Palę Paryż/Część II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Palę Paryż
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dziwnym zbiegiem okoliczności nie w samej tylko republice chińskiej ranek ten zaznaczył się niezwykłem ożywieniem. O dwie dzielnice na zachód, po tamtej stronie Sekwany, rosyjska monarchja Passy gotowała się tego dnia do przyjęcia wydanych jej nareszcie przez rząd francuski bolszewików. Na placu Trocadero zbijano naprędce z desek improwizowaną trybunę. Stosownie do uchwały rządu tymczasowego, sąd nad wydanymi bolszewikami miał się odbyć publicznie, pod gołem niebem. W roli oskarżyciela wystąpić miała cała emigracja rosyjska. Rozstawiano na łap-cap stoły i ławki.
Około godziny ósmej zrana, na drodze, prowadzącej do mostu Iena, gromadzić się już zaczęły podekscytowane, niecierpliwe tłumy. Przeważały kobiety. Zapomniawszy tego dnia nawet o rannej kąpieli, pulchne, ubrylantowane damulki, nieprzyzwyczajone do oglądania światła dziennego przed godziną pierwszą po południu, w gorączkowym pośpiechu wyległy na ulice o trzy godziny wcześniej przed wyznaczoną porą. Przykrywając pudrem wypieki, damy skracały sobie dłużący im się czas pogawędką.
Tematy były przeważnie jedne i te same: ilu też przywiozą i jakich, — starych czy młodych? Dziesiątki nazwisk krążyły z ust do ust. Zaopatrywano je w locie w obfite komentarze, dotyczące fantastycznej krwiożerczości i bestjalstw tego lub owego z bolszewików. O pierwszym sekretarzu poselstwa czterdziesta zkolei dama odpowiadała, że wymordował własnoręcznie trzy tysiące rodzin. Badał we własnem mieszkaniu, przy stole, zastawionym najwyszukańszemi daniami, i opornym więźniom wydłubywał oczy wykałaczką.
Rosły, brodaty pop po raz setny prawił zawsze chętnym słuchaczom o świętokradczem zbezczeszczeniu cerkwi św. Mitrofana: święte szczątki męczennika wyrzucili do dołu kloacznego, a w cerkwi założyli szpital — siostrzyczki-bolszewiczki porubstwem święte miejsce plugawią.
Wszystkie zarekwirowane meble, skonfiskowane kosztowności, krzywdy niewybaczalne i zastarzałe, szczerzyły spróchniałe zęby, wywleczone na nowo na światło dzienne z dna emigranckich kufrów, z pod wieloletnich warstw naftaliny, nieprzedawnione, wiecznie aktualne, łaknące zemsty, ciepłej, bulgocącej krwi; i tłum, jak kot przed pułapką, z której za chwilę wypuszczą mu mysz, oblizywał się w łapczywem oczekiwaniu.
Minęła jedenasta, a od strony francuskiej ciągle jeszcze nie było widać żadnego wozu. Tłum, zmęczony przewlekłą oskomą, zaczynał się niecierpliwić.
O godzinie trzy na dwunastą po tamtej stronie mostu ukazało się wreszcie wielkie ciężarowe auto, poprzedzone przez dwa motocykle. Auto powoli wjechało na most i zatrzymało się wpośrodku. Z motocykli zeskoczyli dwaj francuscy oficerowie i podeszli do oczekujących oficerów rosyjskich. Wywiązała się ożywiona rozmowa. Tłum zafalował niespokojnie. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę ciężarowego samochodu na moście. Ludzi na nim nie można było zdaleka rozróżnić.
Rozmowa na moście przeciągała się. Oficerowie żywo gestykulowali, rozkładając ręce. Wreszcie Francuzi zasalutowali i dosiedli zpowrotem motocykli. Ciężarowe auto zwolna potoczyło się po moście na stronę rosyjską. Tłum przyczaił się w oczekiwaniu.
Kiedy samochód minął most i wjechał na nadbrzeże, ze wszystkich ust wyrwał się głuchy ryk bezsilnej wściekłości. Na przedzie samochodu powiewała chorągiewka czerwonego krzyża.
Otoczono go ciasnem kołem. Teraz już wszystko widać było wyraźnie. Na platformie samochodu leżało pokotem kilkunastu ludzi o popielatych, wykrzywionych twarzach, kłębiąc się, jak robactwo. Byli zadżumieni.
W jednej chwili dokoła samochodu zrobiło się luźno. Tłum w panicznym strachu odskoczył na trotuary.
W parę minut później, gestykulując i klnąc, jak zawiedziona publiczność, której odwołano długo oczekiwany benefis, z powodu niedyspozycji czołowego aktora tłum powoli i niechętnie rozchodził się do domów.
Na opustoszałym placyku, samotny, nikomu niepotrzebny, pozostał czarny samochód, pełen przytłumionego jęku kłębiących się w nim ludzi.

Rotmistrz Sołomin wracał do domu, posępny, jak wygwizdany tenor. Zawód doznany był zbyt wielki, aby można było przejść nad nim do porządku dziennego.
Wydawało mu się, że przez długie lata czekał na tę chwilę, znosił dla niej upokorzenia i poniewierkę, marzył o niej po nocach, i oto, w ostatnim momencie, ktoś złośliwy pokazał mu figę.
I dorodny rotmistrz, wypadając z pozy, w bezsilnej wściekłości parskał, jak koń.
— Dranie! — warczał przez zaciśnięte zęby. Francuziątka! Naumyślnie zwlekali z dnia na dzień, wyłudzili pieniądze i czekali, aż wszyscy powyzdychają.
Nienawidził w tej chwili Francuzów niemniej od tamtych. Zadrwili sobie z niego boleśnie. Odbili sobie za jednym zamachem wszystkie wyciśnięte przez niego z takim mozołem napiwki, wszystkie swoje sous.
I głucha złość, jak mleko, gotowe wykipieć, zatapiając wszystko białą, parzącą lawą, bulgotała na prymusie serca.
Wszystko nagle straciło swój sens i wartość, stało się niepotrzebne. Jedyna nadzieja zadośćuczynienia za długie lata pomiatań, za zmarnowane życie, zwichniętą karjerę — zawiodła. Nie pozostało nic. Szedł ociężałym krokiem przed siebie, nie wiedząc dobrze, dokąd i poco.
Pusty, ciemny pokój z meblami w szarych pokrowcach trącił szpitalną nudą, i meble, jak chorzy w szarych, uszytych na wyrost, szpitalnych chałatach, przypominały natrętnie o chorobie, o śmierci, o grząskiej jamie w wilgotnej ziemi. Chciało mu się skupić na kimś swój gniew, bodajby na tych meblach w szpitalnych chałatach, cięciem zardzewiałej szabli z rozprutych brzuchów foteli wypuszczać poskręcane bebechy sprężyn, jak niegdyś — w odciętym od czerwonych lazarecie.
Podwinął mu się spod rękę ordynans, śpieszący na palcach z poduszką, wypucowanym butem dostał w brzuch, odleciał, zatrzymał się u drzwi, zbaraniałym wzrokiem liznął wyglancowany but i bez szmeru zniknął za drzwiami.
Nie, w domu — niesposób!
Trzasnął drzwiami i wyszedł na ulicę. Długo, do późna w noc wałęsał się po zaułkach, po skwerach, bez celu, opustoszały, czczy. Z odrętwienia obudził go głód.
Wszedł do małej, narożnej knajpki. Od progu buchnął na niego gwar głosów:
— Sołomin!
W rogu przy stoliku — kompanja. Oficerowie. Lśniące, czerwone mordy. Pchają się do całowania. O stopniu nagromadzonej czułości świadczy baterja opróżnionych butelek. Ściągnęli go do stołu. Nalali szklankę po brzegi:
— Pij!
Wypił duszkiem, ani mrugnął.
A w kwadrans potem, pod zachrypniętą „Wołgę“ gramofonu, pod szczęk szklanek i bulgot nalewanej wódki, na ramieniu, na kłującym epolecie rudowąsego porucznika, rozkleił się, rozpłakał, łzami zmoczył frencz[1], do fałdów frencza przylgnął twarzą mokrą, gąbczastą, jak blin.
Rudy porucznik, z macierzyńską pieczołowitością przechylając mu głowę, wlał mu do ust szklankę spirytusu.

W jaki sposób i kiedy znalazł się na ulicy — nie zdawał sobie sprawy. Na dworze było zupełnie ciemno. Z trudnością utrzymując równowagę, poszedł przed siebie, macając rękoma wzdłuż ściany. Pod latarnią zauważył, że coś wystercza mu z kieszeni: napoczęta butelka konjaku. Męczyła go czkawka. Upił jeden łyk i, zakorkowawszy butelkę, pomaszerował dalej. Uliczki gmatwały się pod nogami w dziwaczne holendry.
Kiedy wreszcie wybrnął na plac, wydało mu się, że z gęstego lasu wydostał się na polanę. Zataczając się i niepewnie stawiając nogi, poszedł naprzełaj.
Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, natknął się na jakąś przeszkodę. Przeszkoda, przy bliższem obejrzeniu, okazała się samochodem ciężarowym o kołach z podwójnemi oponami.
Sołomin stanął, usiłując coś sobie przypomnieć. Jak rybak, pochylony nad sadzawką pamięci, zarzucał w nią niezgrabnie wędkę, i wspomnienie, jak srebrnołuski kiełb, trzepotało w przezroczystej wodzie: już — już zniknął tańczący pławik, aby, łysnąwszy naraz łuską, zmąciwszy wodę, po chwili wynurzyć się napowrót.
Nagle, zgóry, z platformy, doleciał go zduszony jęk. Pławik, jak kamień, dał nurka w wodę, i na końcu wędki błysnęła olbrzymia, oślepiająca ryba, — nie poradzi: całe życie ołowianym gwichtem zawisło na tem wspomnieniu.
— Aha, gagatki!... — wymamrotał Sołomin. — Jeszczeście nie powyzdychali? Cóż, widać bez mojej pomocy nie sądzono wam opuścić tego padołu...
Pijany rotmistrz z nabiegłemi krwią, mętnemi oczyma zaczął gramolić się na górę. Szło mu to niesporo. Niepewne nogi ześlizgiwały się ze szprych, ręce, jak drewniane, nie mogły udźwignąć bezwładnego ciała. Wreszcie silnym podrzutem przewalił się przez ramę i wyrżnął twarzą o coś miękkiego. Podźwignął się i ciężko siadł na jakimś przypłaszczonym wałku.
Z za chmury wyjrzał wyleniały księżyc; w jego dymnem świetle rotmistrz Sołomin ujrzał dno platformy, zasłane powałem czarnych, stężałych ciał. Skądś, z rogu, dobywał się jęk.
Rotmistrz Sołomin odwrócił się w tę stronę, wyciągając z pochwy zgrubiałemi palcami kolbę nagana.
Z głową opartą o ramę leżał tam nawznak człowiek lat dwudziestu kilku, o jasnej, regularnej twarzy, po której łzami zaskórnego płaczu spływał pot. Na czoło spadały mu w nieładzie pozlepiane kosmyki jasnych włosów. Ze sczerniałych warg, jak dym przez szparę w polepie, wydobywał się jęk.
Rotmistrz Sołomin nachylił się niżej nad leżącym i, chwyciwszy go garścią za marynarkę na piersiach, uniósł i posadził sztorcem.
— Aha! Cienko coś śpiwasz, bratku. Nie rób umrzyka. Przyszedłem w gości. Pogadamy.
Posadzony bezwładnie, jak kukła, człowiek otworzył nieprzytomne oczy i chrapliwie wyszeptał:
— Pić!
— Pić chcesz? — przedrzeźniał Sołomin. — Cóż, na, possij! — rzekł, wpychając choremu do ust lufę nagana.
Chory spieczonemi wargami przypadł do chłodnej lufy i chciwie począł ją ssać.
— Dobrze? — skrzeczał rotmistrz. — Smakuje? Uważaj, połkniesz kulkę, — gotóweś się udławić.
Zbłąkany palec szukał w ciemności cyngla.
— Udławisz się, jak mi Bóg miły!
Palec natrafił na cyngiel i zatrzymał się w namyśle. Sołomin wyciągnął z ust chorego lufę i wetknął nagan zpowrotem do pochwy.
— Nie, bratku! Nie ma tak dobrze! Za mądryś. Każdyby tak chciał. Dobić? I co z tego? Nawet nie poczujesz. Wdzięczny jeszcze będziesz. Nie ma głupich. Poczekaj, obudź się najprzód, — pogadamy. Pić chcesz? Czemu nie? Mam tu coś dla ciebie. Znaj moje dobre serce. To cię, bratku migiem postawi na nogi.
Rotmistrz wyciągnął z kieszeni frencza butelkę konjaku, odkorkował ją i wsadził szyjkę do ust choremu.
— Pij, serdeńko, ile wlezie. Znaj pana! To nie wasze sowieckie samogony. Martel! Trzy gwiazdki! Przysmak, co?
Chory łapczywemi haustami ciągnął z butelki roziskrzony płyn.
— Pijesz niczego. No, jeszcze ździebko. Nie żałuj sobie. Zaraz będziesz do rzeczy.
Sołomin przechylił flaszkę. Płyn przelał się przez usta i chory zakrztusił się gwałtownym kaszlem. Długo kaszlał, nie mogąc pochwycić tchu. Gdy się wreszcie uspokoił, zwrócił na Sołomina szeroko otwarte oczy, w których błysnęła przytomność. Oddychał urywanie i szybko.
Rotmistrz Sołomin, nie śpiesząc się, zakorkował butelkę i wetknął ją napowrót do kieszeni, wyciągając zkolei rewolwer.
— Tak. Teraz przynajmniej patrzysz, jak człowiek. Można będzie się z tobą dogadać.
Rotmistrz rozsiadł się wygodniej na czemś, co przypominało odwrócone do góry plecy ludzkie i, bawiąc się naganem, przystąpił da badania:
— Jak się nazywasz?
Chory wpatrywał się w niego ciągle, żarłocznie, jak ryba, wyrzucona na brzeg, łykając powietrze.
— Gdzie jestem? — wyrzęził wreszcie z wysiłkiem.
— W Paryżu, synku, w Paryżu. Nie w Moskwie. W Paryżu, u białych. Przed trybunałem wojennym Imperjum Rosyjskiego. Wiesz już teraz, gdzie?
Chory przymknął oczy, widocznie zbierając myśli. Po długiej pauzie zapytał cicho, z wyrazem śmiertelnego znużenia:
— Czego ode mnie chcecie? Jestem zadżumiony.
— To, bratku, niema tu nic do rzeczy. Myślicie, że, jakeście zadżumieni, to już niema na was sprawiedliwości, rzezimieszki. Figa! Potańcujesz, bratku, jeszcze ździebko, nim cię wypuścimy furtką na tamten świat. Nie będziesz odpowiadał na pytania, — kolbą w zęby. Nie chcesz wędrować do Lenina z pokiereszowaną mordą, — odpowiadaj grzecznie i do rzeczy. Zrozumiano?
Chory patrzył na Sołomina w milczeniu.
— Jak się nazywasz?
— Sołomin.
Żarty zachciało ci się, bratku, stroić! Czemu nie, podowcipkuj. Ja ci, psi synu, pokażę żarty! Skąd znasz moje nazwisko? Mów, jak ci się pytam! Skąd mnie znasz?
— Nie znam cię wcale i znać cię nie chcę.
— Skąd znasz moje nazwisko?
— Nie znam twojego nazwiska.
— Powiedziałeś przed chwilą: Sołomin.
— Nazywam się: Sołomin.
Rotmistrz ze zdumienia opuścił rękę z naganem.
— Jak to, szubrawcze, nazywasz się Sołomin? Ja się nazywam Sołomin.
Chory zmarszczył brwi i przypatrywał się rotmistrzowi uważnie.
— Ty się nazywasz Sołomin?
Brwi, jak spłoszone ptaki, wzleciały w górę.
— Jak ci na imię?
Rotmistrz zgrabiałą ręką, naodlew, wymierzył mu tęgi policzek.
— Jak śmiesz, sk...synu, mnie zadawać pytania? Kto z nas jest podsądny: ty, czy ja?
Chory przesłonił twarz ręką.
— Pijany jesteś jak bela i zapomniałeś widać własnego nazwiska. Nazywam się Sergjusz Aleksandrowicz Sołomin. Jestem drugim sekretarzem poselstwa ZSRR w Paryżu. Chciałeś wiedzieć, z kim masz przyjemność — proszę. A teraz strzelaj. Więcej nie powiem ani słowa.
Ale rotmistrz Sołomin nie podniósł rewolweru. Wyłażącemi nawierzch oczyma wpatrywał się w chorego. Cały chmiel opadł z niego nagle, jak łupina, i otrzeźwiały siedział z otwartemi ustami, nie mogąc wykrztusić z nich słowa. Z głębi gardła wydrapało się nawierzch i upadło z brzękiem imię:
— Sierioża!
Chory obserwował go w niemem zdumieniu.
— Zaraz, to niemożliwe... — mruczał rotmistrz. To niemożliwe. Ja jestem Borys Aleksandrowicz Sołomin, syn pułkownika Aleksandra Wasiljewicza Sołomina.
Dwaj obcy ludzie patrzyli na siebie długą chwilę w osłupieniu.
— Brat... — powiedział bezdźwięcznie chory, opierając się z wysiłkiem o ramę.
Zapadło długie milczenie.
— Myślałem, że dawno zginąłeś — powiedział wreszcie chory. — Mama mówiła mi, że uciekłeś z białymi. Tyle lat nie było o tobie słychu. Nie przychodziło mi nigdy na myśl, że możesz być w Paryżu... Oficer tej białej, operetkowej armji...
Umilkł, osuwając się wyczerpany.
Rotmistrz Sołomin nieporęczną, zgrubiałą dłonią ścierał machinalnie z twarzy pot, jak resztki parującego chmielu.
— Nie poznałem cię... — powiedział po długiej chwili. — Jakże zresztą miałem cię poznać. Kiedy wyjeżdżałem z Moskwy, miałeś chyba z trzynaście lat. Jakoś i teraz dziko pomyśleć... Nie przychodziło mi do głowy, że żyjesz, że już jesteś dorosły, żeś się zaprzedał bolszewikom. A mama czy żyje? Nie zamordowali jej?
— Mama umarła w tym roku, niedawno.
— A Jula, siostra? Słyszałem coś. Wyszła za bolszewika. Pewnie sama też bolszewiczka. Podłe z was nasienie, niema co.
— Z Juli przykładna pracownica i mąż jej dzielny pracownik, jeden z pierwszych. Dużo przeżyła, dużo się nauczyła. Cóż mówić o tem tobie, białogwardziście. I tak nie zrozumiesz.
— Pewnie, iść na służbę do oprawców — wielka mi filozofja. Nie każdy zrozumie. Jak papę rozstrzeliwali — nie pamiętasz. Mały byłeś. Zapomniałeś. Jula też pewnie zapomniała. Krótką macie pamięć, szczenięta.
— Nie krótką. Gdyby więcej „pap“ powystrzelano wówczas, nie byłoby tych trzech najcięższych lat.
— Szczekasz ich żargonem, jak mitingowy agitator. Powiedz jeszcze: „Dosyć się naszej krwi nażłopali!“ Własnego ojcaś się wyrzekł. Chamom służyć poszedłeś. Za worek krupy, za deputat — łapę żydowską lizać. I to kto — Sołominowie! Strach pomyśleć: brat — szubrawiec, bolszewik.
— Żal mi cię, Borysie, — powiedział cicho Sergjusz. — Nie zrozumiemy się. Mówimy różnemi językami. Nie przypuszczałem, jadąc do Paryża, że mogę cię spotkać w tutejszej emigranckiej kompanji. Pewnieś przez ten czas gości po lupanarach taksówką rozwoził, albo gdzie do stołu podawał i napiwki zgarniał. Jak wszyscy. Życieś na wysługach przelokaił. Wpakować sobie „z honorem“, po oficersku, kulę w łeb, nawet na to odwagi ci nie stało. Eh, Borysie!
Twarz Sergjusza raptownie wykrzywiła się grymasem nieludzkiego bólu i zupełnie poszarzała. Chory jęknął i ciało jego w nagłym skręcie wypięło się, jak łuk trzeszczący od naprężenia. Na wargi wystąpiła mu piana.
Rotmistrz Sołomin uczuł, że włosy stają mu dęba, ostre jak igiełki, a serce, jak rozgnieciona w garści, dojrzała pomarańcza, tryskiem nagłego bólu przesącza się przez palce. Przyczyny tego bólu nie mógł zrozumieć. Patrzył wytrzeszczonemi oczyma na wijącego się w konwulsjach człowieka i chciał krzyczeć, ale krzyk, jak wtłoczony, zbyt gruby korek, nie wychodził przez wąską szyjkę ust. Rozmiękłemi palcami pochwycił umierającego za ramiona i, potrząsając nim, bełkotał:
— Sierioża!
Chciał powiedzieć coś ciepłego, pieszczotliwego, lecz w gorączkowo przetrząsanej stercie słów nic odpowiedniego nie znajdował. Tylko ręce kurczowo ściskały suche, bezwładne ramiona.
Naraz, przypomniawszy sobie coś, wyciągnął z kieszeni flaszkę konjaku, odkorkował ją zębami i, podtrzymując pieczołowicie jedną ręką głowę umierającego, drugą przechylił mu do ust butelkę. Sergjusz pił chciwie, do ostatniej kropli. Po ciele jego przebiegł ożywczy prąd. Po chwili chory otworzył oczy.
Rotmistrz czuł w głowie dziwny szum i chaos; słyszał tylko skądś zdaleka, jak własne jego wargi mamrotały bezładnie:
— Czekaj... Tak przecież nie można... Zawiozę cię do domu... Zawołamy lekarza... Tak nie można...
Wargi chorego wykrzywiły się w bladym uśmiechu:
— Jakto, Borysie? Bolszewika chcesz ratować? Ładny z ciebie białogwardzista. Zresztą — późno już. Trzeci dzień. Rychło koniec.
Rotmistrz, nachylony, wpatrywał się w tę twarz, nagle tak bliską. Dzwoniło mu w skroniach. Gdzieś, powyżej myśli, przeszybował błysk: jaki podobny do matki! I nos, i usta, i zarys podbródka... Zachciało mu się wyć. Ciepła fala tkliwości popełzła skądś, z trzewi, pod krtań.
— Krew czuję, krew... — pomyślał, usiłując jakoś usprawiedliwić to, co bulgotało w nim nieznajomym nurtem.
Uwolniona z pod kontroli mózgu ręka sama popełzła ku bladej głowie, opartej o ramę, spoczęła na czole, ześlizgnęła się na zlepione potem, jedwabiste włosy... I było w tym ruchu wszystko: matczyny, zmoczony łzami policzek, kiedy żegnał się na zawsze, i lata gorzkiej, zlodowaciałej samotności, bez ciepłego słowa, bez bliskiej duszy ludzkiej, i nie upita przez nikogo, zwarzona tkliwość kłującego, starzejącego się, bezpańskiego ciała.
Umierający przymknął powieki i wargi znów rozświecił mu uśmiech:
— Myślisz, Borysie, że strach umierać w dwudziestym piątym roku życia? Rozebrało cię: młodość i t. d. Daj spokój! Nad sobą się pożal. Tacy, jak my, nie umierają. Zanadto wszystkiemi korzeniami wszczepiliśmy się w masę, w gatunek. Wrośliśmy w nią każdem włóknem. Ci, co nie przeżyli z nami tych lat początkowej budowy, niech nam zazdroszczą, umierając...
Chory nerwowemi rękoma chwycił rotmistrza za klapy frencza, przyciągnął go ku sobie i zaszeptał mu w twarz głosem świszczącym i podnieconym. Oczy błyszczały mu gorączkowo.
— Czy ty rozumiesz, Borysie, co to znaczy własnemi rękami ugniatać glinę, wypalać cegły na własny dom, karczować plac pod budowlę, wyciągać z ziemi piętro za piętrem? Budować nowe, krzepkie, udoskonalone życie... Czuć, że jesteś jądrem tej cudownej ludzkiej lawiny, która urwała się i leci w przyszłość... obrasta cię, jak śniegiem, ubitą, ziarnistą masą. Jesteś jej sercem... Ciałkiem jej krwi, przenikającym z żył do żył. Kpisz sobie z praw fizycznych: jesteś przenikalny i sam przenikasz, nie zatracając swoich materjalnych konturów... O, Borysie! I tyś mógł i tobie danem było to rzadkie, to niepojęte szczęście urodzić się i żyć w tych czasach, a tyś je odrzucił, wolałeś, jak ślepy kret w tępej, chamskiej zawziętości podkopywać to, co wyrastało w twoich oczach, wbrew wszystkim kretom świata, windowane wgórę dźwigarem wysiłku miljonów, póki cię, jak kreta, nie wykurzono z nory...
— Och, Borysie, — dodał po pauzie zmęczonym, niewyraźnym szeptem — jaki ty się musisz czuć samotny, niepotrzebny, bezdomny, jak pies sparszywiały i bezpański... Jakże ty będziesz umierał, Borysie?
Sergjusz wyczerpany osunął się na platformę i z ust wąską strugą popłynęła mu piana. Wąskie sczerniałe wargi wykrzywiły się w bolesną podkowę. Twarz, stężała z bólu, zbielała, stała się maleńka, prawie dziecinna.
Rotmistrz poczuł, jak nieprzeparta rodzicielska tkliwość żelazną ręką nachyla go ku tej twarzy. Co począć? Jakże puścić go tak samego w śmierć? Wynieść go stąd! Zabrać! Być zawsze z nim! Nie opuszczać go! I blade wargi same powtarzały bez związku:
— Sierioża! Nieprawda! To niemożliwe! Weź mnie za szyję. Wyniosę cię stąd. Zaniosę cię do domu. Zawołamy lekarza. Wyleczysz się. Wydostaniemy się stąd. Pojedziemy razem, do twoich. Nie puszczę cię samego. Pojadę z tobą. Słyszysz, Sierioża? Wyjedziemy razem. Będę z tobą pracować. Sierioża!
Twarz Sergjusza zasnuwać zaczął dziwny żółtawy cień. Wargi, same wargi wyrzęziły:
— Nie, Borysie, za późno. Koniec... Ciebie, ciebie mi żal. Jeżeli nie umrzesz — wróć. Pracuj. Próbuj odrobić, przebudować się, zmontować na nowo. Przerób się, jak ja, jak Jula... Czekaj... Nie mam prawa... Ale ty odkupisz mój grzech, życiem, latami, pracą... Masz — to mój sowiecki paszport... Jesteś podobny do mnie... Nie odróżnią... Przyjedziesz za nim do Moskwy... Zgłoś się do Juli... To dzielny towarzysz... Jula ci pomoże, zrozumie... Tylko, na pamięć matki, przysięgnij mi, że nie nadużyjesz...
— Przysięgam... — wymamrotał Borys.
— To dobrze... A teraz już idź... Nie dotykaj mnie... Zarazisz się... Napraw...
Nagły skurcz podrzucił jego ciało do góry i cisnął nim na bok. Otwarte oczy zaciągnęły się błoną mlecznej mgły.
Rotmistrz schwycił flaszkę. Chciał wlać do ust. Była pusta.
Z ust leżącego wąską nitką pociekła bura piana, zmieszana z krwią.
Sołomin poczuł, jak coś wewnątrz, jakaś strunka, której istnienia nigdy nie podejrzewał, naraz naprężyła się i pękła, pękła bezpowrotnie. Odrazu opróżniał, jakby wytrząśnięto zeń wszystkie napełniające go dotychczas trociny. Tępym, bezmyślnym wzrokiem patrzał na martwą twarz, z której wyzierał ku niemu matczyny nos, podbródek i podkowa bolesnych ust. Machinalnie pochylił się i pocałował te wargi. Poczuł na wargach słonawy posmak krwi. Zdrewniały i bezwładny siedział, sztywno, jak kukła.
Wyjrzał księżyc. Oświetlił platformę. Zmartwiałe, obwisłe ręce rotmistrza Sołomina. W jednej — zaciśnięty zwitek: książeczka. Co to? Aha, prawda! Sowiecki paszport. Dał Sierioża...
Rotmistrz zbliżył go do oczu.
Mały czerwony kajecik. Gdzie też mógł go już widzieć? I to tak niedawno... Aha, Żyd. Czerwona pieczątka... Jeżeli nie umrę — wracać do Rosji. Przerobić się. Zastąpić Sieriożę. Nie. Późnawo. W tym wieku ludzie już się nie przerabiają. Ładny byłby ze mnie komunista! Pocóż oszukiwać Sieriożę?
Rotmistrz przyklęknął, delikatnie rozpiął na piersiach brata koszulę i położył na ostygłą już pierś małą czerwoną książeczkę.
W pustym wnętrzu, jak w blaszanej kabinie transformatora, dzwoniła próżnia.
Potem ręką namacał wystającą usłużnie z pochwy kolbę nagana.

Kiedy nazajutrz rano obsługa sanitarna zabrała do krematorjum czarny wymarły samochód, wrzucając ciała do pieca, pomiędzy trupami bolszewików natrafiono na zwłoki białego oficera w mundurze i w epoletach. Przybyły z głównej komendy oficer rozpoznał rotmistrza Sołomina.
Wdrożone śledztwo wykazało tylko, że w tragiczną noc rotmistrz Sołomin, w stanie mocno nietrzeźwym, wyszedł z restauracji w niewiadomym kierunku.
Na rozkaz komendy ciało jego spalono osobno, z wojskowemi honorami.





  1. Przypis własny Wikiźródeł frencz — kurtka o wojskowym kroju, z klapami i czterema zewnętrznymi kieszeniami





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.