Palę Paryż/Część II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Palę Paryż |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
W zbytkownym salonie mistera Dawida Lingslaya rolety były jeszcze spuszczone i w chybotliwym półmroku nieruchome, sztywne sylwetki rabiego Eleazara ben Cwi i korpulentnego jegomościa w amerykańskich okularach zdawały się na tle ponsowych tapet dwiema woskowemi figurami, przyniesionemi tutaj żywcem przez niewiadomych kawalarzy z muzeum Grevin.
— Czem mogę panom służyć? — porając się z krawatem, zapytał dziwnych gości mister Dawid Lingslay. — Niestety śpieszę się na posiedzenie i mogę panom udzielić zaledwie dziesięć minut czasu.
Przygarbiony człowiek z siwą brodą, w niezgrabnym, wytartym tużurku, powiedział coś po żydowsku do korpulentnego pana w rogowych okularach.
Mister Dawid Lingslay z zaciekawieniem przypatrywał się patrjarchalnej twarzy, delikatnym semickim rysom człowieka w tużurku.
Okrągły pan w okularach, pełniący najwidoczniej rolę tłumacza, powtórzył poprawną angielszczyzną:
— Sprawa nasza nie zajmie panu dużo czasu. Może pan zechce usiąść i wysłuchać nas uważnie.
— Słucham — odparł mister Dawid Lingslay, sadowiąc się w fotelu.
Obaj przybysze zamienili parę krótkich zdań, poczem pan w okularach przełożył:
— Sprawa nasza jest krótka. Może pan przystać na nią, albo nie, — to zależy od pana. Zanim jednak przystąpimy do jej omówienia, musiałby pan nam przyrzec, że ani jedno słowo z naszej rozmowy nie wyjdzie poza te cztery ściany.
— Nie lubię naogół tajemnic, zwłaszcza z ludźmi nieznajomymi, — odparł sucho mister Dawid. — Jeżeli jednak panom na tym bardzo zależy, daję panom słowo dżentelmena, że o rozmowie naszej nie wspomnę nikomu.
— Literalnie nikomu — podkreślił z naciskiem pan w okularach. — Zależy nam na tym ogromnie. Nawet pańskiej przyjaciółce, pannie Dufayel.
Mister Dawid zmarszczył brwi:
— Widzę, że panowie jesteście doskonale poinformowani o mojem życiu jak najściślej prywatnem — odpowiedział tonem lodowatym. — Wszystko to zaczyna mi trącić szantażem. Sprawy panów nie jestem bynajmniej ciekaw i przypuszczam, że najlepiej będzie, jeżeli panowie, nie wyłuszczając mi jej, opuszczą moje mieszkanie.
Pan w okularach nie zdawał się być bynajmniej stropionym.
— Sprawa nasza jest prosta i powinna interesować zarówno pana, jak i nas. Przyszliśmy się zapytać, czy nie chciałby pan wydostać się z Paryża i powrócić do Ameryki?
Mister Dawid Lingslay spojrzał ze zdumieniem na mówiącego.
— Co to ma znaczyć? Niech pan wyraża się jaśniej.
— To ma znaczyć, że jesteśmy w stanie umożliwić panu wydostanie się z Paryża i powrót do Ameryki, i to w czasie jak najkrótszym — powtórzył pan w okularach.
Mister Dawid przymrużył oczy z niedowierzaniem:
— W jaki sposób, jeżeli wolno wiedzieć, myślicie to panowie uczynić? Możecie być pewni, że wszyscy członkowie naszej koncesji poruszyli już w tym celu wszystkie możliwe sprężyny, jak widzicie — bezskutecznie.
— To do rzeczy nie należy — odpowiedział spokojnie pan w okularach. — Prosimy o odpowiedź: tak, czy nie?
— Ależ oczywiście! — roześmiał się nieco nienaturalnie mister Dawid. — Służę panom za przeprowadzenie tej transakcji każdą sumą. Nie rozumiem tylko, dlaczego zwracacie się panowie z tą ponętną propozycją wyłącznie do mnie. Zapewniam panów, że dobrych paręset dżentelmenów zapłaciłoby wam za przeprowadzenie jej dowolną kwotę. A może chodzi tu o jakieś nowe hurtowne przedsiębiorstwo, które za określoną opłatą przewozi majętnych ludzi przez kordon? Kapitalnie intratna impreza! Z zamkniętemi oczyma przystępuję do spółki.
— Pieniędzy za przewóz nie bierzemy. Przeciwnie, gotowibyśmy byli dopłacić panu każdą sumę, gdybyś pan jej potrzebował. Wiemy jednak dobrze, że pan tego nie potrzebuje.
— A zatem jesteście panowie widocznie filantropami, lub proponujecie mi to dla moich pięknych oczu, bowiem znać was nie miałem dotychczas przyjemności?
— Nie proponujemy panu tego dla pańskich pięknych oczu — z niezmąconym spokojem ciągnął pan w okularach. — Proponujemy panu przysługę za przysługę. My wywieziemy pana poza obręb Paryża i pomożemy panu dostać się do Ameryki. Pan wyświadczy nam wzamian inną przysługę.
— Intrygujecie mnie panowie. Słucham z całą uwagą.
Pan w okularach odwrócił się do siwobrodego starca w tużurku i obaj przez długą chwilę rozmawiali ze sobą po żydowsku. Mister Dawid przysłuchiwał się niecierpliwie.
Po chwili pan w okularach przysunął swój fotel bliżej do fotela gospodarza i, nachylając się ku niemu, powiedział dobitnie:
— Przychodzimy z miasta żydowskiego, jako delegaci.
— W jaki sposób przedostaliście się panowie na terytorjum koncesji? — zawołał ze zdumieniem mister Dawid.
— To do rzeczy nie należy. Proszę, niech pan posłucha nas uważnie. Żydzi z miasta żydowskiego w tych dniach wyjdą z Paryża.
— A to w jaki sposób?
— O sposób mniejsza. Przekupiliśmy wojska na jednym odcinku. Wojsko przepuści przez kordon ludność żydowską, która, by nie zwracać niczyjej uwagi, dojdzie do rogatki podziemiami metropolitenu. Po drugiej stronie kordonu czekać będą towarowe pociągi. W zaplombowanych wagonach ludność żydowska, zafrachtowana, jako paki na amunicję, odjedzie do Hawru.
— Kapitalne, choć niezupełnie prawdopodobne. Iluż mieszkańców, jeżeli wolno wiedzieć, liczy miasto żydowskie?
— Wyjadą oczywiście jedynie ludzie zamożni. Cała biedota pozostanie w Paryżu. Wyjadą tylko zdrowi, po odbyciu uprzednio w wagonach trzydniowej kwarantanny. Ogółem trzeba liczyć około trzech tysięcy osób. Reszta wymarła, albo wymrze w dniach najbliższych. Wyjechać musimy w terminie jak najkrótszym. Pobyt w Paryżu staje się coraz niebezpieczniejszy. Nie mówiąc już o tem, że codziennie wymiera na dżumę stu zgórą żydów, nad miastem żydowskiem zawisła inna jeszcze klęska, zaraźliwsza od zarazy. Gmina żydowska graniczy bezpośrednio z belwilską republiką rad. Od chwili jej powstania, wśród naszego tałatajstwa dał się zauważyć groźny ferment. Nie dalej, jak wczoraj, cała dzielnica Republique oderwała się od żydowskiego miasta i przyłączyła do bolszewików. Przeszło tysiąc kupców padło ofiarą motłochu i majątek ich został złupiony. Wszystkie męty miasta żydowskiego czekają jedynie sposobnej chwili, aby pójść za tym przykładem... Pozostawać w Paryżu dłużej niepodobna.
— Twierdzi pan zatem, że z otoczonego kordonem Paryża wyjdzie armja z trzech tysięcy ludzi i nikt tego nie zauważy?
— Tak będzie. Wszystko jest już przygotowane i przewidziane.
— Coś mi to zakrawa na mocno fantastyczną powieść. Przypuśćmy jednak, że to prawda. Jeżeli was dobrze zrozumiałem, chcecie panowie zabrać mnie ze sobą, udzielić mi miejsca w swoich zaplombowanych wagonach. Czy tak? Jakiej przysługi żądacie ode mnie wzamian?
— Przysługi prostej i dla pana osobiście nietrudnej. Chodzi mianowicie o to, że osiedlić taką ilość żydów gdzieś wpobliżu, w Europie, nie ściągając tym niczyjej uwagi, byłoby niemożliwem. Zresztą dżuma, wcześniej, czy później, przerzuci się z pewnością za kordon i zaleje resztę kontynentu. Nie po to żydzi uciekają z Paryża i wydają na tę ucieczkę grube miljony, aby czekać na dżumę gdzie indziej. Żydzi muszą dostać się w miejsce zupełnie bezpieczne: muszą dostać się do Ameryki.
— Ba! Wiadomo panu chyba, że Ameryka zamknęła wszystkie swoje porty w obawie przed przyniesieniem do niej zarazy i że żaden okręt nie może przybić do jej brzegów pod groźbą zbombardowania.
— Wiadomo nam o tem równie dobrze, jak panu. Dlatego przychodzimy właśnie do pana. Pan przez swoje olbrzymie stosunki wyrobi, że Ameryka wpuści jeden okręt.
— Nonsens.
— Zaraz. Nie powie pan wcale, że okręt wiezie ludzi z Paryża, ani wogóle z Europy. Powie pan, że przyjeżdża pan okrętem z Kairu. Wszystko będzie na to wskazywać. Okręt czeka już w Hawrze. Z Hawru, aby nie zwracać niczyjej uwagi, odpłynie nocą, ze zgaszonemi ogniami. W drodze zmieni nazwę i banderę. Nie zawinie ani do Nowego Jorku, ani do Filadelfji, lecz do jakiegoś małego portu. Przybije, wysadzi pasażerów i odjedzie w nocy. Nikt nie dowie się o niczem. Wyrobi pan przez swoje stosunki tylko to, że władze miejscowe przymkną na godzinę oczy. To wszystko.
Mister Dawid Lingslay pogrążył się w głębokiem zamyśleniu.
— Żądacie panowie ode mnie, ni mniej ni więcej, abym, dzięki swym stosunkom sprowadził do Ameryki dżumę, bo przecież jest rzeczą nie ulegającą najmniejszej wątpliwości, że na trzy tysiące osób, opuszczających Paryż, u kilku bodaj z nich okaże się ona w drodze lub po wylądowaniu. Odmawiam.
— Nie należy odmawiać bez namysłu. Niech się pan wprzód dobrze zastanowi.
— Zastanowiłem się już. Nie mogę brać na siebie podobnej odpowiedzialności. Dlaczego obraliście sobie panowie właśnie Amerykę? Jedźcie do Afryki, do Azji.
— Żydzi nie mają co robić w Afryce ani w Azji. W Ameryce każda rodzina żydowska ma krewnych i Ameryka jest najbardziej odgrodzona od Europy. Zresztą w pańskim własnym interesie leży, aby żydzi pojechali do Ameryki. Gdyby jechali do Afryki lub Azji, nie potrzebowaliby pańskiej pomocy.
— I nie mieliby powodu zabierać mnie ze sobą. Rozumiem to doskonale. Tem niemniej tego, czego ode mnie żądacie, podjąć się nie mogę. Zastanę w Paryżu.
— Pan jest samobójcą. Pan chce umrzeć, mając możność ratunku.
— Ratunek jest wątpliwy, skoro, uciekając do Ameryki, mam do niej przywieźć z sobą dżumę. To nie ratunek, to jedynie odroczenie.
— Pan jest pesymistą. Gdzie jest powiedziane, że pośród Żydów, którzy wyjadą, musi się zaraz znaleźć ktoś chory? Wszystkich przed wyjazdem zbadają lekarze. Wszyscy odbędą trzydniową kwarantannę. Gdyby ktoś w drodze zachorował na okręcie, wrzuci się go poprostu do morza. A gdyby nawet, przypuśćmy najgorsze, jeden, czy dwóch Żydów zachorowało po wylądowaniu, to przecież to się nie nazywa jeszcze epidemja. Od dwóch Żydów nie zarazi się cała Ameryka.
— Na trzy tysiące zachorować może nie dwóch, lecz trzystu Żydów.
— Poco być zaraz takim pesymistą? Zawsze trzeba liczyć, że będzie lepiej. Niech pan pomyśli. My jutro przyjdziemy po odpowiedź.
— Pomyślałem już i przystać na waszą propozycję nie mogę.
— To jest pańskie ostatnie słowo?
— Tak jest, ostatnie.
Człowiek w okularach porozumiewał się chwilę ze starcem w tużurku, po czym ponownie zwrócił się do mistera Dawida:
— Pan jest idealistą. (Mister Dawid uśmiechnął się w myśli z mimowolną dumą.) Myśmy myśleli, że z pana człowiek praktyczny. Pan skazuje się na śmierć dlatego, że boi się pan, że się zarazi kilku Amerykanów. Nie bierze pan pod uwagę, że jednocześnie uratuje pan paruset innych godnych Amerykanów z kapitałami, uwięzionych tu, w Paryżu, których gotowi jesteśmy zabrać z sobą do Ameryki na naszym okręcie. Zresztą, jeżeli z pana już taki humanitarysta, to dlaczego pan nie pożałuje tych trzech tysięcy Żydów, którzy, jeżeli nie wyjadą, to też zarażą się i wymrą.
— Dlaczego miałbym żałować właśnie tych trzech tysięcy Żydów, a nie miljona innych mieszkańców Paryża, którzy, pozostając tu, również skazani są na zagładę?
— Nie można żałować wszystkich. Tak nie można byłoby żyć. Trzeba żałować tych, którzy są bliżsi.
Mister Dawid Lingslay nachmurzył się.
— Dlaczegóż pan sądzi, że Żydzi właśnie mają mi być bliżsi?
Pan w okularach odpowiedział dyplomatycznem milczeniem.
Mister Dawid wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się nerwowo.
— Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć właściwe źródło waszej wizyty. Dowiedzieliście się, panowie, zbierając o mnie wyczerpujące informacje, że ojciec mój był żydem i sądziliście, że, jeżeli nie pójdę na interes, będzie mnie można wziąć na sentyment. „A idisz harc“ — jak to mówicie między sobą. Muszę was rozczarować. Wychowałem się w Ameryce, w Ameryce dorobiłem się majątku. Jestem Amerykaninem. Żydostwu niczego nie jestem dłużny i nie mamy żadnych punktów stycznych. Linje nasze, które w ubiegłem pokoleniu może jeszcze się przecinały, rozbiegły się bezpowrotnie. Kwestja pochodzenia jest kwestją wyłącznie metrykalną. Żydostwo niema powodu niczego się po mnie spodziewać.
Pan w okularach pośpiesznie zaprzeczył.
— Kto mówi o pochodzeniu? Poprostu, pozwolę sobie opowiedzieć, postępuje pan nierozsądnie. To, że kiedyś tam może się zarazić i umrzeć paru Amerykanów, — to bądź co bądź tylko ewentualność; to zaś, że pozostając tutaj, za pięć — sześć dni umrze pan sam, nie ulega zdaje się najmniejszej wątpliwości. Czy to się nazywa logiczne rozumowanie? A co, jeżeli z tych trzech tysięcy Żydów nie zachoruje ani jeden? Przecież istnieje i taka możliwość. A tem samym nie zaraziłby się żaden Amerykanin. A pan, zamiast spróbować i tej ewentualności, woli pogodzić się z tem, że za tydzień, kiedy byłby pan już u siebie, w Ameryce, w gronie rodziny i przyjaciół, zdala od zapowietrzonej Europy, będzie pan leżał tu, nawet nie w ziemi, tylko licho wie, gdzie, jako zwyczajna kupka popiołu, bo przecież w życie pozagrobowe pan nie wierzy. A że taki właśnie będzie koniec pańskiej egzystencji tutaj, o tem pan chyba nie wątpi.
Mister Dawid Lingslay z hałasem odsunął fotel.
— Uważam rozmowę naszą za bezcelową. Wybaczą panowie, że więcej czasu poświęcać im nie mogę, ale spóźniłem się już na posiedzenie.
Obaj panowie wstali i pośpieszyli skwapliwie ku wyjściu. Na progu pan w okularach zatrzymał się i powiedział z dobrotliwym uśmiechem:
— Nie pali się. Pan się teraz śpieszy. Nie będziemy zabierali panu czasu. Pan pomyśli, rozważy jeszcze sam. My tu jutro rano zajdziemy po odpowiedź.
Mister Dawid Lingslay chciał przeciąć, oświadczyć kategorycznie tym ludziom, że nie mają poco się fatygować, że decyzja jego jest nieodwołalna, lecz ludzi nie było już w pokoju.
Mister Dawid zmiął w palcach papierosa, pomacał kieszeń, spostrzegł, że zapomniał zegarka, wrócił do sypialni, z nerwową odrazą wsunął do kamizelki spoczywający na blacie zegarek, machinalnie wepchnął do kieszeni od spodni mały, stalowy przedmiocik i, nacisnąwszy na czoło kapelusz, szybko zbiegł po schodach.
Na zakręcie schodów natknął się na dwóch sanitarjuszy, znoszących z góry czarne, przykryte nosze. Mister Dawid usunął się pośpiesznie i, zapominając o porannej kawie, szybkim krokiem ruszył w stronę „American-Express“.
Przy wejściu do „American-Express“ na mistera Dawida czekał już lift-boy, który powiózł go windą na drugie piętro (posiedzenie poufne, gabinet Nr 7).
W gabinecie, przez błękitnawą mgłę cygarowego dymu, mister Dawid nieodrazu rozróżnił sylwetki swych pięciu kolegów amerykańskich, wynurzających się z objęć wygodnych klubowych foteli. Uderzyła go nieobecność kolegów-Anglików.
Mister Dawid zasiadł w przeznaczonym dla niego fotelu i, wziąwszy z usłużnie podsuniętego mu pudełka pękate cygaro, zapadł w pytające milczenie.
Z kłębów błękitnego dymu, jak przez tłumik, doleciał go dostojny, gardłowy głos mistera Ramsaya Marlingtona:
— Sądzę, panowie, że skoro jesteśmy już w komplecie i wszystkim nam wiadomy jest cel dzisiejszego zebrania, możemy, nie tracąc czasu, przystąpić wprost do omówienia szczegółów sprawy. Chciałbym jednak przedtem usłyszeć zdanie w tej materji mego wielce szanownego kolegi, mistera Dawida Lingslaya; być może, posłuży nam ono za podstawę do dalszej dyskusji.
— Przepraszam panów — odezwał się bez pośpiechu z głębi swego fotela mister Dawid. Aksamitno-sina atmosfera pokoju działała na niego usypiająco. — Muszę jednak stwierdzić, że nie poinformowano mnie wogóle o celu dzisiejszego zebrania, i zanim będę mógł coś powiedzieć, musiałbym wprzód zapoznać się z przedmiotem obrad.
Wszystkie głowy, jak na komendę, wychyliły się z głębin foteli, zwrócone w jego stronę.
— Czy możliwe? — wycedził mister Marlington, i w głosie jego zabrzmiało zdziwienie. — Czyż nie odwiedziła pana dziś rano delegacja miasta żydowskiego?
Fotel mistera Dawida wydał zdławiony okrzyk torturowanych sprężyn.
Mister Marlington, niewidoczny w obłokach spowijającego go dymu, jak masywna, stukilowa pytja, ciągnął spokojnie dalej:
— Jakeśmy to przed chwilą ustalili, każdy z nas pięciu, o jednej i tej samej godzinie, to jest mniej więcej około godziny dziewiątej rano, odebrał wizytę dwóch delegatów miasta żydowskiego z jedną i tą samą propozycją. Delegaci poinformowali nas, że dwóch spośród nich udało się do pana, jako do osobistości, mającej w tej sprawie głos poniekąd decydujący. Czyżby ich pan nie przyjął?
Swawolne smugi dymu zawisły nad fotelami pięcioma znakami zapytania.
Z fotela mistera Dawida rozległ się opanowany, bezbarwny głos:
— Istotnie, była u mnie taka delegacja. Nie powiedzieli mi jednak wcale, że z podobną propozycją zwracają się równocześnie do wszystkich pozostałych amerykańskich członków rządu naszej koncesji. Dlatego wziąłem ją do pewnego stopnia za propozycję indywidualną i nie spodziewałem się, że dzisiejsze posiedzenie poświęcone będzie tej właśnie sprawie.
— Doskonale, — wybeczał ze swego fotela mister Marlington — teraz, skoro ustaliliśmy już faktyczny stan sprawy, czy nie moglibyśmy się dowiedzieć, ja i moi koledzy, jakiej treści odpowiedź dał pan delegacji żydowskiej?
— Owszem — odparł flegmatycznie mister Dawid. — Odpowiedziałem odmownie.
Teraz zkolei wszystkie pięć foteli wydało nieartykułowany okrzyk. Zaległa cisza.
Z jednego z foteli rozległ się dobroduszny rechot:
— Kolega raczy żartować. He-he! Kapitalny żart!
— Myli się pan, kolego — odciął oschle mister Dawid. — Nie żartuję bynajmniej. Nie wiem, czy wszystkim panom znane są warunki, z którymi żydzi łączą proponowaną nam przysługę. Delegaci żydowscy oświadczyli mnie, że gotowi są zabrać nas z sobą jedynie w tym wypadku, o ile za naszą sprawą Ameryka wpuści trzy tysiące Żydów, zbiegłych wraz z nami z zadżumionego Paryża, czyli, innemi słowy — wpuści do siebie zarazę. Nie uznałem za możliwe brać na siebie podobnej odpowiedzialności.
— Oczywiście — odezwał się po dłuższej chwili mister Marlington. — Wwóz do Ameryki trzech tysięcy żydów jest bezsprzecznie najmniej ponętną stroną tej propozycji. Trudno jednak wysuwać w tym względzie jakiekolwiek zastrzeżenia. Nie trzeba zapominać, że, w gruncie rzeczy, to nie my zabieramy ze sobą żydów do Ameryki, ale oni — nas. Wiemy dobrze, że wszystkie nasze dotychczasowe próby wydostania się poza kordon spełzły na niczem. Odtrącając nadarzającą się nam sposobność, popełnilibyśmy szaleństwo. Zresztą, z chwilą, gdy tylko znajdziemy się po tamtej stronie kordonu, role nasze zmienią się radykalnie. Po przybiciu do brzegów Ameryki niema nic łatwiejszego jak, pod pozorem jakiejś komisji lekarskiej, nie pozwolić żydom wogóle wylądować. Znalazłszy się na brzegu, postąpimy oczywiście tak, jak będziemy uważali za stosowne i wskazane dla dobra naszej drogiej ojczyzny. Nieprawdaż, panowie?
Głowy w fotelach skłoniły się milcząco na znak aprobaty.
Mister Marlington ciągnął, w przerwach między dwoma kłębami wonnego dymu:
— Chcąc uniknąć niepotrzebnego rozgłosu i wychodząc z założenia, że sprawa ta dotyczy wyłącznie nas, Amerykanów, postanowiliśmy nie wtajemniczać w nią naszych angielskich kolegów, których, jak pan widzi, nie zaprosiliśmy na dzisiejsze poufne posiedzenie. Niech postarają się sami, o własnych siłach, dostać na swoją wyspę. Mają zresztą o wiele bliżej i z nami byłoby im nie po drodze. Wyznam panom szczerze, że nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy wynosić stąd, że tak powiem, na własnych barkach, ludzi, którzy w ciągu ostatnich dziesiątków lat podstawiają nam ustawicznie nogę w naszych operacjach światowych. Powoływania się na pokrewieństwo ras są mało przekonywujące i abstrakcyjne. Sądzę, że jestem wyrazicielem zdania wszystkich panów, proponując rozwiązanie tej sprawy w myśl starej dewizy: Ameryka dla Amerykanów.
Fotele w milczeniu skinęły głowami.
Mister Marlington przechylił się konfidencjonalnie przez poręcz w stronę mistera Dawida Lingslaya.
— Widzę, że w tym względzie nie ma między nami różnicy zdań. Sprawa prawie wyłącznie zależy od pana, mister Lingslay. Cała marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych siedzi w pańskiej kieszeni. Wystarczy pańska króciutka depesza, by krążowniki, patrolujące na danym odcinku nasze wybrzeża, pojechały sobie gdzieś na manewry. Dał pan delegacji żydowskiej zbyt pochopną odpowiedź, nie zważywszy sprawy ze wszystkich stron. Wszyscy, jak tu jesteśmy, jesteśmy gorącymi patrjotami amerykańskimi. Nie wystarczy jednak być uczuciowo patrjotą. Trzeba być patrjotą racjonalnym. Powrót nasz do Ameryki przyniesie naszej ojczyźnie niewątpliwe korzyści, podczas gdy nasza bezsensowna śmierć tutaj byłaby połączona dla niej z nieobliczalnemi stratami. Przy wyborze naszych rodaków, których zechcemy wywieźć z Paryża, aby wrócić ich Ameryce, kierować się będziemy, rzecz oczywista, nie względami ilościowemi, lecz jakościowemi. Odjadą wraz z nami jedynie ludzie, których majątek stawia w pierwszym rzędzie obywateli naszej wielkiej ojczyzny, i którzy, dzięki niemu, są potężnemi podporami jej społecznego porządku. Sekretarz mój przygotuje do wieczora odpowiednią listę. Uważam, iż zwlekać z tą sprawą nie należy pod żadnym pozorem i że powinien pan, o ile możności jak najprędzej, zawiadomić rząd miasta żydowskiego o swej przychylnej decyzji.
Mister Dawid Lingslay odłożył cygaro i wstał.
— Pozwolicie panowie, że zarezerwuję sobie dwadzieścia cztery godziny czasu do namysłu. Jutro rano, po gruntownem zastanowieniu się, dam wam telefoniczną odpowiedź. Sprawa jest zbyt poważna, aby można było rozstrzygnąć ją napoczekaniu.
Pięciu panów dźwignęło się ociężale z foteli.
Mister Dawid pożegnał się i pośpieszył ku drzwiom.
— A co się tyczy tych trzech tysięcy żydów i wpuszczenia ich do Ameryki, — dmuchnął wślad za nim wraz z obłokiem dymu mister Marlington — to o nich niech się pan nie kłopoce. Ten drobny szkopuł z łatwością da się zlikwidować na miejscu. Niech pan to pozostawi mnie...
Zresztą mister Dawid dosłyszał już tylko pierwszą połowę ostatniego zdania. Drugą odcięły zasunięte z trzaskiem drzwiczki windy.
Po jego odejściu panowie zamienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Ciekawe, jakiego rodzaju kombinację planuje nasz czcigodny kolega, Lingslay — rzucił mimochodem jeden z foteli.
— I ile też my za nią bekniemy? — wtrącił drugi.
— Czy aby czasem Lingslay nie zmówił się z żydami, że wyjedzie z nimi sam, pozostawiając nas w Paryżu? Czy zauważyliście, panowie, jego zmieszanie, gdy się dowiedział, że u wszystkich nas byli dzisiaj delegaci żydowscy?
— Tak, mojem zdaniem, należy Lingslaya mieć na oku. Niewątpliwie coś się w tem kryje. Sam Lingslay jest z pochodzenia Żydem. Byłoby niezmiernie głupio, gdyby się nagle okazało, że wystrychnięci zostaliśmy na dudków, i że przegapiliśmy taką wyjątkową okazję.
— Możecie panowie być spokojni — rozległ się z kąta dostojny głos mistera Ramsaya Marlingtona. — Dzięki temu, że mister Dawid i ja pracujemy oddawna w pokrewnych gałęziach przemysłu, detektyw mój starym zwyczajem nie odstępuje go ani na krok. O każdem jego posunięciu będziemy dokładnie poinformowani i w chwili właściwej zawsze będziemy mogli interwenjować. Tymczasem szykujmy się do odjazdu, aby nie dać się zaskoczyć wypadkom.
Niestety, mister Dawid nie słyszał tej ciekawej rozmowy. Był już na ulicy i, odszukawszy w sznurze samochodów swego Rolls-Royce’a, opuścił się na miękkie poduszki i burknął, jak zawsze:
— Pola Elizejskie!...
Z nad kierownicy odwróciła się ku niemu nieznajoma twarz szofera.
Mister Dawid Lingslay w pierwszej chwili pomyślał, że przez pomyłkę wsiadł nie do swego auta, spojrzał na wyszyty na poduszkach swój monogram, chciał spytać, lecz nie spytał. Jako solista zwarjowanej rewji, przywykł już do ustawicznych zmian, których dokonywała codziennie w obsadzie zahukanych statystów narwana reżyserka — śmierć.
Suchym, metalicznym głosem powtórzył dokładny adres.
Szofer skłonił się w milczeniu. Auto ruszyło.
Odchodzący dzień, jak modelarz, nie mogący się doczekać śmierci zbyt powoli konającego chorego, oblepił twarz mistera Dawida gipsową maską skwaru. Mister Dawid pomyślał o miękkich jedwabnych poduszkach, w które można się zanurzyć, jak w półsen, i o innych, bardziej jedwabistych i zawrotnych. W rozmarzeniu przymknął oczy.
Kiedy je otworzył, spostrzegł, że auto stoi już przed dobrze znajomym pałacykiem. Story w oknach były szczelnie zasunięte.
— Śpi — pomyślał z tkliwością mister Dawid i uśmiechnął się do własnej myśli.
Dwukrotnie zadzwonił do drzwi. Minęła długa chwila. Nie otwierał nikt. Mister Dawid zadzwonił ponownie. Odpowiedziała mu cisza. Czyżby nie było nikogo ze służby? Mister Dawid zniecierpliwiony przytrzymał guzik dłużej. Dzwonek zaterkotał na alarm. Znowu milczenie.
Z bramy sąsiedniego pałacyku wychyliła się głowa starszego, siwawego mężczyzny. Zgryźliwa, zła głowa. Głowa powiedziała głośno łamaną angielszczyzną:
— Niema nikogo. Pani umarła dziś w południe. Zabrali ją do krematorjum. A służby niema — uciekła.
Mister Dawid Lingslay znieruchomiał z ręką na dzwonku. Stał tak widocznie długo, bo pierwszą rzeczą, jaka napowrót rzuciła mu się w oczy, była zdziwiona, pytająca, jakby zlekka szydercza twarz nowego szofera.
Mister Dawid ciężko zszedł po stopniach i opadł na siedzenie. Odwrócony ku niemu szofer nie przestawał patrzeć pytająco.
— Proszę jechać tak... trochę... przed siebie... — wyrzekł powoli mister Dawid.
Szofer skłonił się z szacunkiem. Auto ruszyło.
Kiedy późnym wieczorem, przed bramą Grand-Hotelu zatrzymała się maszyna mistera Dawida Lingslaya, na parterze, w „Café de la Paix“, skowytał już jazz i skazani na śmierć wyłupiastoocy dżentelmeni, jak gigantyczne komary, obsiedli okrągłe stoliki, ssąc przez trąbki słomek czerwoną krew koktajlów.
Znalazłszy się w swym pokoju sam, mister Dawid machinalnie nakręcił zegarek, położył go na szafce nocnej, poczem powoli zaczął się rozbierać. Dotknięcie chłodnych prześcieradeł przez cienki jedwab pyjamy było pierwszym bodźcem, jaki obudził z odrętwienia świadomość silnego, prawidłowo funkcjonującego ciała, i świadomość ta, jak włączona maszyna, ruszyła po swej codziennej, nieomylnej linji.
Czterdziestoletni mężczyzna pod fałdami kołdry po raz pierwszy uświadomił sobie jasno, że zeszłej nocy całował, tulił i brał kobietę, która dzisiaj umarła na dżumę.
Myśl była tak ostra i zimna, że mężczyzna poczuł lekki chłodek wzdłuż kręgosłupa.
Gdzieś, na powierzchni, zakłamane społeczne „ja“ czterdziestoletniego pana, znane pond nazwą „mister Dawid Lingslay“, coś, jak etykietka na flaszce, zawierającej roztwór chemiczny, jak przylepiony do szkła papierek z określoną ilością umownych znaków, — spróbowało się oburzyć: umarła kochanka, jedyna, niezastąpiona i t. p. Zrozumiałe byłyby jeszcze rozpacz, krzyk, rezygnacja, ale nie ordynarny egoizm, strach: zarażę się! Umrę! Lecz etykietka, jak każda etykietka, nie ma i nie mogła mieć wpływu na chemiczną zawartość butelki (czasem nieuważny chemik poplącze etykietki) — i ciało czterdziestoletniego mężczyzny, niezawstydzone bynajmniej, kontynuowało swą myśl prawem własnej niezachwianej logiki.
Za pierwszą myśl zazębiła się zaraz druga: a zatem zaraziłem się, zaraza jest już we mnie. Najdalej jutro — umrę. Może nawet jeszcze dziś w nocy.
Czterdziestoletni pan usiadł raptownie na łóżku. Myśl była tak prosta, tak niezbita w swej nieskazitelnej logiczności, tak przezroczysta i pełna tlenu, że powietrze w pokoju w porównaniu z nią wydało mu się czystym dwutlenkiem węgla i czterdziestoletniemu panu zabrakło na chwilę tchu.
„Miłość“, „kochanka“, wszystkie te kategorje, któremi niejaki mister Dawid Lingslay określał niegdyś stopnie swych wrażeń, odpadły nagle niezrozumiałe, jak słowa cudzoziemskiego języka. Została obca, zarażona, nieżywa kobieta; nawet nie kobieta, lecz kilogram popiołu, żyjąca teraz jedynie w nim, w bakterjach udzielonej mu zarazy, które może właśnie w tej chwili przegryzają się przez ciało do krwi.
Czterdziestoletni mężczyzna szarpnął ręką kontakt i zapalił światło. Lustrzana szafa naprzeciw wykrzywiła się ku niemu grymasem bladej, znajomej twarzy.
— Czy niema już ratunku? Czy aby na pewno niema już ratunku? Zastanówmy się spokojnie — rozumowało ciało czterdziestoletniego pana. — Bywały przecież wypadki, że nawet ludzie, którzy zarazili się syfilisem, przez wypalenie zakażonego miejsca bezpośrednio po stosunku, zapobiegali rozszerzeniu się choroby.
— Za późno — próbował oponować mózg.
— Nie, może właśnie jeszcze wcale nie za późno. Nie minęły jeszcze nawet całe dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli się pośpieszyć...
Zresztą ciało, jak wszelkie ciało, nad abstrakcyjne rozumowanie przekładało mowę konkretnej akcji. Czterdziestoletni mężczyzna boso zeskoczył z łóżka, z zabobonnem obrzydzeniem zrzucił, a raczej zdarł z siebie pyjamę i nago podbiegł do tualetki. Z ustawionych na niej flakonów, ręka czterdziestoletniego pana wyrwała słoik z sublimatem i przyrządziwszy pod kranem mocny rozczyn, zaczęła oblewać nim i nacierać do czerwoności kosmate, pokryte gęsią skórką ciało, poczynając od organów płciowych, kończąc na twarzy i muszlach usznych.
Gdy potrzeba bezpośredniej akcji została zaspokojona, i odprężona energia opadła, jak rozkręcony bąk, mógł na chwilę zabrać głos mister Dawid Lingslay i ten, spojrzawszy przez oczy czterdziestoletniego pana na odbijające się w lustrze, zaczerwienione, włochate ciało, zaopinjował:
— Jestem śmieszny.
Była to jednak uwaga nieśmiała i pozostała gdzieś, na marginesie, jakby nie dotyczyła zupełnie czterdziestoletniego pana. Nieprzyzwyczajony do nagości czterdziestoletni mężczyzna poczuł dreszcz chłodu; omijając rozpostartą na dywanie pyjamę, skierował się da szafy i wyjął świeży szlafrok, którym otulił swe kształty.
Przez chwilę rozważał, czy nie położyć się zpowrotem do łóżka, potem przyszło mu na myśl: zmienić bieliznę pościelową! Chciał zadzwonić na boya, lecz w tem miejscu zainterwenjował mister Dawid Lingslay, któremu wstyd było spotkać się o tak niezwykłej porze oko w oko z boyem, i czterdziestoletni mężczyzna dał za wygraną, wlazł wraz z nogami na fotel, postanawiając przeczekać na nim do rana.
Usadowiwszy się wygodnie, czterdziestoletni pan zaczął macać uważnie brzuch, naciskając go z całej siły, podobnie, jak i gruczoły pachowe. Oględziny nie dały jednak żadnego określonego rezultatu i czterdziestoletniemu panu nie pozostało nic innego, jak czekać.
Wtedy przez okienko wyczekiwania spróbował znów wyjrzeć mister Dawid Lingslay, który szybko sformułował swoje zdanie:
— Jestem tchórz. Boję się śmierci. Co za nonsens! Przecież od trzech tygodni żyjąc wśród zadżumionych, wiem doskonale, że lada dzień muszę umrzeć.
To jednak, a czem wiedział doskonale mister Dawid Lingslay, nie dotyczyło zupełnie czterdziestoletniego pana, który, jeżąc się tylko bardziej w swym, fotelu, uparcie nie przyjmował tego do wiadomości.
— Umrę, muszę umrzeć — starał się przekonać czterdziestoletniego pana mister Dawid Lingslay. — Cóż w tem dziwnego? Poprostu: byłem i nie będzie mnie.
Czterdziestoletni pan nie mógł jednak sobie tego prostego faktu w żaden sposób wyobrazić i jeżył się tylko coraz bardziej. I mister Dawid Lingslay zląkł się, czując, że czterdziestoletni mężczyzna chce krzyczeć.
— Nie można! Usłyszą! Przybiegnie służba! Wstyd! — perswadował gorączkowo.
Ale czterdziestoletni pan nie dbał w tej chwili o służbę. Czuł coś czarnego, śliskiego, oblepiającego mu już członki i ryczał przeciągle, jak zwierzę, póki mister Dawid Lingslay nie zatkał mu ręką ust.
— Usłyszą!
Przez chwilę mister Dawid Lingslay nasłuchiwał. Żaden szmer nie dobiegł jednak jego uszu. Teraz dopiero przypomniał sobie, że na całem piętrze niema poza nim nikogo.
— Cicho! Cicho! — uspokajał pieszczotliwie czterdziestoletniego pana.
Czterdziestoletniemu mężczyźnie, w brokatowym szlafroku na gołem ciele, było zimno i dzwonił zębami.
Korzystając z jego chwilowej apatji, mister Dawid Lingslay próbował rozumować dalej.
Jako doświadczony businessman, przywykł przed przystąpieniem do likwidacji jakiegokolwiek przedsiębiorstwa sporządzać bilans jego pasywów i aktywów. I teraz, z wysokości swego fotela, jak z wzniesienia, mister Dawid Lingslay spróbował obejrzeć się wstecz na przeżyte życie i podsumować zgrubsza jego pozycje. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył nieogarnione masy cyfr, które spływały ku niemu ze wszystkich stron szczelną, wszystko zalewającą lawą i, jak szare, miljardowe stada szczurów otoczyły jego fotel; w mimowolnym strachu podgarnął pod siebie bose, rozdygotane nogi.
Z szarego morza cyfr jedyną zieloną wysepką wykwitała miłość ostatnich tygodni, i mister Dawid Lngslay, jak rozbitek, chwytający się deski, spróbował na niej stanąć, ugruntować się w jej ciasnym obrębie. Ale w tej chwili złapał go za rękę czterdziestoletni pan, który nienawidził nieżywej, zadżumionej kobiety i bał się postawić nogę na jej spuściźnie.
Życie okazało się przedsiębiorstwem deficytowem i mister Dawid Lingslay czuł, że bez żalu zamyka jego księgę handlową. Czy warto było przez dwadzieścia długich lat, dniem i nocą, jak skazaniec, obracać ciężkie żarna miljonów, mażąc je obficie lepkim, czerwonym smarem, aby w chwili bilansu przekonać się, że we wzniesionych pracowicie śpichrzach, miast mąki, zalęgły się miljardami szczury cyfr, nieprzeliczona, wiecznie głodna armja, ostrząca już zęby na niego samego, który uważał ją za swe narzędzie, za środek, a okazał się nagle sam tylko środkiem do jej własnego zagadkowego celu?
I mister Dawid Lingslay, jak na egzaminie, bez zająknienia odpowiedział:
— Nie, nie warto.
— Więc umrę, umrę i nie pozostanie po mnie nic, ani śladu...
Tak sformułowana myśl wydała się niestrawną nawet misterowi Dawidowi Lingslayowi i upartą czkawką powróciła mu do gardła.
— Zaraz... Zastanówmy się na zimno: umierają pisarze, myśliciele, artyści. Zostają na zawsze utrwaleni w swojem tworzywie. Cóż było mojem tworzywem?
I mister Dawid Lingslay odparł:
— Pieniądze, majątek.
Niewdzięczne, bezimienne tworzywo. Majątek podzielą spadkobiercy. Nie zastanie nic, nawet nazwiska. Nazwisko wykreślą starannie ze swych rachunków bieżących wszystkie banki świata. Cóż pozostanie? Tępa nienawiść kilku miljonów robotników, w której żył dotychczas, jak w strasznej legendzie? Nawet stamtąd wyskrobią jego imię, zastąpią nowem. Za pięć lat nie zostanie po nim ani wspomnienia.
Mister Dawid Lingslay po raz pierwszy zrozumiał to, co nazywał dotychczas filantropijną psychozą starzejących się miljonerów, wszystkich tych Carnegie’ch i Rockefellerów, przekazujących olbrzymie sumy na cele dobroczynne, zakładających miljonowe fundacje swego imienia. Odczuł nagle krzyczący w nich starczy lęk przed niebytem, chęć utrwalenia się w czemś, przyczepienia się do czegoś za wszelką cenę, bodajby sylabami własnego nazwiska. Po raz pierwszy zrozumiał, ulitował się, rozgrzeszył wyrozumiałym uśmiechem. Biedacy! Finansując cudzą ideę, łudzą się, że uwiecznią w niej siebie, skoro przyczepią do niej zboku swój bilet wizytowy, tyleż mający z nimi wspólnego, co numer ich książeczki czekowej.
Tu zaniepokoił się nawet czterdziestoletni pan, który czując, jak grunt obsuwa mu się z pod nóg, niespokojnemi palcami przebierał w powietrzu.
Czterdziestoletni pan nie był w stanie rywalizować z logiką wywodów mistera Dawida Lingslaya i głuchym, zwierzęcym instynktem szukać zaczął kurczowo czegoś, o co możnaby się zaczepić, jak mięczak, czujący zbliżanie się fali, która go zmyje, szuka gorączkowo występu, chropowatości skały, aby do niej przylgnąć i przetrwać.
Macając w próżni świadomości, czterdziestoletni pan natrafił nagle na znajomą, przyczajoną tam twarz i najeżył się, jak smagnięty pies...
Mister Dawid Lingslay był człowiekiem bezdzietnym. Ta maleńka zgryzota toczyła go, jak robak, chociaż nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym. Upewniwszy się w trzydziestym szóstym roku życia, że dzieci mieć nie będzie, mister Dawid pomyślał o rodzinie. Miał niegdyś brata, o którym w swoim czasie doszła go wieść, że umarł z głodu w jakiejś norze na przedmieściu Londynu. Na człowieku, tak wypranym z wszelkich sentymentów rodzinnych, jak mister Dawid, wiadomość ta nie sprawiła najmniejszego wrażenia. Napomykało mu chwilami o niej leciutkie poczucie winy (niegdyś w ojcowskim testamencie wypadło zrobić małą poprawkę...). Rozglądając się za rodziną, przypomniał sobie, że pechowiec-brat pozostawił jakieś potomstwo. Mister Dawid postanowił je odnaleźć. Po długich poszukiwaniach, dowiedział się, że z całego potomstwa pozostał jedynie dwudziestoletni chłopak, imieniem Archibald, zarobkujący na życie w Londynie.
Poleciwszy przesłać mu bilet okrętowy pierwszej klasy i kilka tysięcy dolarów na zlikwidowanie spraw w Europie, mister Dawid w lakonicznym liście zaproponował bratankowi przeniesienie się na studia do Nowego Jorku.
Przyjechał chudy, wysoki mężczyzna, o dobrych, piwnych oczach, o twarzy zapadłej i zniszczonej, poprzecieranej wzdłuż załamań przedwczesnych zmarszczek, z kosmykami kasztanowatych włosów na mądrem, wysokiem czole. Zamieszkał w lewem skrzydle pałacu.
Misterowi Dawidowi spodobała się otwarta twarz bratanka i postanowił, odpasłszy go nieco, uczynić swą prawą ręką.
Odrazu wyszedł jednak galimatjas. Bratanek, zdeklarowany komunista, nie rozpakowawszy jeszcze dobrze manatków, rozpoczął na fabrykach stryjaszka agitację. Mister Dawid przyjmował alarmujące raporty podwładnych dyrektorów pobłażliwym uśmiechem.
Pragnąc położyć kres młodzieńczym fanaberjom bratanka, mianował go sekretarzem generalnym jednego ze swych przedsiębiorstw, w długiej, dobrotliwej i poufnej rozmowie dając mu do zrozumienia, że upatrzył go sobie na wspólnika i spadkobiercę.
Bratanek posadę przyjął, lecz agitacji w fabryce nie zaprzestał. Skończyło się na tem, że podburzeni robotnicy pewnego pięknego poranka opanowali fabrykę i ogłosili ją własnością komitetu robotniczego. Trzeba było uciec się do pomocy policji, która z trudnością przywróciła porządek, usunąwszy podżegaczy.
Po burzliwej rozmowie, między stryjem a bratankiem doszło do kategorycznego zerwania.
Od tego czasu mister Dawid Lingslay nie chciał więcej słyszeć o niewdzięcznym bratanku, o którym wszelki słuch zaginął.
Aż do pewnego wiosennego popołudnia. W tym czasie, naskutek wydalenia kilku prowodyrów, w czternastu fabrykach mistera Lingslaya wybuchł strajk. Na rozkaz mistera Dawida zarząd zamknął fabryki, wyrzucając na bruk wszystkich robotników. Wydaleni robotnicy spróbowali opanować fabryki siłą. Sprowadzono wojsko. Wyparty z zabudowań fabrycznych, tłum utworzył pochód i bocznemi ulicami, z różnych stron, spłynął ku pałacowi mistera Dawida Lingslaya. Zadzwoniły szyby.
Wytrącony z równowagi, mister Dawid zatelefonował po policję. Komisarz policji, będący na jego żołdzie, zapytał usłużnie, czy życzy sobie, aby zrobiono użytek z broni. Mister Dawid burknął lakonicznie w słuchawkę:
— Uważam, że już najwyższy czas skończyć z tem bałamuctwem. Wasze łzawiące bomby nie odnoszą żadnego efektu. Tłum przyzwyczaił się do pustych naboi i nic sobie z nich nie robi. Dwie salwy prawdziwe rozproszą demonstrantów i odbiorą im ochotę na przyszłość. Zresztą, to już pańska rzecz.
Komisarz nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Mister Dawid, ukryty za firanką, miał możność widzieć, jak z bocznej ulicy wypełzł kordon policji, jak gruchnęła salwa i tłum w popłochu rzucił się do ucieczki. W ciągu pięciu minut plac został opróżniony, jeśli nie liczyć kilkunastu ludzi, pozostałych bez ruchu na asfalcie.
Po chwili w gabinecie mistera Dawida zjawił się osobiście komisarz, w widocznem zakłopotaniu miętoszący nieskazitelnie białe rękawiczki. Mister Dawid długą chwilę nie mógł zrozumieć powodu jego wizyty.
— Pański bratanek... — bełkotał komisarz. — W pierwszym szeregu... Nie mogliśmy przewidzieć...
— Zabity? — zagadnął sucho mister Dawid.
— Tak jest... — wykrztusił ośmielony jego tonem komisarz. — Czy mam go kazać tu przenieść?
— Nie, skądże! — zdziwił się mister Dawid. — A zresztą... ma pan słuszność... Proszę go kazać zanieść do jego pokoju w lewem skrzydle.
Późno wieczorem, po raz pierwszy od roku, mister Dawid stanął na progu pokoju bratanka. Bratanek leżał na kanapie z odrzuconą wtył głową, i z kącików ust dwiema cienkiemi nitkami na kosztowny dywan sączyła się krew.
Mister Dawid Lingslay widział od tego czasu wiele twarzy, żywych i martwych, ale ta jedna pozostała na zawsze, w nienaturalnem powiększeniu, przybita na obwieszonej setkami gracików ścianie pamięci.
Rozumiał wszystko: robotnicy burzą się, idą otwartą piersią naprzeciw salwom policji. Nie widział w tem żadnego bohaterstwa. Cóż w tem dziwnego, że nędzarze zazdroszczą bogactw bogatym. Wystarczy podwyższyć zarobki, a wrócą potulni do pracy. Nie miał dla nich nawet nienawiści, poprostu gardził nimi.
Aż oto tu urywały się wszystkie przesłanki logiczne. Bratanek mistera Dawida Lingslaya, przyszły spadkobierca jego trzydziestu fabryk, prowadzący na splądrowanie przeznaczonych dla niego w przyszłości bogactw obdarty, drapieżny tłum... To nie mogło pomieścić się w głowie mistera Dawida, i myśl jego, przyzwyczajana do poruszania się we wszystkich szerokościach społecznych, jak we własnym gabinecie, uderzała się o to łbem, niby o nieprzebyty mur.
Znowu szerokim strumieniem popłynęły cyfry, lecz nie zmyły, nie zatarły nigdy bladej twarzy z kosmykami kasztanowatych włosów i dwiema nitkami krwi w bolesnych kącikach warg. Bratanek Arczi, pochowany na cmentarzu w New Yorku, w rodzinnym grobowcu Lingslayów, kpił sobie wyraźnie z kosztownych marmurowych płyt, prowadząc dalej swą przerwaną robotę. Z tłumu osaczonych demonstrantów, z depeszy o nowym strajku, ze szpalty porannej gazety, donoszącej o rewolucji w Chinach, zewsząd, spozierała na mistera Dawida blada twarz z czapką kasztanowatych włosów, czujna, wszechobecna, niezniszczalna.
Nieraz, gdy mister Dawid przejrzał raport o wygórowanych żądaniach robotników, gdy zniecierpliwiona ręka sięgała już po słuchawkę, i usta układały się do wycharknięcia hasła lokautu, — ze słuchawki, jak ślimak z muszli, wyłaniała się naraz twarz bratanka Arczi, i mister Dawid odkładał słuchawkę, brał ponownie raport, szedł na ustępstwa.
Nie zdając sobie sam z tego sprawy, gdzieś głęboko, poniżej niewzruszonych fundamentów „zasad“ i „przekonań“, w małym ogniotrwałym sejfie duszy, bratanek Arczi pozostał na zawsze, jako symbol bezinteresownego idealizmu, i wyzuty ze skrupułów szalbierz i łupieżca, mister Dawid Lingslay, ilekroć w jakiejś sytuacji życiowej zdarzyło mu się zdobyć na gest prawdziwie bezinteresowny, ukradkiem przed samym sobą, jak żyd — „mezuze“, dotykał palcami drzwiczek tego sejfu, jakby z mimowolną dumą szukając w nim sankcji.
Podobnie dzisiejszego rana, kiedy siwobrody rabi Eleazar i korpulentny pan w rogowych okularach proponowali mu interes, którego nieetyczność nie podlegała dlań najmniejszej wątpliwości, mister Dawid, skłonny już do zgody, instynktownie sięgnął ręką do swej skrytki i, niespodzianie dla samego siebie, z katonowską nieugiętością, odpowiedział odmownie.
I teraz, gdy wyłuskany z ubrań, goły czterdziestoletni pan, w obliczu obstępującej go nicości, kurczowym krzykiem rąk szukał dokoła siebie czegoś, do czego mógłby przywrzeć, na czem mógłby się odcisnąć, utrwalić, naprzekór oczywistości śmierci i procesowi rozkładu, ręka jego natrafiła w próżni na bladą twarz w czapce kasztanowatych włosów, i czterdziestoletni pan drgnął, jakby dotknął przewodnika elektrycznego.
Tak. Bratanek Arczi znał tę tajemnicę. Przywalony ciężkiemi, kosztownemi płytami grobowca Lingslayów, żył wzmożonem, niewykorzenionem życiem; na każdym kilometrze kwadratowym świata, gdzie tylko skupi się kilkuset obdartych, prześladowanych ludzi, złączonych wspólną wolą nowego ładu — wytryskał na nowo żywą, życiodajną iskrą.
I stryj po raz pierwszy odczuł cały ciężar i ubóstwo swej nieludzkiej samotności i zrozumiał, dlaczego nie chciał jej od niego przejąć, wraz z jego trzydziestoma fabrykami, lekkomyślny, zwarjowany bratanek.
— Wszystko pozostanie tu tak samo, tylko mnie nie będzie... — próbował wyobrazić sobie mister Dawid Lingslay. — I lustro, i komoda, i łóżko, wszystko tak samo. Przejdzie zaraza. Wydezynfekują i po wszystkiem. Na łóżku będą spali inni ludzie, mężczyźni z kobietami, kto wie, może nawet znajomi. Wszyscy będą odbijać się w lustrze. A po mnie nie zostanie nic. Paradne! A może po śmierci jednak coś z człowieka zostaje? Trzebaby choć zapamiętać dobrze, jak wyglądałem.
Mister Dawid Lingslay zaświecił jasno żyrandol i spojrzał w lustro. Ale spojrzawszy, przestraszył się. Z lustra patrzył na niego czterdziestoletni pan o rozczochranych, szpakowatych włosach, w rozpiętym na gołych piersiach szlafroku, ze sterczącymi, dotykającymi brody kolanami i z latającą szczęką.
— To nie jestem ja, to przecież nie jestem ja! — wybełkotał zdrętwiały mister Dawid, nie mogąc doszukać się swych nieskazitelnych rysów w bladej, sflaczałej twarzy czterdziestoletniego pana.
— Nic nie zostanie, nic! — ryczał z lustra czterdziestoletni pan. — Przyjdą, wyniosą, wrzucą do jamy! Nic, nawet w lustrze! Jutro będzie się już w niem odbijał kto inny, a nie ja! Nie ja? Co to znaczy: „nie ja?“ Nieprawda! Wcisnę się! Przylgnę! Zastanę w lustrze! Patrzeć! Widzieć, co robią tu inni! Tu, w tym samym pokoju! O-ho-ho! Niech spróbują odskrobać mnie od szkła! O-ho-ho!
Czterdziestoletni pan z obwisłą, rozdygotaną szczęką wyprężył się, zasłaniając sobą całe lustro.
Mister Dawid Lingslay poczuł, że traci pod nogami grunt, że rozpływa się, jak widmo. W ostatnim odruchu samoobrony pochwycił stojący pod ręką flakon z sublimatem i z całej siły wyrżnął nim w lustro...
Kiedy, nazajutrz rano, nowy boy wprowadził do salonu mistera Dawida Lingslaya rebego Eleazara ben Cwi i korpulentnego jegomościa w amerykańskich okularach, obaj panowie długi czas czekali w milczeniu.
Po dwudziestu minutach na progu salonu ukazał się mister Dawid Lingslay. Był bledszy nieco, niż zwykle, i bardziej jeszcze sztywny. Patrząc gdzieś, w okno, powiedział matowym głosem:
— Zastanowiłem się przez noc nad propozycją panów i doszedłem do wniosku, że wczoraj rozumowałem niesłusznie. Istotnie, dlaczego zakładać zgóry, że ktoś musi się koniecznie zarazić? Miejmy nadzieję, że, przy skrupulatnej rewizji lekarskiej i kwarantannie, dżumę pozostawimy w Paryżu. Dziś jeszcze wyślę do mego sekretarza, do Nowego Jorku, odpowiednią szyfrowaną depeszę. Sądzę, że nie należy sprawy odkładać i że byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli wyruszyć jeszcze tego wieczora.
Rabi Eleazar i pan w okularach w milczeniu skłonili głowy.
Zimny wschodni wiatr palcami wprawnego fryzjera ondulował niesforną czuprynę nocnego morza.
Okręt „Maurytania“ szedł pełną parą, ze zgaszonemi ogniami. Ostatnie zarysy brzegów rozpłynęły się dawno we mgle. Tłum pasażerów, który przez pierwsze godziny po odjeździe zalegał pokłady, zwolna rozpełzł się już po szufladach klas. W olbrzymim kadłubie okrętu, jak dwa przyczepione do jego żeber świetliki, błyszczały dwa okienka w rzędzie kajut pierwszej klasy.
Na kanapie jednej z kajut zwinięty w kłębek śpi stary szames i wargi jego przez sen powtarzają wyrazy niedokończonej modlitwy.
Przy stoliku, w starym pasiastym tałesie, jak siwobrody Neptun w pasiastym płaszczu kąpielowym, siedzi rabi Eleazar ben Cwi. Miarowo, w takt kołysania okrętu, kiwa się chudy tułów rebego Eleazara, a wargi jego szepcą modlitwę dziękczynną:
— Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli...
Pomału kleją się bezsenne oczy rebego Eleazara i zwolna, w takt modlitwy, w stronę Mizrach, kołysze się olbrzymi, brzuchaty kadłub okrętu.
W narożnej, zachodniej kajucie, wyciągnięty na łóżku, z papierosem w ustach, leży mister Dawid Lingslay, wpatrzony w drgający na suficie cień lampy; przewraca się z boku na bok, zapala od niedopałka już dziesiątego papierosa. Jak hamak kołysze się pokój, wabiąc sen, a sen ucieka, jak kulka po spadzistej podłodze kajuty. Każde chybnięcie podłogi, to mila dalej od Europy, od Paryża, od dżumy, od śmierci, — to mila w głąb w puszystą, kwietną łąkę życia.
Na blacie szafki nocnej cyka niewzruszony, ironiczny zegarek: sześć godzin od chwili odjazdu z Europy.
Na drugi dzień, pod wieczór, rozpalone żelazko słońca rozprasowało bez śladu zmięte fałdy fal. Okręt szerokim łukiem skręcał na zachód, jak czarodziejska igła na obracającej się gigantycznej płycie gramofonowej oceanu.
Na wszystkich pokładach czarno było od pasażerów.
Z górnego pomostu paruset dżentelmenów w kraciastych kepi, otulonych w pledy, plamiło niepokalany błękit tła kłębami cygarowego dymu. Dżentelmeni co bardziej rześcy skracali sobie czas jużto golfem, jużto tenisem, jużto zwyczajnie brydżem. Bezcieleśni stewarci z tacami w ręku balansowali pobożnie między szezlongami, jak linoskoczki — na przeciągniętych nad przepaścią, niewidzialnych drutach, obawiając się uronić nietylko kroplę drogocennego płynu, ale nawet najmniejsze słówko lub mimowolne westchnienie.
Na pokładzie pierwszej klasy opaśli, podkarmieni panowie, przebierając w palcach paciorki breloków, delektowali się morzem, rozparci na wygodnych leżakach. Miękkostopi, gutaperkowi stewarci roznosili napoje chłodzące. Kilku pomysłowych młodzieńców, z dwóch przypadkowych trąb, bębna i naczyń kuchennych, skleciło improwizowany jazz-band i pod miauczące dźwięki modnej muzyki młodzież tańczyła do upadłego.
Na pokładzie trzeciej klasy, pasażerowie ubożsi, usadowieni na pękatych walizach, chwytali padające zgóry okruchy dźwięków, otwierając ze zdziwienia usta, jak ryby na przyjęcie rzucanej im bułki.
Naraz w grupie tańczących powstało nieopisane zamieszanie. Pokład opustoszał, jak zmieniony raptownym podmuchem. Wystraszeni tancerze pierzchnęli szerokim kołem. Wpośrodku koła, na ziemi, wił się młody człowiek w binoklach. Widocznie upadając stłukł jedno szkiełko i wytrzeszczone, krótkowzroczne oko, pozbawione osłony, wpatrywało się teraz z przerażeniem w uciekających. Młody człowiek, jak wyrzucona na piasek ryba, pluskał niezdarnie przydługiemi płetwami rąk.
Niewiadomo skąd, z za rogu, wyłonili się nagle dwaj ludzie w białych fartuchach, z noszami i, rzuciwszy na nie trzepocącego się, jak karp, młodzieńca, znikli za węgłem. Drugie szkiełko od binokli spadło i potoczyło się po pokładzie.
W jednej chwili cały pokład zawirował w zamęcie. Zażywni panowie, popychając się i gubiąc breloki, parli ku schodom, prowadzącym do kajut. Przez chwilę słychać była tylko zgiełk głosów i łoskot zatrzaskiwanych drzwi. Po pięciu minutach na pokładzie nie było już żywej duszy.
Wtedy, z jednego z foteli niewidocznych w cieniu komina wstał szpakowaty pan w kraciastem sportowem ubraniu. Powolnym, roztargnionym krokiem przemierzył pokład i oparł się o poręcz.
Szpakowaty pan zapalił papierosa.
Wdole, u burt, pluskały fale.
Nazajutrz rano powiał wiatr i chłostane nim morze zakołysało się trwożnie.
Na pokładzie pierwszej klasy było pusto i, jak lokaje po balu, snuli się po nim elastyczni, bezsenni stewarci.
Około godziny dziesiątej na pokładzie ukazał się szpakowaty pan w kraciastem sportowem ubraniu.
Szedł niepewnie, zataczając się nie w takt chwiejby okrętu. Uszedłszy parę kroków, natrafił na wygodny fotel u burty i opuścił się na niego ciężko. Wyjął z kieszeni lusterko w kosztownej skórzanej oprawie i uważnie zbadał swój język.
Bez określonego wyrazu na twarzy schował zpowrotem lusterko i ostrożnie rozejrzał się po pokładzie. Pokład był pusty. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, pan w sportowem ubraniu wykonał rękoma parę dziwnych ruchów, przypominających szwedzką gimnastykę. Następnie, nie przestając się oglądać, ukradkiem pomacał się pod pachami, jak człowiek w uwierającem go, za ciasnem ubraniu.
Na pokładzie zjawił się steward. Szpakowaty pan szybko wyjął z kieszeni książkę i pogrążył się w czytaniu. Z kąta jego roztaczał się widok na pokład trzeciej klasy, gdzie przycupnięci na swoich walizkach, stłoczeni pasażerowie rozwijali prowianty i skwapliwie zabierali się do śniadania.
Na pokładzie, gdzie siedział szpakowaty pan, stewarci rozstawiali poprzewracane fotele.
Szpakowaty pan szybko wertował książkę.
Było już dobrze po południu, gdy z dolnego pokładu do uszu jego doleciał hałas i zgiełk. Zgiełk był tak donośny, że szpakowaty pan oderwał się od książki i, przechyliwszy się przez poręcz, spojrzał wdół. Dolny pokład roił się w tej chwili, jak stratowane mrowisko. W czarnem mrowiu ludzi dostrzec było można uwijającą się parę białych fartuchów. Przysłoniwszy oczy dłonią, szpakowaty pan w innym rogu dolnego pokładu dojrzał dwa inne białe fartuchy. Trzecia para białych fartuchów schodziła z ciężarem po schodach, prowadzących do kajut. Na dole rozbrzmiewał lament i gwałt.
Szpakowaty pan wrócił do poprzedniej pozycji i zagłębił się w czytaniu książki. Zgiełk jednak najwidoczniej rozproszył jego uwagę, gdyż po chwili odłożył książkę i, wyciągnąwszy się w niedbałej pozie, przymknął oczy. Długi czas pozostawał tak bez ruchu i mogło się zdawać, że zasnął.
Po pewnym czasie jednak wyjął z kieszeni stylo i na wyrwanej z notesu kartce napisał parę słów. Potem wstał i stanowczym krokiem podążył w kierunku schodów, prowadzących nadół.
Znalazłszy się w kabinie radjotelegrafu, szpakowaty pan poprosił dyżurnego telegrafistę o przesłanie do Nowego Jorku pilnej szyfrowanej depeszy. Radjotelegrafista skłonił się z uszanowaniem. Zastukał aparat.
Wychodząc po chwili z kabiny, szpakowaty pan natknął się w drzwiach na korpulentnego jegomościa w rogowych okularach.
— A, to pan, panie Lingslay! — ucieszył się jegomość w okularach. — Szukam pana wszędzie. Za trzy godziny będziemy u celu. Czy wszystko w porządku?
— W najzupełniejszym. Pokazywałem wszak panu odpowiedź. Wszystko przygotowane. Dla całkowitej pewności wysłałem właśnie przed chwilą do mego sekretarza jeszcze jeden telegram.
— Doskonale — zatarł ręce pan w okularach.
Mister Dawid Lingslay spojrzał na zegarek:
— Za niecałe trzy godziny będziemy na linji krążowników, patrolujących wybrzeże. Pan będzie łaskaw dopilnować, aby zastosowano się ściśle do moich instrukcyj. Czy nie zapomniał pan o podniesieniu egipskiej bandery?
— Wszystko zrobione według pańskich wskazówek.
— Nie jest wykluczone, że, o ile na pokładzie któregoś z krążowników znajduje się przypadkowo jeden z niewtajemniczonych admirałów, będą one zmuszone nas ostrzeliwać. Oczywiście ślepemi nabojami. Niech pan będzie łaskaw uprzedzić o tem pasażerów dla uniknięcia niepotrzebnej paniki. Żeby mi nikt nie ważył się w zamieszaniu spuszczać na wodę łodzi ratunkowych! Dowódcy odcinka, powiadomieni o wszystkiem, oddadzą do nas najwyżej dla pozoru kilka ślepych wystrzałów. Jechać będziemy ze zgaszonemi ogniami. W ciągu pięciu minut będziemy po tamtej stronie linji.
— Czy nie zachodzi możliwość jakiejś komplikacji? — zagadnął niespokojnie pan w okularach.
— Wykluczone. Pokazywałem panu depeszę. Wszystko przygotowane do najdrobniejszych szczegółów. Obecność moja na pokładzie jest, sądzę, najlepszą tego gwarancją. Nie przypuszcza pan chyba, abym narażał się na niepewne.
— Naturalnie. Pytam się tylko tak, dla pewności. Wysłał pan jeszcze jedną depeszę?
— Tak jest. Za chwilę powinniśmy mieć odpowiedź.
Na pokładzie ukazał się chłopiec:
— Depesza dla mistera Dawida Lingslaya.
Mister Dawid przebiegł wzrokiem blankiet.
— Sekretarz depeszuje, że wszystko przygotowane — powiedział, mnąc kartkę w palcach. — Niech pan łaskawie uprzedzi pasażerów, jak to wskazywałem, i wyda ostatnie zarządzenia. W chwili przyjazdu spotkamy się na pokładzie.
Mister Dawid Lingslay wspiął się po schodach na pokład.
Zapadał szybko zmierzch. W półmroku, mister Dawid natknął się na dwie białe postacie, wynoszące na noszach jakiś ładunek. Skwapliwie ustąpił z drogi i przywarł do komina. W ciemności psztyknęła zapalniczka. Przytknąwszy do niej blankiet otrzymanej depeszy, mister Dawid zapalił nim papierosa. Wątły płomyk oświetlił na chwilę twarz, bladą, surową, prawie kamienną. Ogień zgasł. Twarz rozpłynęła się w mroku.
O godzinie dwunastej, na horyzoncie ukazały się światła pierwszych krążowników. Na pokładzie zapanowało silne ożywienie. W ciemności, tu i tam, zamiotały się postacie ludzkie, zabrzmiały krótkie odgłosy komendy. „Maurytanja“ ze zgaszonemi ogniami szła pełną parą.
Ognie na horyzoncie zbliżały się z każdą chwilą. W mroku można już było rozróżnić gołym okiem czarne kontury pływających gmachów. Z wieży jednego z nich, jak z rozpylacza, trysnął reflektor. Reflektor nerwowo pomacał morze i zatrzymał się na kadłubie „Maurytanji“, oślepiając snopem światła tłum znajdujący się na pokładzie.
Równocześnie drugi reflektor oświetlił pokład od strony północnej. W głuchej ciszy żałośnie, przeciągle zaskowytała syrena i skowyt jej, jedna z drugą, podchwytywały kolejno coraz dalsze. Naprężenie na pokładzie dosięgła szczytu.
Od jednego z krążowników z świstem oderwał się słup ognia i łukiem pocisku przeszybował nad „Maurytanją“.
— Strzelają ślepemi nabojami — szepnął konfidencjonalnie jegomość w okularach do otaczającej go grupy korpulentnych panów.
— Czy nie może się tam czasem przez pomyłkę zaplątać jakiś prawdziwy? — zagadnął niespokojnie pan z czarną śpiczastą bródką.
— Wykluczone — uśmiechnął się pobłażliwie pan w okularach. — Tam, gdzie wchodzi w grę mister Dawid Lingslay, nie może być mowy o pomyłce.
„Maurytanja“ szła naprzód, co pary w kotłach. Teraz już, równocześnie z trzech stron, trysnęły wgórę trzy słupy ognia i huk wystrzałów wstrząsnął zwisającą, jak żagiel, płachtą powietrza. Gdzieś, na końcu pokładu rozległ się krzyk, potem rumor walących się odłamków. Na okręcie powstało zamieszanie. Armaty biły bez przerwy. Ze środka pokładu „Maurytanji“ buchnął wgórę czerwony słup dymu, podpierając walące się niebo.
W tej samej chwili na pokładzie oświetlonym snopami reflektorów ukazał się stary szames w rozwianym chałacie i pobiegł z krzykiem, wymachując rękoma.
— Zabity! Rebe Eleazar zabity! — wrzeszczał oszalały szames.
— Mister Dawid Lingslay! Gdzie jest mister Dawid Lingslay?! — krzyczał pan w rogowych okularach, szarpiąc za piersi wszystkich napotkanych dżentelmenów i zaglądając im w twarze.
Wybuch desek i dymu odrzucił go na barjerę.
Pan w okularach spróbował wstać, ale jakiś olbrzymi niewidzialny gwicht przytłoczył go do ziemi. Pochylił się nad nim stary rozczochrany szames. Pan w okularach chciał coś powiedzieć. Z gardła wydobywał mu się chrapliwy świst. Szames nachylił się niżej.
— Depeszę... Wysyłał dziś do New Yorku nową depeszę.. — wyrzęził pan w okularach.
Pociski waliły bez ustanku. Tylna część kadłuba „Maurytanji“, zdruzgotana na miazgę, z błyskawiczną szybkością pogrążała się w wodę. Nad falami sterczał jeszcze tylko wystrzelający pionowo dziób.
Na dziobie, bodącym niebo, przerzucony przez poręcz wisiał mister Dawid Lingslay. Z oderwanej wraz z częścią tułowia ręki obfitym strumieniem spływała na pokład krew.
Mister Dawid Lingslay nie odczuwał bólu. Czuł, że powoli pogrąża się gdzieś wdół, ale nie była to woda, był to raczej miękki, posuwisty dźwig, który spuszczał go gdzieś w głąb, wzdłuż przesuwających się pięter świadomości. Mimo niego, w odwrotną stronę, wznosiły się inne szklane windy, pełne znajomych, nawpół startych twarzy. Na pierwszym planie mister Dawid dostrzegł nienaturalnie powiększoną twarz bratanka Arczi, o dobrych piwnych oczach, z kosmykami kasztanowatych włosów na mądrem, szerokiem czole; bratanek Arczi uśmiechał się. Mister Dawid Lingslay spróbował odzwierciedlić ten uśmiech dziwnie znieruchomiałemi kącikami warg. Czuł z dumą, że wykonał przed chwilą jakąś niezmiernie ważną pracę, na którą przez całe życie nie starczyło mu czasu i z której bratanek Arczi powinien byłby być bardzo zadowolony, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć — jaką mianowicie. Potem oświetlone piętra stały się coraz rzadsze w czarnym, nieprzeniknionym szybie.
Powolny, kołyszący się dźwig miękko strącił go w śmierć.