, co czytała, gdyż poprosiła mnie, abym wyszedł. Potem pisała dużo, kilka listów dziennie; i wkrótce nadchodzić poczęły posyłki ze wszystkich stron. W pierwszych były jedynie książki, nie wiem jakiego rodzaju, zamykała je bowiem a następnie spaliła przed samą śmiercią. Wiem jednakże, że wszystkie traktowały o toksykologii. Studyowała je z zapałem; nieraz po całych nocach wałęsałem się po parku i widziałem mdły brzask jej oświeconych okien. Potem zaczęła znów pisać, i następnie poczęto przysyłać małe paczki, najczęściej z napisami: nadesłane jako próbki towarowe. Były na nich podane nazwiska nadawców: Merek z Darmsztadu i Heusser z Zurychu, oraz inne firmy wytwórców trucizn. Zatrwożyłem się bardzo, obawiając się, że się otruje. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i zapytałem jej o to. Roześmiała się wtedy: — Umrzeć? Nie, to nie na to, by umrzeć! Przeciwnie, to na to, by się dłużej utrzymać! — Czułem, że mówi prawdę, jednak ta odpowiedź nie uspokoiła mnie. Dwa razy przyszły pakiety, które trzeba było odebrać w mieście na cle; prosiłem jej, bym mógł to sam uczynić. Myślałem, że nie zgodzi się, lecz ona odpowiedziała bez zakłopotania: — Dlaczegoż by nie? Proszę cię, przynieś je! — Jeden z pakiecików, z którego wydobywał się niezwykle silny i ostry, aczkolwiek przyjemny zapach, zawierał wyciąg z gorzkich migdałów, w drugim, nadesłanym z Pragi, była lśniąca pasta, o nazwie „szminka porcelanowa“. Wiem, że hrabina używała tej glazury, — i że miesiącami traciła wiele godzin na to dziennie, by ją wetrzeć w ciało. Tej szmince zawdzięczać zapewne należy, że jej twarz, acz suchoty jej były już w ostatnim stadyum, pozostała jednakże równie piękną, jak przedtem. Rysy jej stężały wprawdzie, gdyby pod maską, nieruchomą i wciąż jednakową, ale pozostały nadał piękne i czyste aż do katafalku. Popatrz, nawet śmierć nie zdołała ich zeszpecić.
Podał znów przyjacielowi fotografię.
— To wszystko dowodzi, jak przypuszczam, że złamaną była doszczętnie życiem. Nic jej nie zajmowało, a nawet o tobie, wybacz mi otwartość, nie odezwała się nigdy ani słowem. Tylko piękność jej własnego ciała, o którem mawiała przecież, że zniszczeć musi, wartą była, zdaje się, jedynie jej zainteresowania. Na mnie zaś nie zważała wcale, od czasu gdy zniknęła jej wiara w moją miłość; nieraz zdawało mi się nawet, że w jej spojrzeniu płonie dziwna, dzika do mnie nienawiść, większa daleko, straszliwsza od tej, jaką mnie, bywało, przed laty traktowała. — Cóż więc w tem dziwnego, że mi nie ufała? Kto utraci wiarę w jednego tylko świętego, ten wkrótce wierzyć nie będzie w Ukrzyżowanego i w Najświętszą Dziewicę! — Dlatego to, przypuszczam, kazała mi złożyć tę szczególną przysięgę!
Ale Jan Olieslagers nie uspokoił się tem. — Wszystko to być może, — rzekł — ale to tłumaczy tylko twoją miłość. W niczem jednakże nie tłumaczy dziwnego życzenia jej, by ciało przenieść do zamkowej kaplicy.
— Była przecież hrabiną d’ Ault-Onival.
— Ach, dajże spokój, była Leą Lewi, nazywającą się Stanisława d’ Asp. I ta miałaby tak nagłe zatęsknić nieukojnie do urn twych feudalnych przodków?
— A jednak widzisz, że tak było, a nie inaczej!
Flamandczyk znów wziął testament do ręki i oglądnął go badawczo ze wszystkich stron. Przeczytał go raz i drugi, ale i teraz nie odkrył w nim niczego nadzwyczajnego. — Niech tam, — rzekł, — nie rozumiem jednakże tego wcale.
∗
∗ ∗ |
Wreszcie; piątego dnia po południu, wypogodziło się nagle. Flamandczyk drgnął, a hrabia zarządził, co należy. Nikt ze służby nie miał z zamku wychodzić, tylko stary ogrodnik i dwaj jego pomocnicy mieli panu towarzyszyć, zabrawszy ze sobą oskardy i rydle.
Poszli parkiem, okrążając cichą sadzawkę. Słońce skrzyło na czarnym łupku kaplicy, igrało na białych, rozechwianych wiatrem brzozach i rzucało ruchliwe cienie ich gałęzi na gładkie ścieżki. Weszli do kaplicy otworzywszy drzwi, przyczem hrabia zanurzył lekko rękę w chrzcielnicy i przeżegnał się. Ledwie podnieśli ciężką, kamienną płytę, a potem wszyscy zeszli w dół, do grobowca. Stały tu szeregiem i w porządku przy dwu ścianach grobowca wielkie ciemne urny z herbami hrabiów d’ Ault—Onival. Wysokie korony przykrywały je i wszystkie miały owiązany wokoło szyi srebrny łańcuch, z przytwierdzoną do niego ciężką tabliczką miedzianą, z nazwiskiem i datą zgonu zmarłego.
W tyle, za tym szeregiem, stało kilka próżnych urn. Milcząc wskazał hrabia na jedną z nich, ludzie wzięli ją i wynieśli z grobowca.
Wyszli z kaplicy i szli wśród mogił między brzozami. Około tuzina potężnych płyt kamiennych było tu. Płyty te opatrzone były nazwiskami najwierniejszych sług rodu hrabiów, których spokoju, zdało się, strzegą ze wszystkich stron po zgonie nawet. Ale na grobie hrabiny nie było żadnego kamienia; kwitło tu tylko w przebujnym przepychu kilka setek ciemnych róż.
Ostrożnie przystąpili ogrodnicy do działania. Głębokimi okopaniami Oddzielili oni całe szmaty wierzchniej warstwy ziemi, przenosząc je następnie pieczołowicie z wszystkiemi wkorzenionemi w nie różami na bok, poza urnę. Flamandczykowi zdało się, gdy na to patrzył, że z grobu żywcem odzierają skórę, z której gdyby kropla krwi padała tu i tam oderwana róża na ziemię.
Odsłoniła się wnet czarna ziemia i ludzie poczęli kopać. Jan Olieslagers ujął hrabiego pod ramie: — Chodź, przejdziemy się nieco tymczasem. — Ale hrabia potrząsnął głową, ani na chwilę nie chciał on opuścić grobu. Wtedy Jan oddalił się sam.
Przechadzał się zwolna nad brzegiem sadzawki, od czasu do czasu powracając pod brzozy. Zdawało mu się, że ogrodnicy pracują niemożliwie powoli, minuty posuwały się dlań na zegarku żółwim krokiem. Udał się do sadu i począł zrywać pożeczki i agrest, szukając po grządkach jakiejś pozostałej poziomki.
Gdy znowu pod brzozy powrócił spostrzegł, że dwoje ludzi stało już w grobie po ramiona. Szło teraz prędzej. Ujrzał leżącą między nimi trumnę, z której rękoma zbierali i zgartywali resztki pozostałej na niej ziemi. Była to czarna trumna o silnem posrebrzanem zamknięciu, ale srebro dawno już poczerniało, zaś drzewo spruchniałe było i wilgotnie lepkie, silnie przeżarte ciepłą ziemi wilgocią. Hrabia wyjął z kieszeni dużą, białą, jedwabną chustę i podał ją staremu ogrodnikowi, by zebrał w nią pozostałe po zmarłej kości.
Dwaj inni odkręcali przez ten czas śruby przytrzymujące wieko trumny, przyczem powstał niezwykle niemiły zgrzyt przy tem odkręcaniu. Wiele z tych śrub tkwiło zupełnie wolno w przebutwiałem drzewie, tak że wprost palcami można je było wyjąć. Potem uniesiono nieco wieko w górę, podsunięto lekko pod nie sznur i tenże związano silnie ponad wiekiem. Jeden z pracujących wyskoczył z grobu i pomógł staremu ogrodnikowi wieko z grobu wyciągnąć.
Na skinienie hrabiego zdjął drugi białe płótno okrywające zwłoki, oraz drugą jeszcze osłonę okrywającą jedynie głowę.
I oto leżała w trumnie Stanisława d’ Asp, — leżała zupełnie taka sama, jaką była, gdy spoczywała na katafalku.
Jej długa koronkowa koszula osłaniająca całe ciało, wilgotnawą była i miała pełno czarnych i rdzawych plam. Ale gdyby z wosku utworzone spoczywały delikatne jej ręce złożone na piersiach, trzymając silnie krucyfiks z słoniowej kości. A tak jak niezmienionym był ów krucyfiks, tak niezmienioną była twarz zmarłej. Leżała w trumnie jednak nie jako żyjąca, lub uśpiąca, — mimo że nic nie zdradzało. Wyglądała raczej jako lalka z wosku ręka prawdziwego mistrza stworzona. Wargi jej nie oddechały, ale uśmiechały się. Zabarwione one były delikatnie na czerwono, podobnie jak jej policzki i małżowiny uszne, od których zwieszały się w dół dwie perły.
Ale perły te były martwe.
Hrabia chwycił się pnia brzozy, a potem osunął się ciężko na kopiec ziemi z grobu wybranej. Ale Jan Olieslagers jednym skokiem był w grobie. Pochylił się dobrze w dół i uderzył lekko szpilką w policzek zmarłej. Odezwał się wtedy cichy, piękny ton, jakby się dotknęło starej serwskiej porcelany.
— Wyjdź — rzekł hrabia — co tam robisz?
— Stwierdziłem, że pragska szminka porcelanowa twej hrabiny jest rzeczywiście doskonała. Powinno się ją zalecić każdej kokocie, pragnącej w ośmdziesiątym roku życia za Ninon uchodzić! — Głos jego brzmiał przytem szorstko, niemal nienawistnie.
Hrabia zerwał się, podszedł na sam kraj grobu.
— Zakazuję ci mówić w ten sposób! — Na wszystkich świętych, czyż nie widzisz, że kobieta ta dla mnie tak uczyniła. — — I dla ciebie także, dla nas obojga! — Chciała, byśmy ją ujrzeli dziś piękną jak ongi była — naprzekór śmierci!
Flamandczyk zagryzł wargi. Drżał, dławiąc w sobie słowa. Potem rzekł oschłe: Dobrze więc, widzieliśmy już ją. — — Teraz ludzie, przykryjcie wieko i zakopcie grób...
Ale hrabia przerwał mu: — Czyś zwaryował? Czyś zapomniał, że mamy przenieść zwłoki?
— Kobieta ta nie zasługuje na to, aby spoczywała w grobowcu hrabiów d’ Ault — Onival. — Mówił spokojnie, nakazująco, podkreślając każde słowo. Hrabia jednak nie zdołał dalej zapanować nad sobą:
— I to ty to mówisz? — Na grobie tej kobiety? — Na grobie kobiety, której miłość przyzwyciężyła grób — —
— Jej miłość? — Jej nienawiść!
— Jej miłość, mówię! Ona była świętą — —
Wówczas Flamandczyk wrzasnął hrabiemu prosto w twarz:
— Była najpodlejszą nierządnicą w całej Francyi!
Hrabia zazgrzytał zębami, chwycił za łopatę i uniósł ją w górę. Ale za nim zdołał rzucić się na przyjaciela, ogrodnik chwycił go za ręce.
— Puszczaj! — ryczał hrabia. — Puszczaj!
Flamandczyk nie stracił zimnej krwi.
— Zaczekaj tylko chwilę — rzekł — a potem możesz mnie uśmiercić, jeśli tak chcesz!
Pochylił się, odpiął guzik u szyi Stanisławy i zerwał koszulę z ciała martwej.
— Oto, Wincenty, patrzaj!
Gdyby oczarowany patrzał hrabia w dół. Nagie leżały przed nim wysmukłe ramiona, doskonałą linią przeginał się karczek szyi, widną była drobna, dziewczęca pierś. A usta jej uśmiechały się, uśmiechały się wciąż, jakby go zapraszały do nowej uczty weselnej.
Ukląkł na skraju grobu, złożył ręce i zamknął oczy. — Przenajświętszy Boże, dzięki Ci, że dozwoliłeś mi raz jeszcze spojrzeć na jej postać!
Jan Olieslagers zarzucił z powrotem bieliznę na ciało. Wyszedł z grobu i położył rękę na ramiona przyjaciela. — Pójdź, Wincenty, chodźmy do zamku.
Hrabia zaprzeczył ruchem głowy. — Idź, jeżeli tak chcesz. Muszę ciało jej przenieść.
Wówczas Flamandczyk z całej siły ścisnął go za ramię. — Oprzytomnij nareszcie, Wincenty! Czy jeszcze nie pojąłeś tego wszystkiego?... W jakiż sposób chcesz tego dokonać?... Ciało jej przenieść... w urnie...
Hrabia wlepił weń nieprzytomne oczy, a on mówił dalej: — Oto patrz na urnę... Jej szyja jest przecie wąska... A oto leży tu hrabina...
Hrabia pobladł: — Muszę ciało jej w urnie przenieść do grobowca — zamruczał bezdźwięcznie.
— Ależ nie możesz tego zrobić. — —
— Poprzysiągłem — — Głucho brzmiały jego słowa: Poprzysiągłem. Muszę to, co z niej pozostało, dziś przed zachodem słońca w urnie przenieść do kaplicy... Tak jest w jej testamencie... Przysiągłem, że wypełnię wszystko, na krucyfiks. — —
— Ależ nie możesz tego uczynić, do czarta... Nie zdołasz tego uczynić — —
— Muszę, dwa razy przysiągłem. — —
Wówczas Flamandczyk zakrzyknął: — A choć byś sto tysięcy przysiąg był złożył, nie zdołasz tego uczynić, jeśli jej ciała nie porwiesz na strzępy — —
Hrabia krzyknął przeraźliwie, palce jego jak szpony chwyciły za ramię przyjaciela. — Co, — — co mówisz? — Bezkłopotliwie, jakby pragnąc odeprzeć zarzut, że myśl ta powstała w jego głowie, odpowiedział Flamandczyk: — No tak, inaczej to niemożliwe... To było nawet jej zamiarem... Tego chciała ona — — pisząc testament — — Położył rękę na ramieniu przyjaciela: — Proszę cię, Wincenty, chodź już. — Gdyby pijany pozwolił hrabia poprowadzić się parę kroków, ale tylko kilka kroków.
Nagle stanął, wyrwał się przyjacielowi. Prawie nie otwierając ust rzekł cicho: — To było jej zamiarem — i musi się wypełnić, bo poprzysiągłem! — Wówczas odczuł Flamandczyk, że milczeć musi, gdyż wszelkie słowo więcej było zupełnie bezużyteczne.
Hrabia odwrócił się. Wzrok jego padł na czerwień słońca zachodzącego: Przed zachodem słońca — rzekł — przed zachodem słońca! — Podszedł do ogrodnika: — Czy masz nóż? — Stary wyjął długi nóż z kieszeni. — Ostry?
— Tak, panie hrabio.
— Idź więc i poćwiartuj ją...
Stary patrzył nań przerażony. Drzał, lecz po chwili rzekł: — Nie, panie hrabio, nie mogę tego uczynić.
Hrabia zwrócił się do dwu jego pomocników. — Wy to zróbcie! — Ale ci nie usłuchali go, spuścili wzrok w dół i stali bez ruchu.
— Nakazuje wam to uczynić, czy nie słyszycie? — Milczeli. — Wypędzę was jeszcze dziś ze służby, jeżeli nie usłuchacie nakazu.
Wtedy rzekł stary: — Panie, wybacz, nie mogę... Czterdzieści cztery lat służę już w zamku i — —
— Hrabia przerwał mu: — Dam tysiąc franków temu, kto to uczyni...
Nie poruszyli się.
— Dziesięć tysięcy franków.
Żadnej odpowiedzi.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
Najmłodszy z ogrodników, stojący jeszcze w grobie, spojrzał na hrabiego.
— Czy bierzesz, panie, całą odpowiedzialność na siebie?
— Tak!
— Przed sądem?
— Tak!
— I przed księdzem?
— Tak, tak!
— Daj mi nóż stary i podaj siekierę! Zrobię to! Wziął nóż i zerwał płótno. Pochylił się i wzniósł ramię. I nagle poderwał się, rzucił precz nóż. — Nie, nie! — począł krzyczeć. — Ona się ze mnie śmieje... Jednym susem wydostał się z grobu i popędził w kierunku krzaków, by zniknąć w ich gęstwinie.
Hrabia zwrócił się do przyjaciela.
— Czy przypuszczasz, że bardziej ją kochałeś, aniżeli ja?
— Nie, z pewnością nie.
— Więc łatwiej ci to będzie zrobić, aniżeli mnie.
Ale Flamandczyk wzruszył ramionami.
— Nie jestem rzeźnikiem... Prócz tego zaś... to nie było wcale jej zamiarem...
W kącikach ust hrabiego ukazała się ślina. A przecież wargi jego były suche, zwiędłe, blade, jak płótno. Rozbrzmiało, gdyby ostatnie pytanie skazańca, błagalnie, żebrząco niemal: — Jej zamiarem było — — abym ja — — ja sam — —?
Nie otrzymał odpowiedzi. Spojrzał ku zachodowi. Coraz niżej opadało krwawo-czerwone słońce: — Muszę, muszę, poprzysiągłem...
Potem wskoczył w grób. Ręce jego wykręcały jakieś kurcze:
— Najświętsza Matko Boża dodaj mi siły! — Chwycił siekierę i uniósł ją wysoko ponad głowę, zamknął oczy i z całej siły uderzył nią.
Cięcie chybiło. Ostrze uderzyło o zmurszałe drzewo, zacięło, przecięło je doszczętnie.
A hrabina uśmiechała się.
Stary ogrodnik odwrócił się. Niezdecydowanie najpierw, potem coraz szybciej począł się oddalać. Starszy z pomocników poszedł w jego ślady. Jan Olieslagers patrzył za nimi, potem odszedł również powoli, krok za krokiem, w stronę zamku.
Hrabia Wincenty d’ Ault — Onival pozostał sam. Cofał się, chciał krzyczeć, wołać za nimi. Ale coś niezwykłego zamykało mu usta.
A słońce zapadało, zapadało... wołało do niego — słyszał dokładnie — —
A hrabina u stóp jego uśmiechała się.
A uśmiech jej był tego rodzaju, że dodał mu sił. Przykląkł i podjął nóż z ziemi. Ręka jego drżała, ale nie zważał na to, wraził nóż w szyję, którą tak kochał, ponad wszystko na świecie.
I stało się jakby jakieś wyzwolenie nim owładnęło i przejął go mus jakiegoś niebywałego śmiechu. Śmiał się tak głośno, zgrzytliwie wśród niezmąconej ciszy wieczoru, że gałęzie brzóz drzeć poczęły, to w tę to w ową stronę zwracając się w śmiertelnej trwodze. Zdało się, że wzdychają one i łkają, tęskniąc, by mogły odejść z tego straszliwego miejsca. Ale nie mogły tego uczynić, musiały pozostać, musiały widzieć i słyszeć wszystko, przykute do miejsca swymi korzeniami.
Jan Olieslagers przystanął nad brzegiem stawu. Słyszał ten śmiech, wciąż ten śmiech bez końca, słyszał opadanie siekiery i jej ciosy i zgrzyt noża. Chciał odejść dalej, ale siła jakaś wstrzymywała go na miejscu, niepokonalnie silnie, jakby i on wrósł korzeniami w ziemię, jako te brzozy. Słuch jego wyczulił się do niebywałych granic i mimo głośnego śmiechu hrabiego słyszał trzeszczenie kości, pękanie ścięgien i rozszarpywanie mięśni...
A wśród tego wszystkiego... inny ton. Cichy, srebrzysty, jako głos ust kobiecych. Co to było?
I oto zrazu — — teraz — — nieznośniejszem to było aniżeli ciosy siekiery, aniżeli obłąkańczy śmiech hrabiego.
Wracał ten ton wciąż, wracał — — częściej i wyraźniej — — Co to było?
I nagle pojął: — To hrabina śmiała się.
Zawrzasnął, wpadł w gąszcz. Zatkał palcami uszy, otworzył usta i zaśmiał się półgłośno, by ten inny śmiech przygłuszyć. I tkwił tak w krzakach, jako zwierzę postrzelone, nie zdolny do powstrzymania się od wydawania tych półzwierzęcych krzyków, nie zdolny do odjęcia rąk od głowy. Otworzył szeroko oczy i wlepił je w drogę, w schody, w otwarte drzwi kaplicy. — —
Bez ruchu, bez ruchu...
Czekał, nie ruszając się, nie oddechając; wiedział jednak, że trwoga jego skończyć się musi, gdy ostatnie promienie w cieniu szczytów drzew zapadną... gdy wreszcie słońce... zapadnie...
Wydłużały się, wydłużały się wciąż cienie, widział niemal jak rosną. A z ich wydłużaniem się rosła jego odwaga. I oto odważył się; zamknął usta. Nie słyszał nic. Opuścił ręce.
Nie.
Cicho, wokół cicho. Ale jeszcze stał, czekał, wśród ukrywujących go gałęzi.
W tem usłyszał kroki... Blisko — — bliżej — — tuż, nieopodal...
I ujrzał, w ostatnich promieniach zachodzącego krwawo słońca, idącego hrabiego Wincentego d’Ault-Onival. Nie śmiał on się już, ale na jego stężałem obliczu rozpostarł się jedyny tylko, przesadnie wyrażający zadowolenie, grymas. Tak, jakby mu się udał jakiś przedziwny, niebywały dowcip.
Silnym, mocnym krokiem szedł on drogą, w wysoko wzniesionych rękach dzieżąc ciężką, czerwoną urnę. Niósł on do grobowca swych praojców resztki swej wielkiej miłości.