Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Nazajutrz, około południa, byłam już na drodze, prowadzącéj do domu pana Rudolfa, a po kilku godzinach jazdy, zobaczyłam pomiędzy grupami drzew bezlistnych szary i wielki dwór. Przy samym już wjeździe dostrzegłam, że dom i całe jego otoczenie, pomimo jesiennéj wilgoci, okrywającéj wszystko brudno-popielatą barwą, wyglądał daleko porządniéj, niż przed kilku laty. Ogrodzenie podwórza, prostsze od dawnego, ale było nowe i całe; dziury w ganku połatane, dach naprawiony, kominy pobielone, szyby w oknach drobne, lecz czyste, nie zalepione bibułą, ani pozastawiane poduszkami, świadczyły, iż pewien ład i prostota wstąpiły w ten dom, tak opustoszały niegdyś, obdarty, a tchnący pretensyonalnością, okrywającą się starannie pordzewiałym szychem.
Przebywając podwórze i rozglądając się wkoło, myślałam, że nieobecność gospodyni domu nie zawsze jednakie sprowadza dla domu skutki; że tutaj, wraz z jéj oddaleniem się, musiały rozwiązać się ręce komuś, który wszystko urządzić umiał z większym od niéj rozsądkiem i lepszém zastosowaniem skromnych środków do skromnego położenia.
Na ganku spotkał mię pan Rudolf, pomógł wysiąść z kabryoletu i serdecznie uścisnął moje ręce.
— Jesteś pani — rzekł — istotą do najwyższego stopnia obudzającą ufność i przywiązanie. Przebacz, że ci to mówię, ale jestem stary, a przytem krewny twój trochę. Chciałem, abyś spojrzała na moje ukochane dzieci, i dziękuję ci, żeś przybyła, pomimo wszystkiego, co zachodzi pomiędzy twoją matką, a tą, która się nazywa moją żoną...
W ostatnich wyrazach pana Rudolfa zabrzmiała gorycz, czoło jego pokryło się bruzdami, które rozjaśniły się były na chwilę pod wpływem mego przybycia.
Powiedziałam mu kilka słów, płynących z samego serca, które mu szczerze sprzyjało, i weszliśmy do środka domu.
W przedpokoju zatrzymałam się zachwycona: przede mną stała prześliczna dziewczyna, smukła, kształtna, hoża, biała jak lilia i różowa jak karmin, z czarnémi oczyma, napół spuszczonemi w zmieszaniu, z półuśmiechem, odkrywającym z za warg wiśniowych dwa rzędy, białych jak kość słoniowa, ząbków. Istna wiosna ze wszystkiemi powabami piérwszego rozkwitu.
Poznałam w niéj młodszą siostrę Rozalii, Madzię, którą widziałam przed kilku laty, piętnastoletnią dzieweczkę. Podobna była do siostry starszéj bardzo, tylko wszystko, co było u tamtéj sfałdowane, zgniecione, wykrzywione i zepsute, u téj zostawało jeszcze w całéj prześlicznéj wiosennéj świeżości, nietknięte życiem. Miała przytém białą płéć, drobne usta i wszystkie rysy bardzo łagodnie i harmonijnie zakreślone, co odejmowało jéj wszelkie podobieństwo z matką, śniadą, szerokoustną, o malutkim zadartym nosku, a zbyt wystającéj spiczastéj bródce.
Nieśmiałą i spłonioną przyciągnęłam do siebie, i ucałowałam w alabastrowe czoło i oba, brzoskwiniowym puszkiem okryte, policzki.
Ona odpłaciła mi bojaźliwym pocałunkiem, w którym jednak drgało ciepło wewnętrzne, i patrzyła na mnie swemi wielkiemi czarnemi oczyma, z trochą ciekawości, zmieszania i sympatyi.
Pan Rudolf położył dłoń na kruczych włosach córki, z prostotą okrywających jéj głowę obfitemi splotami.
— Oto moja gosposia — rzekł — róża mojego domu i zarazem jego skowronek. Od czasu, jak matka i starsza siostra oddaliły się, aby pielęgnować starą babkę, — tu rzucił na mnie spojrzenie, dające mi do poznania, że młode dziewczę nie wié o familijnych zajściach i rozdwojeniach, — Madzia myśli o mnie. Urządza gospodarstwo, dogląda kuchni, śpiżarni, czeladzi, dzieci, a wszędzie, kędy się obróci, kwitnie róża i brzmi piosenka...
W surowym i przytłumionym głosie pana Rudolfa brzmiała, gdy to mówił, pewna cicha, głęboka radość, szczególną stanowiąca sprzeczność z echami burz i bólów, jakie zwykle wydobywały się z jego piersi. Dzieweczka poskoczyła, zawiesiła się na jego ramieniu, wspinając się nieco na paluszki, i świeże usta przytknęła do jego policzków. Nagle zarumieniła się jeszcze mocniéj, opuściła ojca, a podbiegając do mnie, z czarownym uśmiechem zmieszania i serdeczności, rzekła:
— Ach, przebacz kuzynko Wacławo, że tak długo zatrzymuję cię w przedpokoju... jestem jeszcze bardzo niewprawną gosposią i ojczulek doprawdy zanadto mię chwali...
Objęłam ją wpół i, patrząc w jéj śliczne oczy, powiedziałam, że nie powinna robić sobie ze mną żadnych ceremonii, bo przyjechałam do niéj i do jéj ojca nie jako gość, ale jako kuzynka, przyjaciółka... stara trochę, ale poczciwa, która ją pokochać i śliczną różyczkę do serca przycisnąć potrafi. Ośmielona nieco, Madzia, zatrzymała się już u samego progu bawialnego pokoju, popatrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, a po chwili pochwyciła mię za ręce, parsknęła dziecinnym pustym śmiechem i zawołała:
— Stara! co téż wygadujesz, kuzynciu? Ty nie jesteś stara... tyś prześliczna... i bardzo dobra...
— Zkąd wnosisz o tém ostatniém? — spytałam żartobliwie.
— Wyczytałam to z twojéj twarzy, gdy byłaś u nas przed kilku laty... zresztą Rózia mówiła mi, że jesteś dobrą...
Zatrzymała się na chwilę, przyłożyła paluszek do ust uśmiechnionych i dodała z wielką powagą:
— Ja wierzę wszystkiemu, co Rózia mówi... Z ostatniemi słowami wprowadziła mię do bawialnego pokoju. Tu nie było już tak, jak za czasu gospodarowania pani Rudolfowéj, wielkich, ale zapylonych i potłuczonych zwierciadeł, wiszących na ścianach, z których nie zdjęto bogatego kiedyś, ale szmatami odpadającego obicia. Nie było także dywanów, cennych pierwotnie, lecz zniszczonych latami i nieporządném utrzymaniem, ani brudnego i dziurawego adamaszku na sprzętach, ani, słowem, całego tego pretensyonalnego przybrania, w którém z za śmiesznego przedrzeźniania minionego bogactwa widniały na każdym kroku ślady obecnéj mierności, oszpeconéj jeszcze kurzawą nieporządku. Teraz w bawialnym pokoju pana Rudolfa i Madzi nie znać było ani wielkiéj zamożności, ani téż niedostatku. Posadzka, sprzęty, obicie na ścianach, proste były i niekosztowne, ale nowe, czyste i całe. Białe firanki u okien i mnóztwo zielonych roślin, rosnących w glinianych wazonach, a gdzieniegdzie wykwitających ponsowym, lub błękitnym kwiatkiem, nadawały temu pokojowi świeżą i wesołą postać. Przez drzwi otwarte widać było jadalny pokój, ostawiony wkoło prostemi krzesłami, i pomiędzy zielenią u okien parę zawieszonych klatek, w których kanarki i szczygły świergotały naprzemian. Na kominku, w bawialnym pokoju, leżał gotowy do zapalenia stos suchych drewek. Madzia przyklękła przed kominkiem, i rozpalając żywy ogień, odwracała się do mnie co chwila i opowiadała, że codziennie, od czasu wyjazdu matki, ojczulek jéj siada tu o téj porze przed ogniem, a ona z braciszkiem i siostrzyczką czytają, uczą się, lub gwarzą obok niego. Potém powstała z klęczek, z twarzą silnie zarumienioną od rozdmuchywania płomienia, przysunęła przed ogień dwa fotele, dla mnie i dla ojca, i wybiegła z pokoju, aby, jak mówiła, przyprowadzić do kuzynci Wacławy młodsze swe rodzeństwo. Kiedy jasna perkalikowa sukienka Madzi zniknęła za drzwiami jadalnego pokoju, pan Rudolf rzekł do mnie:
— Spostrzegasz pani wielką w moim domu zmianę, nie prawdaż? Otóż nie dziw się temu. Znasz cokolwiek moję przeszłość i wiesz, jak srodze upokorzony byłem w oczach mojéj rodziny.
Po długiéj niebytności, wróciłem do mego domu, nie jak mąż i ojciec, ale jak człowiek, żebrzący przytułku, przebaczenia i możności spędzenia ostatnich dni swoich obok dzieci, tém więcéj ukochanych, że opuszczonych przez czas jakiś i skrzywdzonych przeze mnie. Znasz moję żonę, wiesz zatém, czy znalazłem w niéj serce, które-by potrafiło przebaczyć, zapomniéć i zagoić rany serdeczne, które krwawiły się jeszcze. Wszystkich sposobów probowałem, aby zatrzéć w jéj pamięci ślady mojéj przeszłości, ale wszystko było daremném. Wrodzony chłód jéj charakteru połączył się ze słuszną zapewne, lecz zbyt zaciętą obrazą, i uczynił ją okrutną niemal. Na każdym kroku, w każdéj chwili, dawała mi do poznania, że utraciłem prawa moje w domu i rodzinie, i że przyjęty byłem w te progi, będące jéj wyłączną własnością, jako zbieg, któremu przywrócono miejsce w szeregach dla honoru chorągwi, ale który własny honor utracił na zawsze.
Zgnębiony, upokorzony, z sercem krwawiącém się jeszcze doznanemi bólami, pochyliłem głowę i przyjąłem to cierpkie położenie, jakie czyniła mi w domu i w świecie matka moich dzieci, jako słuszną karę za ślepą namiętność, któréj unieść się dałem. A jednak, Bóg wié, o ile nie byłem stworzony do złego, i jak wielka część mojéj winy zaciężyć powinna była na sumieniu téj, która podała mi rękę do ołtarza, powodowana tylko rachubą, a potém nigdy biciom mego serca ani jedném żywszém nie podpowiedziała uczuciem...
Umilkł i dłoń przeciągnął po czole i oczach, które ćmiły się ciężkiemi chmurami i gorącemi błyskami. Po chwili mówił daléj:
— Po niedługiéj walce, w któréj najsilniejszym moim przeciwnikiem nie ona była, lecz własne moje sumienie, usunąłem się w najciemniejszy kącik domu, a rządy jego oddałem jéj, i ona-to z nich uczyniła bezrząd łatany pychą. Ztąd pochodziła owa kurzawa, owe dziury i niezgrabne sztukowania, które pani widziałaś tu przed kilku laty. Patrzyłem na to wszystko obojętnie, bo po wielkiém rozbiciu, jakiego doświadczyłem, cóż mię obchodzić mógł majątek, lub przybór domowy? Ale drżałem o serca i dolę moich dzieci: o serca, aby nie odwróciły się ode mnie, o dolę, aby nie zostały zgubione na zawsze przeze mnie naprzód, którym stracił ich mienie, przez matkę potém, która mogła zgubić ich dusze... Od obaw tych uwolniła mię Rozalia, na któréj życie błąd mój najdotkliwszy może wpływ wywarł. Sama zapomniéć o nim nie mogła, własne nieszczęście zapomniéć jéj o tém nie dawało, ale wobec innych dzieci moich ona była tą zasłoną, która wiecznie stawała pomiędzy mną i ich matką, i przed niewinnemi ich oczyma zakrywała to, coby tamta, powodowana zemstą i nienawiścią, odkryć pragnęła. Ona prowadziła do mnie małe dzieci moje, i sama, zimna jak posąg, szyderska niekiedy, składała głowy ich na moje piersi i szeptała im na ucho: kochajcie ojca, pocieszajcie go! I kochały mnie biedne aniołki, i pocieszały wtedy, gdym upadał pod ciężarem niezastygłych ran serca i niezwalczonego głosu sumienia, a zarazem i śród lekceważenia obcych, a pogardy swoich. One-to drobnemi rączkami podnosiły do góry czoło moje i spędzały z niego chmury rozpaczy, z których może bez nich wystrzelił-by piorun samobójstwa... Tak, jak matka jéj wytrąciła z rąk moich wszelką władzę nad rodziną i domem, tak Rozalia, długą i upartą walką, odebrała od niéj kierunek serc i umysłów młodszych jéj dzieci i czuwała nad niemi z prawdziwą zaciętością istoty, dla któréj one zdawały się stanowić jedyną deskę moralnego zbawienia... Madzia jest wychowanicą i duchowém dzieckiem Rozalii... Od czasu zaś, gdy matka jéj, pani wiész w jakim celu, przeniosła całkiém do Rodowa miejsce swego pobytu, ja wróciłem w domu do praw moich i niemi podzieliłem się z tém śliczném dzieckiem. Po długich latach burz i cierpień, to dla mnie piérwsza chwila wytchnienia. Bóg jednak tylko wié, o ile niezupełnego!...
Westchnął z głębi piersi i oczy utkwione trzymał w posadzkę, jakby po téj cichéj i krótkiéj przede mną spowiedzi podnieść ich na mnie nie śmiał. Przybliżyłam fotel mój do niego i wzięłam w obie dłonie jego rękę.
— Pozwól pan — rzekłam — abym odpowiedziała ci słowami, które ojciec mój często mi powtarzał, jako jednę z najważniejszych nauk życia: „Bywają ludzie daleko lepsi od postępków, swoich, i tacy, których postępki mniéj od nich samych są warte. W przeznaczeniu piérwszych panuje walka, ból i wewnętrzna pokuta szlachetnego ducha, otrzymującego prędzéj czy późniéj plac boju; u drugich niéma pokus silnych ani wielkich upadków, ale zato jest pycha niewinności więcéj pozornéj, niż rzeczywistéj, i roje drobnych grzeszków, które, złożone razem, wystarczyły-by na jednę wielką zbrodnię. Przed obliczem sprawiedliwości najwyższéj, piérwsi otrzymują przebaczenie w imię walk stoczonych i cierpień przebytych, drudzy potępieni będą za największą nieudolność serca, które przebaczać nie umiało”.
Pan Rudolf podniósł wzrok i utopił go w méj twarzy. Oczy jego rozjaśniały się stopniowo, aż błysnął w nich znowu ojcowski niemal wyraz, który bywał największą ich ozdobą.
Położył dłoń na mojéj ręce i wymówił:
— Dziecię! ojciec twój bardzo jest mądry, a tyś... bardzo dobra.
W téj chwili wbiegła Madzia w towarzystwie trzynasto-letniéj siostry i o parę lat młodszego od niéj brata. Dzieci były skromnie, lecz gustownie ubrane, zdrowe, hoże, roztropne i śmiałe. Pan Rudolf powiedział mi, że drugi syn jego, mało młodszy od Madzi, kończy szkoły w W. i że za rok wyprawi go do wyższego naukowego zakładu, podobno agronomicznego, bo chłopak, obok zdolności umysłowych, ogromną ma ochotę do wiejskiego gospodarstwa. Potém korzystając z chwili, gdy dzieci, wesoło śmiejąc się i gwarząc, uczepiły się sukni Madzi i pociągnęły ją do jadalnego pokoju, pan Rudolf z cicha rzekł do mnie:
— Główną troską moją są dziewczęta; z chłopców bowiem jeden, obdarzony staranném wychowaniem, jakie dać mu zamierzam, pójdzie w świat o własnych siłach; drugi z zapasem stosownéj umiejętności otrzyma w dziedzictwie kęs ziemi niewielki, ale własny. Siostry zaś, jeśli nie wyjdą za mąż, co najprędzéj nastąpi, bo nie mają posagów, będą musiały spędzić życie w braterskich domach, co nie zapowiada im niezależnéj i zupełnie spokojnéj przyszłości...
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia, że cała rodzina pana Rudolfa otrzyma zapewne, w skutek starań matki, bogaty spadek po babce Hortensyi, że zatém posagi zdają się być pewne. Na te słowa moje pan Rudolf wzdrygnął się, spojrzał na mnie z wyrzutem i zawołał:
— Przypuszczasz-że pani, iż żona moja działa z przyzwoleniem mojém, i że podzielam jéj wyrachowania i poniżeniem okupione nadzieje? Jestem pewny, że pani tak nie sądzisz, bo inaczéj nie powiedziała-byś do mnie słów, któreś przed chwilą wyrzekła. Nie myślę dla dzieci moich o żadnych spadkach, nigdy się o nie nie starałem, a gdyby starania mojéj żony miały nawet wziąć skutek, zdaje mi się, że dzieci nic-by na tém nie zyskały, raz dlatego, że w ich imieniu odrzucił-bym wszystko, co-by z krzywdą cudzą było im dane, powtóre, że żona moja nie pragnie bogactwa dla nich, ale dla siebie, i użyła-by go prędzéj na dręczenie, niż na uszczęśliwienie swéj rodziny...
— W takim razie — rzekłam — jest jeszcze jeden sposób zapewnienia córkom pana spokojnéj przyszłości: oto należy nauczyć je żyć samym przez się...
Pan Rudolf smutnie poruszył głową.
— Madzia — rzekł — umié doskonale spełniać wszystkie kobiece prace i zna wybornie rzemiosło praktycznéj i miłéj gospodyni, co więcéj, Rozalia usposobiła ją nawet do macierzyńskiego zawodu, ucząc ją od dzieciństwa pielęgnować młodsze rodzeństwo. Lecz cóż jéj z tego przyjdzie, gdy prawdopodobnie nigdy nie będzie miała własnego domu, ani zostanie żoną i matką...
— Dlaczegoż wątpić o tém? — przerwałam — taka prześliczna, dobra i rozsądnie wychowana dziewczyna...
— Może nie znaléźć męża — dokończył pan Rudolf — dlatego, że jest ubogą, a duszę ma hardą i prawą, która nie pozwoli oddać się jéj nikomu inaczéj, jak z prawdziwéj miłości... Pani jesteś jedną z rzadko uprzywilejowanych młodych kobiet — mówił daléj — natura dała ci wielkie umysłowe zdolności i talenta, ojciec twój nauczył cię świata i życia; jakikolwiek więc sobie zawód obierzesz, zdobędziesz w nim dla siebie byt materyalny i moralny spokój... Nie wszystkie kobiety są tak szczęśliwe...
Powrót Madzi przerwał naszę rozmowę. Wchodziła do pokoju z uśmiechem i wesołemi do mnie zwróconemi słowami, a za nią szła porządnie ubrana i z przyjemną twarzą pokojówka, niosąc na tacy nie wybredny, ale obfity i z dala już zachęcający pozorem swym podwieczorek. Mimowoli uśmiechnęłam się, bo przypomniałam sobie owego lokaja, wyglądającego na prostego parobka, i owe konfitury, podawane na wyszczerbionych spodeczkach, które niegdyś tak uderzyły mnie w tym domu śmiesznością pretensyi i naśladownictwa, jakich były objawem. Madzia usiadła przy mnie i, zupełnie już ośmielona, opowiedziała mi o swych codziennych zajęciach, o gospodarce, o przyzwyczajeniach kochanego ojczulka, o listach, jakie dwa razy na tydzień regularnie pisuje do niéj Rozalia, o młodszych dzieciach nakoniec, których charaktery, skłonności, zdolności znała szczegółowo i bardzo trafnie określić umiała. We wszystkiém, co mówiła, zdrowy sąd o rzeczach i naiwność prawie dziecinna, wytrawna nieledwie praktyczność i pełna prostoty poezya, połączone razem, stanowiły dziwnie piękną harmonią i czyniły z niéj zachwycającą istotę. Patrzyłam na nią z prawdziwą przyjemnością, i kilka razy nie mogłam wstrzymać się od pocałowania jéj świeżych ust lub różowych jagód. A przytém myślałam sobie; jak nieskończenie jest różnobarwném najszczuplejsze choćby kółko istot ludzkich, jak tysiączne odcienia losów i charakterów podobnież mnogie tworzą pomiędzy ludźmi różnice! Przypomniałam sobie matkę moję i Rozalią, wczoraj spotkaną Emilkę i Zosię, i wzrok mój, przyzwyczajony od pewnego czasu do smutnych widoków ruiny lub nadwerężenia, jakie przynosi z sobą życie, z rodzajem słodkiego wytchnienia spoczął na świeżéj i poetycznéj dziewczynie.
Spostrzegłam, że w długiéj swéj ze mną rozmowie Madzia ani razu nie wspomniała o matce, i kiedy pan Rudolf oddalił się z pokoju na chwilę, spytałam ją, czy dawno matkę widziała? Żywiéj zarumieniła się na to pytanie i, spuszczając oczy, odpowiedziała z cicha i trochę z przymusem:
— O! już dawno!
Ten wzmożony rumieniec, to spuszczenie powiek i krótka odpowiedź młodéj dziewczyny wiele mi dały do myślenia. Widocznie wiedziała ona więcéj o familijnych sprawach i zajściach, niż przypuszczał jéj ojciec. Baczniéj spojrzałam na Madzię i spostrzegłam nagle powstały na świeżém jéj licu odcień zmieszania i smutku. Odcień ten wydał mi się złowrogim; w istocie, jakże łatwo mógł on zamienić się i rozrość w takie same posępne, tajemnicze cienie, jakie wciąż się błąkały po pięknéj twarzy Rozalii! Tak rozsądna i pełna czułości dziewczyna, jak była Madzia, pomimo całéj niewinności, z jaką patrzyła wkoło siebie, nie mogła nie dostrzedz pewnych rzeczy i szczerze nad niemi nie zaboléć! To téż wcale się nie zdziwiłam, zobaczywszy drobną łezkę, wypływającą na spuszczoną jéj rzęsę. Wzięła mnie za rękę, i podnosząc na mnie oczy, migocące dwoma brylantami, rzekła z cicha:
— Wierz mi kuzynko, że z ojczulkiem moim, z kochaném mojém rodzeństwem i w miłym domu naszym, którego jestem gosposią, czuję się bardzo... bardzo szczęśliwą; ale była-bym jeszcze szczęśliwszą, gdyby mama nie odjeżdżała była od nas, gdyby Rozalia była z nami i gdyby ojczulek nie zamykał się tak często w swoim pokoju, a potém nie wychodził do nas z taką ciężką chmurą na czole...
Objęłam ją, pocałowałam i powiedziałam jéj mnóztwo rzeczy, któremi natchnęła mnie świadomość o jéj świadomości. Oszczędzałam naturalnie młode jéj serce i wyobraźnią, ale zarazem mówiłam, aby, bądź co bądź, nie przestawała być nigdy różą i skowronkiem swego ojca, aby zawsze kwitła i śpiewała, nie pozwalała sobie na smutki zbyteczne, bo te nic nie poprawią, a odżegnane być mogą pracą i sprawionym przez nią spokojem ukochanych. Słuchała mnie uważnie, łezki oschły w źrenicach, uśmiech wrócił na usta, a gdy skończyłam rzekła:
— To samo, co mówiłaś mi kuzynciu, Wacławo, mówi i pisze mi zawsze Rozalia...
W téj chwili wrócił do pokoju pan Rudolf i prosił mnie, abym udała się z nim do jego gabinetu dla przejrzenia pewnych papierów, tyczących się sprawy mojéj matki.
Dobrą godzinę przesiedziałam nad biurkiem pana Rudolfa, wraz z nim przeglądając i czytając różne rachunki, notaty i sprawozdania interesowe. Im więcéj postępowałam w tém czytaniu, tém więcéj przekonywałam się, jak bacznie i z serdeczném zajęciem czuwał on od dwóch lat nad moją matką, jak często usuwał od niéj troski i zapobiegał stratom, jak wreszcie bez téj jego pomocy i opieki, którą kryjomo zresztą i niewidzialnie roztaczał nad moją matką, nie równie wcześniéj dotkniętą-by ona została katastrofą, która groziła jéj teraz. Im więcéj przy tém czytaniu wzmagała się wdzięczność moja dla pana Rudolfa, tém więcéj także wzrastało zdziwienie. Nie pojmowałam dobrze, zkąd-by pochodziło to jego tak żywe interesowanie się losem mojéj matki, i pomyślałam nareszcie, że jedynym tego powodem była wrodzona mu szlachetność.
Pan Rudolf bacznie patrzył na mnie i musiał z méj twarzy myśl moję wyczytać, bo, gdy ostatni arkusz papieru odłożyłam na stronę, rzekł:
— Pragnąłem, abyś pani przeczytała to wszystko, bynajmniéj nie dla pokazania ci, że żywy brałem udział w sprawach, obchodzących twoję matkę, ale dlatego, abyś się lepiéj jeszcze z temi sprawami obznajomiła i mogła dopomódz w dawaniu objaśnień prawnikowi, po którego jutro jadę do W. Bo co do piérwszego, to jest, co do drobnych usług, jakie matce pani oddać mogłem, czuję się w obowiązku powiedziéć pani, abyś nie szukała przyczyn, które mię do nich skłaniały, jedynie w szlachetności mego charakteru. Być może, że uczynił-bym to samo, a nawet gdybym mógł i więcéj, dla każdéj innéj kobiety, w podobném zostającéj położeniu; ale aby czynić wszystko, co było w méj mocy dla ulżenia matce pani, miałem jeszcze osobne i wyłączne powody...
Mówiąc to miał znowu przyćmione źrenice i głos przytłumiony; powieki znowu opadły mu na źrenice. Słuchałam go z wytężoną uwagą, on zaś, według przyzwyczajenia, jakiego przez długie snadź nabrał lata, powiódł dłonią po czole i oczach, jak człowiek zmęczony, i mówił daléj:
— Głównym sprawcą waszego nieszczęścia jest, jak pani wiadomo, pan Henryk S. Ojca jego znałem dobrze, a nawet byłem z nim sprzyjaźniony, chociaż charaktery nasze różniły się pod wielu względami. Znaliśmy się jednak od lat dziecinnych, mieliśmy dla siebie sympatyą, a ja szacowałem go, bo, pomimo skąpstwa i zamiłowania w pieniądzach, jakie w niezmierném zwiększeniu przeszły do jego syna, był on człowiekiem prawym, i w głębi duszy posiadał wielki grunt szlachetności, którego już syn jego zupełnie jest pozbawiony. Ojciec tedy pana Henryka, przed wielu laty, znajdował się w wielkim majątkowym kłopocie, i był u progu takiejże ruiny, jaka was teraz spotyka. Z nieszczęścia tego wyratował go dziad pani, ojciec twéj matki, pożyczając mu sumę, wyrównywającą, a nawet przewyższającą tę, przez jaką teraz matka pani jest dłużniczką pana Henryka. Było to na parę tygodni zaledwie przed śmiercią dziada pani, i cała sprawa ogromnéj pożyczki ułatwiła się po dawnemu, w ufności sąsiedzkiéj i przyjacielskiéj, z zaniedbaniem wszelkich form urzędowych. Zaniedbanie to było naturalnie tymczasowe tylko i miało być naprawione, gdy dziada pani śmierć zaskoczyła a opiekunowie małoletniéj sukcesorki nie znaleźli w papierach zmarłego żadnego śladu pieniężnych jego stosunków z ojcem pana Henryka. Nie wiadomo, jakiemi powodowany przyczynami, ale zapewne w skutek żarliwéj gorliwości zbierania majątku, jaka go ogarnęła, ten ostatni kilkanaście lat korzystał z zaszłéj omyłki, milczał i ukrywał swe zobowiązania, co mu tém łatwiéj przychodziło, że opiekunowie małoletniéj sukcesorki, wzorem wszystkich prawie opiekunów, nie dbali o jéj dobro, a ona, dorosłszy, i bez tego zobaczyła się bardzo majętną. Przed śmiercią dopiéro odezwała się w panu S. wrodzona prawość jego, zawstydził się swego postępku i sporządził testament, w którym uznał dług zaciągnięty u dziada pani za słuszny i święty, i nakazał jedynemu synowi, mającemu po nim dziedziczyć, rzetelnie zwrócić go córce wierzyciela. Kiedy to czynił, był już bardzo słaby i, w nadziei przedłużenia sobie życia, wyjechał za granicę. We Włoszech spotkał mnie... było to w niezapomnianéj porze mego życia... powitał mnie, jak prawdziwy przyjaciel lat młodych, i pożegnał wkrótce, bo umarł na moich ręku, a ostatnie przed zgonem słowa jego, słowa człowieka, który wiele zbłądził, lecz na dnie duszy czuł żal i pragnienie naprawienia złego, ja z ust jego zdjąłem... Tu zaczyna się moje względem matki pani przewinienie...
Nagle urwał mowę pan Rudolf i przycisnął rękę do czoła, które głębokim zapłonęło rumieńcem.
— Nie — odrzekł porywczo — nie będę pani opowiadał wszystkiego... nie żądaj pani jednego jeszcze upokorzenia od człowieka, który już przeniósł ich tyle... Wierz tylko, żem wiele, wiele przewinił względem twéj matki i nie dostrzegaj zasługi tam, gdzie są tylko postępki, spowodowane wyrzutami sumienia...
Pałałam ciekawością dowiedzenia się czegoś więcéj, ale nie śmiałam pytać, zresztą i po cóż-bym czynić to miała? Jakiekolwiek winy stały za tym człowiekiem o smutnych oczach, teraz szanowałam w nim cierpienia i szlachetność, która, mimo wszystkiego, nie utonęła we wzburzonych odmętach życia... Nie pamiętam już, co mu wtedy mówiłam, ale wiem, że przy słowach moich stopniowo podnosiły się jego powieki i rozpogadzały się oczy. Na progu pokoju rzekł jeszcze do mnie:
— Pani zdajesz się być stworzoną na to, aby przebaczać i... pocieszać!
— Pochodzi to może ztąd — odrzekłam — że pragnę z całych sił zrozumiéć każdego z ludzi i dojrzéć najwyższą prawdę, która leży na dnie każdéj duszy i wypływa z za mętów życia, bogata w odkupienie.
Nadszedł wieczór i czas mi już było wracać do domu. Madzia i dzieci wzięły mię przed wyjazdem w formalne oblężenie.
Nie nazywały mnie już ceremonialnie kuzynką Wacławą, ale poprostu Wacią, dodając jeszcze do téj zdrobniałéj nazwy mnóztwo coraz innych pieszczotliwych końcówek. Madzia prosiła mnie, abym ją jak najczęściéj odwiedzała.
— Bo co do mnie — mówiła — rada-bym odwiedzać cię choćby codzień, ale nie mogę przecież porzucać w domu tych malców, a jeździć z całą dzieciarnią znowu nie wypada. — Tu powstała wielka rewolucya pomiędzy dzieciarnią, podniosły się główki, zaiskrzyły oczęta, czworo drobnych rąk opasało kibić Madzi, i dwoje koralowych ust powtórzyło z dziecinną niecierpliwością, że nie będzie powiedzianém, aby starsza siostra krzywdziła młodsze rodzeństwo i nie chciała zabrać go z sobą do kuzynki Waci, która takich ślicznych nagadała im dziś wierszy i historyi, i któréj oczki bardzo podobne do tych szafirowych chabrów, co latem kwitną pomiędzy zbożem. To ostatnie porównanie uczyniła trzynastoletnia dziewczynka, czarnowłosa, jak całe rodzeństwo, lecz z oczyma nie czarnemi, ale podobnemi do ojcowskich, ciemnoszaremi i tak głębokiemi, że można-by długo w nie patrzéć, wyczytując z nich różne przepowiednie o przyszłości dziecięcia.
Madzia uśmierzyła bunt obietnicą, że któregokolwiek z pogodnych dni poprosi ojczulka, aby je zabrał wszystko troje i zawiózł do kuzynci, która nosi chyba przy sobie jakiś kwiatek tajemniczy, sprawiający, że każdy, kto ją pozna, już i pokochać ją musi...
Okryta pocałunkami i pieszczotliwemi słowami z pociechą w sercu, jakiéj już dawno nie czułam, wsiadłam do mego kabryoletu.
Pan Rudolf usiadł obok mnie, bo nie chciał, abym w noc ciemną i po nierównéj drodze sama do domu wracała.
W połowie drogi mijałam znowu dwór hrabiego Witolda, tylko teraz nie same już marzenia i domysły wysnuwałam z widoku, jaki przedstawiał, ale obok mnie jechał ktoś, kto mi o właścicielu jego wiele i długo opowiadał. Dowiedziałam się mnóztwa szczegółów o piérwszéj młodości i obecném życiu hrabiego Witolda, o jego zamiłowaniach, pracach, głównych zasadach życia, o trudnościach nawet, jakie spotkał nieraz i przełamywał siłą woli, o wielkich sprawach, które go zatrzymywały z dala od rodzinnéj ziemi. Pan Rudolf z widoczną przyjemnością opowiadał mi o tém wszystkiém, a w każdém słowie jego przebijało się niezmierne przywiązanie do człowieka, o którym mówił. Ja słuchałam i milczałam, a tylko przed oczyma méj wyobraźni wysoko w górze rozpalało się słońce światłe, aż po za krańce widnokręgu rozpuszczające snopy swych promieni... Myślałam, że widzę zawieszoną pod niebem jednę z tych dusz wybranych, które przyświecają ciemnéj ziemi, jak rzadko rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.