Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
Od wyjazdu pana Rudolfa do W. upłynęło kilka dni, podczas których matka moja ożywiona była najpiękniejszemi nadziejami. Oczy jéj rozpogodziły się, fałdy na czole stały się mniéj głębokiemi. Marzyła, że będzie mogła pozostać pod rodzinnym dachem, pomiędzy temi ścianami, śród których tyle miłych i świetnych dni przeżyła. Zgadzam się, — mówiła raz do mnie — resztę mego życia przepędzić w ciszy i mierności, byleby tylko zostać tutaj i nie wychodzić ztąd w świat na tułaczkę, bez dachu i chleba, a jeszcze z myślą, że twoją gubię przyszłość, Wacławo...
Nie mówiła wszystkiego, co myślała, ale ja dobrze odgadywałam z jéj twarzy, iż najbardziéj dlatego pragnęła odzyskać jaką taką niezależność, aby módz połączyć się z moim ojcem, bez narażenia się na posądzenie z jego strony o rachubę i żebraninę.
Pewnego dnia posłyszałyśmy turkot kół na dziedzińcu; spojrzałam w okno i zobaczyłam wchodzącego na wschody ganku pana Rudolfa i drugiego jeszcze mężczyznę, którego twarz zakrywał wysoko podniesiony kołnierz płaszcza. W tym ostatnim domyśliłyśmy się obie prawnika, którego miał nam przywieźć pan Rudolf.
— Ciekawam, czy ten pan wypadkiem nie jest mi już znajomy? — rzekła moja matka.
— Zdaje mi się — odpowiedziałam — że z ruchów i postawy przypomina mi kogoś, dawno widzianego...
Kończyłyśmy zamieniać z sobą te słowa, gdy do pokoju weszli nasi goście. W towarzyszu pana Rudolfa poznałam natychmiast pana Władysława N., owego młodego prawnika, tak ukochanego niegdyś przez Zosię i tak szczerze ją kochającego. On jednak widocznie nie poznał mnie, bo powitał mię tak, jak osobę, którą po raz piérwszy w życiu spotykał. W czasie piérwszych frazesów, niemal urzędownie rozpoczynających zwykle rozmowy pomiędzy osobami, które się dopiéro poznają, z prawdziwém zajęciem przypatrywałam się panu N. Musiał miéć nie wiele więcéj, jak lat trzydzieści, i był bardzo przystojnym mężczyzną; wysoka i pełna godności postać, szerokie otwarte czoło, podłużnie wykrojone, pełne wyrazu oczy, i cienkie, inteligencyą nacechowane usta, tworzyły całość, bardzo przyjemnie uderzającą oko. Nie mniéj jednak było w powierzchowności téj coś, co nadwerężało jéj harmonią, nie w przykry bynajmniéj, ale uderzający sposób. Z razu nie mogłam zmiarkować, coby to było, ale po kilku chwilach i zamienionych z panem Władysławem frazesach, w tonie mowy jego, w wyrazie spojrzenia, w ruchu warg i sposobie noszenia głowy, postrzegłam mnogie odcienia pewnéj, niedającéj się dobrze określić słowami, ale widocznie pragnącéj uwidomić się i graniczącéj prawie z pogardliwością, dumy. Ten rys powierzchowności młodego prawnika łagodzony był prawdziwie światowém, grzeczném i umiejętném obejściem się, nie mniéj jednak stanowił niby ostrą wypukłość na tle piękném i równém. Przytém, o ile mogłam sobie przypomniéć, zdawało mi się, że przed kilku laty pan Władysław nie posiadał téj ujemnéj wybitności, wszakże nie byłam tego pewną, bom go mało wtedy widywała, a do tego nie posiadałam była jeszcze trudnéj umiejętności pochwytywania wewnętrznych cech człowieka z zewnętrznych objawów, umiejętności, która przychodzi nam wtedy dopiéro, gdyśmy już wielu znali ludzi i znajomość tę wielu doświadczeniami okupili. Pan Rudolf, niecierpliwie snadź oczekujący zdania prawnika o sprawach mojéj matki, prędko przystąpił do rzeczy, a po półgodzinnéj najwięcéj rozmowie o jesiennéj pogodzie i nowinach z miasta, obsiedliśmy wszyscy okrągły stół, założony mnóztwem papierów, przywiezionych przez pana Rudolfa i wydobytych przeze mnie z różnych szuflad mojéj matki, w których leżały one porozrzucane w nieładzie i zaniedbaniu, świadczącém, o ile one śmiertelnie ją nudziły. Odraza ta mojéj matki do wszystkiego, co się tyczyło czysto tylko majątkowych interesów, objawiła się i w rozmowie naszéj z panem Władysławem, w któréj mały bardzo wzięła udział.
Pan Rudolf i ja staraliśmy się z całéj siły jak najlepiéj prowadzić młodego prawnika po labiryncie niezmiernie zawikłanych dróg i dróżek, jakiemi majątek mojéj matki stopniowo i z coraz większą szybkością od kilku lat dążył do zupełnego upadku. On sam z wielce skupioną uwagą, ozdabiającą jego wyniosłe czoło piękną zmarszczką zamyślenia, przeglądał stosy papierów, kreślił uwagi swe na marginesach, wypytywał nas o różne szczegóły, nakoniec odłożył na bok kilka ostatnich arkuszy, które przelotnie przebiegł oczyma i zwrócił się do mojéj matki:
— Sprawy pani — rzekł — są tak powikłane, i wszystkiemu, co się ich tyczy, tak brakuje systematu ułatwiającego badania prawne, że, dla dostatecznego zapoznania się z niemi, a następnie dla zawyrokowania o ich stanie, nie wystarczą godziny, ani nawet dnie. Dlatego téż, pragnąc spełnić zadanie moje jak należy, będę panią prosił o gościnność najmniéj na parę tygodni...
Matka moja odpowiedziała, iż z radością i wdzięcznością przyjmuje propozycyą pana N., a tylko obawia się, aby nie było niedyskrecyą z jéj strony zabierać mu tyle drogiego czasu.
Pan Władysław skłonił się ze ścisłą a właściwą sobie, nazbyt może wyniosłą, grzecznością.
— Pan Rudolf — rzekł — uprzedził mnie, że będę tu miał wiele do czynienia; urządziłem się więc stosownie i zostawiłem w W. kogoś, kto mnie w tamecznych zajęciach moich zastąpi. Zresztą, pojmujesz zapewne pani, że każdy pragnie spełnić swój obowiązek jak najlepiéj.
Na wyrazie każdy, położył szczególny nacisk, i cały ostatni frazes wymówił tak, jakby miał powód mniemać, iż matka moja nie koniecznie może pojmować to, co przezeń wyrażał.
Podano herbatę, a pan Władysław, odstąpiwszy od stołu założonego prawnemi papierami, stał się zupełnie światowym człowiekiem. Dość było godzinę z nim porozmawiać, aby przekonać się, że posiada jeden z najpiękniejszych umysłów, jakie istniéć mogą. Wiele umiał, wszystko pojmował, pamięć miał niezmierną, łatwość wyrażania się wielką i zwroty mowy pełne wdzięku. Wszakże i umysłowa jego strona, lubo tak energicznie i w pełni rozwinięta, objawiała w sobie tę samę ujemną a uderzającą cechę, jaką wybitnie odznaczała się jego powierzchowność. Przy każdém niemal wypowiedzianém przezeń zdaniu, czuć było, że, doskonale utworzony przez naturę i długą wyrobiony pracą, umysł tego człowieka, cierpiał z jednéj strony, a cierpienie tworzyło na nim niby sztuczną narośl, psującą jego symetryczne i spokojne zarysy.
O ile mogłam spostrzedz, umysłowa ta narośl składała się ze zbytecznéj dumy, wciąż podsycanéj pilném strzeżeniem godności osobistéj, którą uważał jakby zostającą w ciągłém niebezpieczeństwie, i z ogólnego zwątpienia o ludzkości, a szczególniéj o tak zwanych wyższych jéj sferach i rządzących nią ustawach społecznych. Nie wiele było przedmiotów, o których-by mówił bez pewnego ironicznego układu ust i nagięcia głosu, co w doświadczoném oku, które na niego patrzyło, mogło wzbudzać pewne niedowierzanie. Ale dla mało doświadczonego, lub z wyłączną nań patrzącego sympatyą, musiało-by koniecznie stanowić powab i pociągającą oryginalność. Kilka razy, gdy patrzyłam na pana Władysława, na myśl mi przyszła Zosia, i doprawdy żałowałam nieledwie, iż na niego to padł wybór pana Rudolfa, i że mimo woli zaciągnęłyśmy go w te strony, gdzie przed kilku laty poznał uroczą dziewczynę, dziś już będącą żoną innego. Więc ci ludzie znowu spotkać się mają oboje, piękniejsi i bardziéj jeszcze powabni, niż dawniéj?
Nie bez pewnéj obawy myślałam o tém, a uczucie to zwiększało się we mnie, im dłużéj patrzyłam na pana Władysława i słuchałam zdań jego, tchnących hardą niepodległością, dziwnie wspomaganych śmiałą a energiczną grą jego fizyognomii.
Rozmowa, podsycana przez moję matkę, którą przyjemny gość widocznie rozweselił, a nadzieje polepszenia interesów natchnęły dawną światową werwą, przez pana Rudolfa, więcéj ożywionego, niż kiedy, i przeze mnie, pragnącą jak najlepiéj poznać człowieka, który tak ważną rolę odegrał w życiu méj dawnéj przyjaciółki, przybierała rozmaite zwroty, aż w końcu skierowała się na temat rodzinnych uczuć i związków, nie zupełnie może właściwy do rozbierania w obecności mojéj matki i pana Rudolfa. Nie mniéj jednak przyszedł jakoś sam przez się, wysnuł się z jakiegoś opowiedzianego wypadku i został podjęty przez pana Władysława z właściwą mu żywością i śmiałością sądu.
— Małżeństwo! rodzina! — mówił z dowcipnym uśmiechem, nabierającym mocy od głębokości spojrzenia. — Małżeństwo! rodzina! doprawdy, moi państwo, zdaje mi się, że ci, co wymawiają te wyrazy, używają metafory i prawią o czémś, co istnieje zapewne w abstrakcyjnych sferach idei, ale nie zostało jeszcze ściągniętém na ten padół płaczu ku pocieszeniu płaczących, o czémś, co stanowi może najwyższą rozkosz mieszkańców wspaniałego Jowisza lub uroczéj Wenery, lecz nie zamieszkało jeszcze na naszéj kuli ziemskiej!
Zrobiłam uwagę z uśmiechem, że w takim razie każda świątynia od czasu do czasu przenosi się na Jowisza lub Wenerę, bo w każdéj od czasu do czasu odbywają się akta, dowodzące o istnieniu małżeństwa, będącego zaczątkiem rodziny. Pan Władysław wzruszył lekko ramionami.
— Są na świecie — odpowiedział — pewne konwencyonalne wyrażenia, które, według umowy, jaką pomiędzy sobą zawarli członkowie społeczeństwa, mają oznaczać rzecz taką lub owaką, bez względu na to, czy istnieje ona w rzeczywistości, albo jest tylko domniemaną. Bóg, miłość, wolność, równość, rodzina, szczęście, oto szereg takich konwencyonalnych wyrazów; każdy z nich znajduje tyle tłómaczeń, ile na świecie jest różnych odcieni charakterów i umysłów ludzkich. Miłość i rodzina mają ich o tyle więcéj od innych, o ile więcéj wysunięte są na przód na planie powszednich człowieka poczuć i potrzeb. Ideału zaś tego wszystkiego gdzie szukać? Pewnie nie tam gdzie pani mówiłaś... nie w świątyni i aktach w niéj spełnionych...
— Gdzież więc? — spytałam, powodowana ciekawością dojścia do głębi myśli oryginalnego człowieka.
Uśmiechnął się żartobliwie i odparł podniesionym głosem:
— W lepszym świecie! — ale wnet zamyślił się na chwilę i dodał poważnie: — albo, jeśli nie podobają się pani tak abstrakcyjne nadzieje, w pierwotnéj prawdzie człowieczego serca, które mówi mu: w to wierz, a w to nie wierz! to kochaj, a tego nie kochaj!
— A gdzież jest ta prawda i kędy jéj szukać? — spytałam jeszcze.
— Pod stopami przesądów społecznych, które noszą miano jéj ustaw — odpowiedział pan Władysław tym razem bardzo seryo, a piękne brwi jego ściągnęły się jakby pod wpływem dotkliwéj myśli.
Ani przypuszczał zapewne, że był obok niego ktoś, kto, bacznie nań patrząc, odgadywał, iż w téj chwili pomyślał o zdeptanéj przesądami społecznemi prawdzie własnego jego serca.
W podobny sposób mówił o wszystkiém, co tylko odnosiło się do przyjętych przez ogół form sądzenia i postępowania. Gruntem jego rozumowania było, że każdy człowiek we własném wnętrzu posiada z natury daną mu już miarę, wedle któréj wypada mu czuć i czynić, a że wszelkie zboczenie od téj miary dla jakichkolwiek względów, wszelkie przerośnięcie jéj lub niedorośnięcie jest chorobliwością, wynikłą z tego, co się zwykło nazywać porządkiem społecznym, a co przeciwnie jest stanem chaotycznego bezładu, z lekka narzuconego obsłonkami konwenansowych form i przyzwoitości. Dowodził, że zadaniem jest ludzi samodzielnych, wyższych umysłem i posiadających odwagę swych przekonań, rządzić się tylko tą prawdą przyrodzoną, jaka przemawia do nich głosem ich serca i rozumu, a wszystko inne uważać za zaraźliwe wrzody społeczne, które odcinać należy od społecznego ciała, tak, jak ogrodnik ostrym nożem odcina narośle pasożytów, czepiające się gładkiego pnia drzewa, aby go wyssać i przywieść do zniszczenia. Znajdował, że na tych-to właśnie samodzielnych ludziach, którzy się téj ogrodniczéj roboty podejmą w społeczności, spoczywa całe dzieło postępu i cała przyszłość téj prawdy przyrodzonéj ludziom, tak długo zapoznanéj i gnębionéj pasożytami, wyrosłemi z łona pełnéj wyrachowania złości jednostek, a głupoty ogółu, który przyjął za zbawienie swoje to, co rachuba i złość wymyśliły na pożytek sobie, a na zgubę jemu.
— Panie — ozwał się pan Rudolf, który dotąd w milczeniu słuchał rozmowy — cóż będzie wtedy, jeśli ta prawda przyrodzona, we wnętrzu każdego człowieka spoczywająca, o jakiéj mówisz, objawi się człowiekowi głosem namiętności, mającéj zdruzgotać spokój jego i pokrzywdzić niewinnych?
— Nigdy — przerwał pan Władysław z żywością; — nigdy prawda ludzkiego serca nie objawi się w ten straszny sposób, jeśli we wnętrzu człowieka zachowa się czystą i nie skrzywioną temi zewnętrznemi wpływami, które rzucają na nią rdzę zepsucia. Prawda serca musi być słodką i zbawczą, jak szlachetny pierwiastek, na którym ludzkość stoi przez wieki, pomimo swych chorobliwych narośli. Jeśli zaś takiemi są jéj objawy, to znak, że pokaleczoną ona została tém, co my zowiemy życiem, a co jest wyskokiem niezdrowych tylko jego żywiołów; że cierpi ona z jednéj strony lub zewsząd, bo zadano jéj razy, bo jéj nie poszanowano, bo zapoznana leżała długo na dnie istoty człowieczéj, milcząc i wrąc, aż wybuchnęła pianą i mętami, których nabrała w siebie przez długą porę fermentacyi...
— Masz pan słuszność — rzekł po chwili pan Rudolf, przytłumionym głosem; — wybuchy zgubnych namiętności, to najczęściéj wylewająca się na zewnątrz fermentacya zapoznanéj prawdy serca, a ona sama spoczywa ciągle na dnie istoty człowieka i często po pozbyciu się swéj piany, staje się mu dźwignią wszechmocną na dalszéj drodze życia, albo... pokutą srogą...
Nie mogłam nie przyznać, że w mowie młodego prawnika, pomiędzy mnóztwem sofizmatów, było wiele zdań trafnych, zdrowego sądu i poglądów wyższych nad powszedniość. Wszystko razem objawiało bogatego ducha, skaleczonego z niejednéj może strony. Byłam pewna, że ulubiony Zosi nie zupełnie takim być musiał; ależ i ona czy była dziś taką, jak piérwéj? Zapoznana, zraniona prawda serca, leżała na dnie ich obojga; kto wié, czy długo tak miała leżéć wrzącą w milczeniu?
Tego wieczoru nie było już mowy o interesach, a gdy w końcu pan Rudolf i prawnik opuścili nas, aby udać się do przeznaczonych sobie pokoi, spytałam mojéj matki: jak się jéj ten ostatni podobał? Powiedziała mi, że spostrzega w nim wielki grunt uczciwości i rozumu, ale że zarazem nie podoba się jéj niezależność jego zdania, posunięta do pogardzenia tém, co stało się prawem społeczeństw, i że, pomimo wytwornego jego układu i niezmiernéj, na każdym kroku objawiającéj się, dumy, a nawet w skutek téj dumy, uwyraźnia się w nim widocznie ludowe jego pochodzenie.
Ostatnie to zdanie mojéj matki było zupełnie słuszném. Zawodem swoim zmuszony do ciągłego ocierania się o ludzi dumnych, stał się jeszcze dumniejszym od nich. Doświadczając nieraz téj grzecznéj pogardy, którą w dobrych towarzystwach tak misternie wytwornym chłodem ubierać umieją, zasłonił się od niéj zdwojoną pogardliwością, aż przyszedł cios jeden, który do reszty z właściwéj drogi strącił prawdę jego ducha i pobudził ją do buntu, z którym moja matka, jako kobieta, nie mogąca bądź co bądź oderwać się od świata i tego, co on sobie za prawa poczytał, pogodzić się ani w części nie mogła. Pan N. nie wierzył w równość, bo czuł sam, jak ją deptały stopy społeczne przesądów; śmiał się z małżeństwa, bo ta, którą kochał, zawarła je z biernością i nierozwagą dziecięcą; wątpił o miłości, bo przekonał się, że w boju ze światem nie ona-to zawsze odnosi palmę zwycięztwa; bolał nad przyrodzoną prawdą człowieczą, bo w nim samym nie została ona uszanowaną.
Tak go zrozumiałam, i nie wiem sama czemu, do późnéj nocnéj godziny zasnąć nie mogłam, a myślałam wciąż o nim i o Zosi, i o tych smutnych historyach prawdy, wiodącéj po całym świecie rozpaczny bój z tém, co nią nie jest...