Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Następnych dni byłam bardzo zajęta. Przy obecném ogołoceniu naszém ze wszelkich prawie materyalnych środków, przedłużona w domu obecność choćby jednego obcego człowieka przyczyniała już mnóztwo kłopotu i zajęcia, tém bardziéj, że twarz mojéj matki oblewała się rumieńcem wstydu na widok jakiegokolwiek niedostatku, okazanego przed gościem. Na szczęście, z wyraźnéj woli ojca mego, trzymając przez trzy lata wyłącznie w moich ręku rządy jego domu, zapoznałam się dobrze ze wszystkiemi szczegółami gospodarstwa domowego, a do tego wspomagała mnie radą i staraniem kochana moja Binia. Matka moja przecież pełném smutku okiem patrzyła na zachody, jakie podejmowałam, i nieraz, widząc mnie krzątającą się po domu, w ciemnéj wełnianéj sukni, z kluczami w ręku, z boleścią składała dłonie i powtarzała cicho:
— Czym ja się tego spodziewała?
Wtedy podbiegłam do niéj, i żywo brzęcząc moim pękiem kluczyków, przyklękałam przed nią i pytałam z pieszczotą:
— Spójrz na mnie, matko moja, czy wyglądam na nieszczęśliwą?
I póty śmiałam się do niéj i na różne sposoby pytanie to powtarzałam, aż póki nie uśmiechnęła się rozweselona.
W istocie nie miałam wcale miny nieszczęśliwéj istoty, i nieraz przy ubieraniu się, spoglądając w źwierciadło, myślałam o tém, że jestem daleko świeższą i ładniejszą, niż w owym pamiętnym mi karnawale, kiedy to zachwycałam publiczność bladością mojéj cery, zagadkowością pełnego niewiary uśmiechu, i dystynkcyą ruchów, objawiających zmęczenie fizyczne i moralne.
Od ojca mego otrzymywałam częste listy, które były dla mnie prawdziwém źródłem mocy i uspokojenia. W każdym z nich niemal ojciec mój zaklinał przeze mnie moję matkę, aby przyjęła od niego jakiekolwiek przynajmniéj pieniężne zasoby, któreby jéj byt ułatwiły. Jedno z tych pism pokazałam mojéj matce; przeczytawszy je, zarumieniła się silnie, powiedziała mi, że zgadza się na mój pobyt przy niéj, pod tym jednym warunkiem, abym nie czyniła jéj nadal podobnych przedstawień i, abym jéj przyrzekła, że potajemnie nie przyjmę nic od mego ojca, w najostatniejszym choćby razie.
Mówiąc to, była prawie rozgniewaną, co się jéj niezmiernie rzadko przytrafiało, a ja pojęłam, że wola jéj, słaba w innych razach, pod tym względem była niezłomną. Rozgniewanie wszakże bardzo prędko ustąpiło rozżaleniu, i po chwili łagodnie już rzekła, iż spodziewała się, że nie życzę sobie tego, aby ojciec mój wziął ją za chciwą i pozbawioną osobistéj godności kobietę. Zresztą — dodała z nagle rozpogodzoném czołem — położenie moje nie jest tak zrozpaczone, jak mi się z razu wydało, i jestem teraz pewną, że odzyskam znaczną część mego majątku, a wtedy...
Nie dokończyła, i tylko uścisnęła mnie z gorączkową czułością. Co do mnie, odgadywałam dobrze, jaką była dalsza myśl jéj, ale, niestety, daleko mniéj miałam od niéj nadziei; bo zdawało mi się, że potwierdzenia ich nie znajdowałam w fizyognomii prawnika, mającego stanowczo zawyrokować o środkach ratunku.
Upływały dnie, w których ciągu pan N. ukazywał się pomiędzy nami na krótką tylko chwilę, a cały czas przesiadywał w swoim pokoju nad papierami, albo w towarzystwie pana Rudolfa objeżdżał folwarki mojéj matki. Rzadko bardzo przepędzał z nami więcéj nad parę godzin dziennie, a i wtedy nie wypowiadał nam swego zdania, co do ostatecznych wyników swoich badań. Ożywiony był, rozmowny, wyniosły, ironiczny, w nic nie wierzący, tak, jak się od piérwszéj zaraz chwili przybycia pokazał. W piérwszych dniach zdawał się szukać mego towarzystwa i lubił nawet prowadzić ze mną sprzeczki, w które, pod osłoną żartu, wkładać umiał mnóztwo głębokich, a zbyt często gorzkich myśli. Ale, pewnego dnia, powiedziałam mu wesoło, że to już nie piérwsza pomiędzy nami znajomość, i że przed kilku laty spotkałam go tak na balu w Rodowie, jak potém w W., w czasie pewnego, bardzo hucznego karnawału. Spojrzał na mnie zdziwiony nieco i zamyślił się, jakby sobie coś przypomniał.
— Miałaż-byś pani — rzekł — być ową panną Wacławą, któréj nazwiska zapomniałem, lecz która była tak ściśle sprzyjaźnioną z panną Zofią W., dzisiejszą panią S.?
Odpowiedziałam z uśmiechem, że tak było w istocie.
— W takim razie — rzekł — wiele o pani słyszałem owéj zimy, ale nie przypominam sobie, czym panią kiedy widział.
Odpowiedziałam znowu w żartobliwym tonie, że dowodzi to, jak dalece był wówczas zajęty jednym wyłącznie przedmiotem, gdy nie spostrzegał osób, z któremi się jednak dość często spotykał. Na te słowa moje pan Władysław spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem, i wyniosłe czoło jego nabiegło w mgnieniu oka blado-różową barwą. Otworzył usta, jakby chciał jakąś porywczą dać mi odpowiedź, nic jednak nie rzekł, tylko spuścił oczy na kwadrat posadzki, jakby na nim spostrzegł coś bardzo ciekawego. Patrzyłam na niego z uwagą i przyznaję się, że z wielką ciekawością: cóż bowiem może wzbudzić większe zajęcie, jak uczucie dumnego i męzkiego serca, sprowadzające na czoło mężczyzny rumieniec, w kilka lat jeszcze potém, jak mu świat na pozór koniec położył? Nagle pan Władysław podniósł głowę, i wlepiając w moję twarz iskrzące się oczy, spytał porywczo:
— Co pani myślisz o pani Zofii?
I nie dając mi czasu na odpowiedź, porwał się z krzesła i zawołał: — Była to prześliczna, zachwycająca istota... szkoda tylko... — Tu urwał, wargi jego zadrżały, zagięły się w wyraz nieopisanéj ironii, a po chwili dodał pół głosem:
— Szkoda tylko, że się sprzedała...
W ostatnim tym wyrazie brzmiała cała otchłań zwątpienia i hardo przecierpianych bólów.
— Powiedz pan raczéj — odparłam — z przykrém uczuciem — że pozwoliła się sprzedać...
— Ha! na jedno to podobno wychodzi — mówił pan Władysław z pełném lekceważenia skinieniem ręki.
Oburzyłam się na to wielce, zaczęłam rozwijać moje poglądy na fałszywy kierunek charakterów i umysłów kobiet, jakiemu one od dzieciństwa podlegają, na brak samodzielności pojęcia o życiu w młodych pannach, na wpływy moralne, które je otaczają i wiodą je często tam, gdzie-by one same zajść ani myślały, ani chciały. Nie umiała-bym powiedziéć, czy pan Władysław słuchał mnie, czy własnych swoich myśli, bo, siedząc przede mną z pochyloną głową, patrzył ciągle na kwadrat posadzki, i parę razy powtórzył półgłosem: To prawda, to wielka prawda! Potém nagle podniósł głowę i najniespodzianiéj w świecie, wtedy, gdy rozmowa zdawała się już wchodzić na tor zupełnie ogólny, rzucił mi pytanie:
— Czy pani znasz brata pani Zofii, pana Lubomira?
Uśmiechnęłam się na to przypomnienie i odpowiedziałam, że znam go i dobrze nawet.
— Cóż pani o nim sądzisz? — spytał raz jeszcze.
— Jedna z przyjaciółek moich — odrzekłam — młoda, ale bardzo wytrawna i dowcipna panna, miała zwyczaj zwać go deklamatorem i głośnym a pustym dzwonem. Podzielam jéj zdanie.
Pan Władysław zaśmiał się półgłosem. — Obrońca równości powszechnéj! — wyrzekł krótko i tonem nieopisanéj ironii, poczém zaraz powstał, i mówiąc, że pora mu już wrócić do stemplowanych arkuszy papieru, skłonił się przede mną i odszedł.
Od tego dnia wyraźnie unikał dłuższych ze mną rozmów, a nawet, gdyśmy wszyscy razem rozmawiali, starannie omijał wszelkie przedmioty, jakie-by mogły wprowadzić na tor najpowszedniejszych uczuć ludzkich, zwanych miłością.
Raz jednak, moja matka, któréj dobry humor wrócił wraz z powrotem nadziei, zagadnęła go żartem o jakąś uczuciową kwestyą. Prawnik w mgnieniu oka spochmurniał i rzucił na mnie przelotne wejrzenie, a spostrzegłszy, że patrzę na niego, spochmurniał jeszcze bardziéj, i podnosząc głowę z właściwym sobie gestem, odpowiedział z trochą niechęci:
— Wyznam pani, że mało znam się na kwestyach tego rodzaju. My, ludzie pracy i codziennych trudów, od rana do wieczora przesiadujący pomiędzy stosami okurzonych papierów, od stóp do głowy owiani wonią atramentu, nie wiedzący dziś, czy zdobędziemy sobie na jutro kawałek dachu i chleba, nie mamy ani czasu, ani dość swobodnéj myśli, aby bawić się w rozbieranie, a tém bardziéj doświadczanie subtelnych odcieni sentymentów. Dlatego-to zagadnienia pani rozwiązać nie podejmuję się, bo myśl moja za gruba do tak misternéj roboty...
Matka moja uśmiechnęła się, i czytałam wyraźnie w jéj twarzy, iż żałowała, iż ze zbytnią poufałością przemówiła do człowieka, który, jak sam wyznał, niesposobny był do téj gry w wyrazy i frazesy, tak popłatnéj na wielkim świecie. Ja jednak nie pozwoliłam upaść rozmowie, bo czułam pewną przyjemność w wydobywaniu na jaw téj prawdy wewnętrznéj młodego człowieka, która wrzała w nim i milczała, ale widocznie nie chciała dać za wygraną. Odezwałam się więc, iż żałuję, że nie ma pomiędzy nami jakiego doktora, bo ten-by zaświadczył, że miłość, jak odrę, każdy człowiek, choćby raz, przebyć musi, że zatém i prawnicy nie mogą być wolni od tego ogólnego prawa przyrody. Naturalnie, mówiłam to żartem i przeciw własnemu przekonaniu, bo sama ani myślałam porównywać miłości z odrą; wystarczyło mi jednak jednego na pana Władysława spojrzenia, aby poznać, że memi słowami trafiłam w drażliwą jego stronę. Jak zwykle, gdy był wzruszony, a musiał miéć bardzo wrażliwą naturę, bo zdarzało się to bardzo często, czoło jego zabarwiło się różowo i zaiskrzyły się oczy.
— Odra! — zawołał z porywczém odrzuceniem w tył głowy — niepodobna jest porównywać miłości z odrą, ani z żadną chorobą! Miłość, to rozkwit człowieka, to chwila, w któréj serce jego rozżarza się i obejmuje światy, dotąd mu nieznane; to właśnie ta prawda, która leży w jego wnętrzu, to właśnie zdrowie i moc, a wszystko, co nie jest nią, jest chorobą, lub biernością...
— Mówisz pan przeciwko sobie — przerwałam spokojnie — i ostatniemi swemi słowami zaprzeczasz tym, jakie przed chwilą wyrzekłeś. Kto bowiem rozumié miłość, jako rozkwit, prawdę i zdrowie, ten musiał jéj choć raz doświadczyć, bo inaczéj nie wiedział-by, że ona jest tém wszystkiém.
Spojrzał na mnie prawie z gniewem. Jestem pewna, że w téj chwili przekonał się ostatecznie, iż znam dobrze dzieje jego serca. Zagniewanie jednak mignęło tylko w jego oczach i wnet znikło; spuścił głowę, jak winowajca.
— Tak — odpowiedział przytłumionym nieco głosem i z mocno zachmurzoną twarzą — tak, i my, proletaryusze, znajdujemy niekiedy wolną od naszéj pańszczyzny chwilę, w któréj wydobywamy się z za stosu okurzonych szpargałów, obmywamy z siebie plamy atramentowe i idziemy w świat po to, o co dopomina się niestłumiona prawda naszego serca. Patrzymy wkoło siebie, marzymy, widzimy nakoniec coś, co do rozkwitu uczucia nasze prowadzi, kochamy; stan ten jednak nie trwa długo, bo ani się obejrzym, jak na uczuciu naszém świat stopę depcącą postawi. Wtedy, zranione, wraca zkąd wyszło, na dno istoty naszéj, a my wracamy do szpargałów i atramentu z myślą, że drugi raz nie damy się już wyprowadzić w pole, i na wzór bohatera z La-Manchy, nie rozpoczniemy boju z wiatrakami..
Zaśmiał się z przymusem, a ukłoniwszy się wszystkim obecnym, odszedł do swoich zajęć, i odtąd jeszcze bardziéj unikać mnie zaczął.
Pewnego dnia pan Władysław ukazał się nieco zmieniony, mniéj rozmowny, niż zwykle, i widocznie czémś podrażniony.
W rozmowie sypał, właściwe sobie, ostre dowcipy, i śmiał się, nie tylko już ze świata i jego ustaw, ale i z siebie samego. Człowiek — mówił — jest wieczném dziecięciem, pomimo, że uważa siebie za niebotycznego olbrzyma. Przyśni mu się coś pięknego, naprzykład, przy obudzeniu się daléj w płacz; ubiegnie wiele dni potém, a dziecię-człowiek snu nie zapomni i napierać się będzie póty u matki rzeczywistości, aby mu na jawie wybudowała wyśniony pałac, aż go ta schłoszcze porządnie, i napowrót do sexterna i kałamarza zapędzi...
— Matka rzeczywistość — odrzekłam — daje dziecięciu-człowiekowi ręce, głowę i wolę, aby sam sobie zbudował pałac, w którym zamieszkać pragnie...
— A matka-społeczność — ze śmiechem podjął pan Władysław — skrępuje mu te ręce, pradziady-przesądy nadwerężą głowę, a wola utonie... w kałamarzu...
— Idzie więc o to tylko — ciągnęłam — aby ręce człowieka nie dały się skrępować, głowa mocno siedziała na karku, a wola była nietylko zdatną do rozlewania atramentu po papierze, ale do trzebienia sobie między chwastami życia wygodnéj drogi.
— O to tylko, o to tylko idzie zapewne — zawołał pan Władysław. — Lecz, powiedz pani, co téż mówią ludzie o takich rękach, możniejszych nad wszelkie więzy, o takiéj głowie, co hardo siedzi na karku, i o takiéj woli, co trzebi chwasty około siebie, nie zważając na to, że one krzyczą, wyją, szczekają, słowem, hałasują wszystkiemi głosami, począwszy od szczebiotania papugi, do ryku osłów?
— Bóg z nimi! — odpowiedziałam — alboż najwyższy sąd nasz nie wydaje swych wyroków we własném naszém sumieniu?
— Sumienie? — uśmiechnął się pan Władysław — to rzecz tak względna...
I po wyrazie twarzy jego, wzruszonym i sarkastycznym, poznałam, że wiele rzeczy miał mi powiedziéć o sumieniu, ale rozmowę naszę przerwało przybycie pana Rudolfa.
Ten ostatni, wkrótce wszczął mowę o interesach mojéj matki, a pan Władysław po raz piérwszy objawił swoje o nich zdanie. Według niego, stan nasz majątkowy bardzo-by mógł jeszcze być świetnym, gdyby główny kredytor zgodził się na zwłokę ostatniego terminu sprzedaży, i gdyby matka moja wydzierżawiła dobra swe na długie lata, część dochodów przeznaczając na uiszczenie się z długów, albo sprzedała je z wolnéj ręki, za słuszną ich cenę. W tym ostatnim razie, miała nam zostać znaczna summa 50,000 rubli.
Gdy pan Władysław, obszernie i według wszelkich wymagań prawnéj procedury, objawiał nam ten wynik swoich badań, twarz matki mojéj jaśniała radością, któréj utaić nawet nie mogła. Kiedy prawnik skończył mówić, pan Rudolf odezwał się z rozpogodzoném także czołem:
— A więc wszystko idzie doskonale, bo dziś właśnie otrzymałem nowy list od Witolda, zapowiadający przyjazd jego na wiosnę, i powtarzający chętnie zgodzenie się na zakupno, lub wydzierżawienie dóbr pani Matyldy...
— Na wiosnę! — powtórzył pan Władysław — ależ termin sprzedaży za miesiąc nadejdzie, i jeśli główny wierzyciel nie zgodzi się...
— O, jestem pewna, że się zgodzi — zawołała moja matka, któréj trudno było pozbyć się nadziei; ale nagle, jakby poczuła, że całkiem przeciwnie być może, niż rzekła, umilkła i spuściła głowę.
— Jutro — rzekł pan Władysław, zwracając się do mojéj matki — w imieniu pani pojadę do pana Henryka i przedstawię mu układ. Zdaje mi się, iż jedyny sposób zdobycia jego, tak pożądanego, zgodzenia się, będzie przyrzeczenie mu wysokich od sumy procentów...
— O! — zawołała moja matka z gestem oburzenia — alboż jest lichwiarzem?
— Spólnikiem lichwiarzy! — odparł z uśmiechem pan Władysław — spólnikiem jednak przyzwoitym i osłoniętym tajemnicą. Pieniądze, które pożyczał pani, w większéj części brał od swoich przyjaciół w chałatach i z rudemi pejsami, bo własnych nie mógł-by nawet miéć tak wiele, a lichwiarskiemi zyskami, jakie wyciągał z tych pożyczek, dzielił się z nimi, zostawiając naturalnie sobie udział lwa. Potém, jeśli za bezcen nabędzie dobra pani, pokłoni się bardzo pięknie swoim przyjaciołom, nie posiadającym prawa nabywania ziemi, i powié im, aby pojechali na księżyc dopominać się o pieniądze, które mu powierzyli, u Selenitów, albo poszli opłakiwać ich stratę na gruzach zburzonéj Jerozolimy; a wszystko to uczyni gładko, pięknie, po cichu, i zostanie sobie na zawsze wielce poważnym człowiekiem najlepszego na świecie towarzystwa...
Tu pan Władysław zwrócił się do mnie, i czyniąc przymówkę do przedchwilnéj naszéj rozmowy, dodał:
— A świat z pobłażliwym uśmiechem patrzéć będzie na oszusta, zjadającego w jednéj kaszy i uczciwych, i lichwiarzy, dlatego, że nie ma on rąk skłonnych do rozrywania pieluch matki społeczności, ani głowy, która-by się sprzeciwiała wysokiemu rozumowi pradziadowskich przesądów, ani woli, która-by trzebiła chwasty ku wielkiéj boleści osłów, co niemi żyją.
Sposób wyrażania się młodego prawnika był tak lekki i żartobliwy, że, chociaż przedmiot, o którym mówił, nie koniecznie nadawał się do wesołości, nie mogliśmy się powstrzymać od uśmiechu. Ja jednak przykrego doświadczyłam uczucia; w głosie pana Władysława, z po-za cechującéj go pozornie wesołéj żartobliwości i werwy, przebrzmiewała fałszywa nuta podrażnienia i niepokoju, i ostro obijała się o mój słuch, może dlatego, że domyślałam się jéj źródła.
— Z tém wszystkiém — wymówił jeszcze po chwili — jutro pojadę do pana Henryka S.
Rzekłszy to, zapadł w tak głębokie zamyślenie, że częstokroć nie odpowiadał na pytania, zadawane mu przez kogoś z towarzystwa, i blizko przez parę godzin, z własnego popędu, nie wyrzekł ani słowa. Milczenie to jego, twarz zachmurzona i oczy wpatrzone w kwadrat posadzki, dziwne stanowiły sprzeciwieństwo z uprzedniém jego ożywieniem. Nie byłam w błędzie, domyślając się źródła, widocznego w nim tego dnia, rozdrażnienia. Sprawione ono było zamierzoną bytnością u pana Henryka i tak blizkiém spotkaniem się z Zofią...
Czy pragnął tego spotkania, czy się go obawiał? Zdaje mi się, że i jedno, i drugie. Czyliż-by kochał ją jeszcze? — spytałam siebie w myśli i bacznie spojrzałam na zadumanego. W istocie, z pochmurném czołem, iskrzącemi się i wlepionemi w ziemię oczyma, z wargami zaciętemi nieco, jakby pod wpływem wewnętrznego mocowania się z sobą, wyglądał bardzo na człowieka, który domagał się u matki rzeczywistości, aby wystawiła mu na jawie pałac, wyśniony niegdyś.
Lecz któż przewidzi kiedy ślepą grę trafu i wyrachuje dokładnie, kiedy ma wybić godzina, któréj się lęka, lub pragnie? Pan Władysław z upragnieniem, czy obawą, albo może z jedném i drugiém zarazem, myślał o jutrze, gdy tymczasem...
Po ścianach pokoju, w którym siedzieliśmy wszyscy, zaiskrzyło się kilka różowych promieni zachodzącego słońca, i wesołym, drgającym szlakiem, opuściło się aż na posadzkę. Promienie takie posiadały zawsze tajemnicę wywabiania wzroku mego za okno, bo ze wszystkich widoków natury zachód słońca był dla mnie najbardziéj wspaniałym i uroczym. I teraz więc zbliżyłam się do okna i spojrzałam na dziedziniec. Spójrzenie moje jednak nie dobiegło do różowéj tarczy, opuszczającéj się w dali za fioletową chmurę, bo zatrzymał je odkryty powóz, wjeżdżający w bramę, i szybko zbliżający się do ganku. Zobaczyłam twarze dwóch siedzących w niém kobiet i poznałam je...
— Kto to przyjechał, Wacławo? — zapytała moja matka, która posłyszała turkot.
Nie odwróciłam się od okna i udałam, że nie słyszę pytania, bo odpowiedź przez usta przejść mi nie chciała.
Matka moja głośniéj je powtórzyła. Nie sposób było dłużéj milczéć, wymówiłam więc imiona żony i siostry pana Henryka, ale czułam sama, że wymawiałam je pół głosem i patrząc w ziemię. Instynktowo unikałam spojrzenia na pana Władysława. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy posłyszałam głos jego dźwięczny i żartobliwy, jak zwykle.
— Dobra wróżba, szanowna pani — mówił do mojéj matki — żona jéj prześladowcy przywozi zapewne z sobą oliwną gałązkę pokoju...
Podniosłam oczy na mówiącego. Blady był, jak chusta, ale uśmiechał się i patrzył na moję matkę niezmąconym wzrokiem. Powstał i stanął oparty o poręcz fotelu. Ramię jego drżało trochę, ale głowę podniósł spokojniéj i wyniośléj, niż kiedy.
Dążąc ku drzwiom przedpokoju dla spotkania przybywających, przeszłam blizko niego i szepnęłam mu bardzo cicho:
— Pan posiadasz głowę, któréj nic z wyniosłego jéj stanowiska wzruszyć nie może, i wolę, zdolną nietylko do niszczenia chwastów, ale, co trudniejsza, do hamowania siebie...
Najweseléj w świecie uśmiechnął się bardzo blademi ustami, odpowiedziawszy z ukłonem i wszelką możebną swobodą:
— A pani posiadasz umiejętność czytania w sercach ludzkich, właściwą tylko bajecznym wieszczkom.
Krótka ta rozmowa opóźniła moje wyjście, zaledwie bowiem doszłam do połowy salonu, gdy na progu stanęła cudnie piękna kobieta, podobna do posągu z białego marmuru, ubranego w bogate draperye z ciemnego aksamitu i z fantastycznym uplotem z pereł i warkoczy na głowie. Nagle posągowa postać zadrżała i dłoń oparła o najbliższy przedmiot, a na biały marmur czoła i lica spłynęła szkarłatna barwa rumieńca i stoczyła się aż na gibką szyję. Trwało to jednak zaledwie jednę sekundę; bardzo prędko Zofia zwróciła spojrzenie swe na mnie i powitała mnie zwykłym sobie, serdecznym, ale nagle ostygającym uściskiem. Poczém postąpiła na przód, aby powitać moję matkę, która czekała jéj na środku salonu.
Pan Władysław stał na tém samém miejscu, co piérwéj, i z tym samym swobodnym wyrazem na mocno pobladłéj twarzy.
Gdy Zofia zbliżyła się do niego, ukłonił się jéj z wielką wytwornością i spokojem, a podając jéj rękę, rzekł zupełnie naturalnym głosem:
— Pozwól pani, abym miał honor i przyjemność przypomniéć się jéj, jako dawno znajomy.
Na dźwięk jego głosu, powtórne drgnienie przebiegło Zofią od stóp do głowy i powtórny rumieniec na twarz jéj wytrysnął. Bardzo prędko jednak podniosła oczy, i spokojném spojrzeniem spotykając utkwiony w nią, spokojny także, wzrok pana Władysława, odpowiedziała z wielką swobodą i uprzejmością:
— Najniespodziewaniéj w świecie spotykam tu pana i cieszę się bardzo z wypadku, który go w nasze strony sprowadził!
O, komedyo świata! — pomyślałam w duchu. — Jakże słowa tych dwojga ludzi i głosy, jakiemi je wymawiają, różne są od tych brzmień, które w téj chwili wydawać muszą ich serca!
Powitanie i rozmowa z Emilką oderwała mnie od dalszéj uwagi nad Zofią, którą wyłącznie i z wielką grzecznością zajęła się moja matka. Widziałam tylko, że pan Władysław zajął miejsce bardzo blizko pani S. i po chwili słyszałam, jak z wielkiém ożywieniem opowiadał jéj i mojéj matce o jakichś błahych na pozór zajściach miejskich, z których on umiał jednak krzesać iskry dowcipu i sobie właściwéj filozofii. Zofia siedziała na kanapie obok mojéj matki, blada jak marmur, spokojna tak, że aż sztywną się nieco zdawała. Odzywała się rzadko i od czasu do czasu blady uśmiech okalał jéj różowe usta. Rozmawiając z Emilką, uważałam to wszystko, i doprawdy, na widok tego spokoju Zofii i wielce naturalnego ożywienia pana Władysława, byłam blizką mniemania, że spostrzeżenia moje omyliły mnie i że ci ludzie są już zupełnie obojętni dla siebie. Gdy tak myślałam, spojrzenia ich spotkały się nagle... brwi Zofii ściągnęły się, a pan Władysław urwał mowę, jakby mu głosu zabrakło... Odwróciłam wzrok od nich, bo nie chciałam być winną grzechu wykradania cudzych tajemnic... Dla swobodniejszego porozmawiania z Emilką, wyszłam z nią do dalszych pokoi, a gdy po godzinie wróciłam, aby całe towarzystwo do herbatniego stołu zaprosić, znalazłam Zosię zmienioną do niepoznania. Jakaś przemożna iskra upadła we wnętrze posągu i ożywiła go. Dwa żywe rumieńce wytrysnęły na policzki, szafirowe oczy żarzyły się i nabrały przepaścistéj głębi, wargi płonęły purpurą. Zostawiłam ją milczącą i zamyśloną; wchodząc, usłyszałam głos jéj, zupełnie niepodobny do tego, jakim przemawiała do mnie wtedy, gdym to ją na przejażdżce spotkała, ale ożywiony jakiś, odbrzmiewający świeżemi, pełnemi słodyczy dźwiękami, jakiemi przemawiać była zwykła dawna siedemnastoletnia Zosia. Trudno opisać, jak była czarującą w téj swojéj nowéj, a raczéj odnowionéj postaci; a jednak wyraźnie widziałam, że pan Władysław spochmurniał, widząc ją taką, coraz rzadziéj zaczął się odzywać, a każde słowo, jakie wymawiał, jak sztylet zaostrzone było gorzkim sarkazmem, osłonionym zlekka, właściwym mu, wytwornym sposobem wyrażania się. Rozmowa, jak to bywa najczęściéj, weszła na tor rozmaitych uczuć ludzkich.
— Znajduję — wyrzekła Zosia z iskrzącém się okiem — że uczucie, raz ubrane uśmiechami radości i oblane łzami wielkiego żalu, nie ulega przedawnieniu, że myli się ten, kto, gdy wiele marzył i wiele przepłakał, mówi potém sobie: „przestałem kochać”, bo ani spodziewa się, jak dawny gość zapuka znowu do jego serca, albo i przemocą otworzy je sobie...
Pan Władysław nagle podniósł wzrok na mówiącą. Zdziwienie, radość, żal i ironia z kolei przemknęły po wyrazistéj jego twarzy; ostatnia pozostała. Uśmiechnął się i wnet odpowiedział:
— Wszystko względne jest na tym świecie. Bywają osoby, u których owo oblane łzami żalu uczucie, wbrew twierdzeniu pani, bardzo prędko ulega przedawnieniu. Godzi się ono najwyborniéj ze swém przeznaczeniem, a gdy mu w chwili kaprysu przyjdzie fantazya pomyśléć o zbyt rychło zgasłéj przeszłości, bardzo jest rade, jeśli znajdzie pod ręką cienką chusteczkę z koronkami dla otarcia mikroskopijnéj łezki, i paryzki karmelek dla osłodzenia, więcéj wymarzonéj, niż rzeczywistéj, goryczy...
Rumieniec wzmógł się na twarzy Zosi. Na uśmiech jednak pana Władysława, z jakim wymawiał słowa swoje, bardzo podobnym odpowiedziała uśmiechem i odparła z żywością:
— Bywają téż i tacy ludzie, którzy, jakkolwiek zawiedzeni w swych uczuciach, nie potrzebują chusteczek z koronkami dla ocierania łez, bo nigdy nie płaczą...
— Bo nic nie czują... — wtrącił pan Władysław.
— Albo téż to, co czują, umieją bardzo zamknąć w sobie — żywiéj jeszcze dokończyła Zosia.
— Albo téż są tchórzliwemi dziećmi, niezdatnemi do boju, i z drżeniem trwogi uginającemi czoło przed bożyszczem sądów ludzkich...
— Albo jeszcze — podchwyciła Zosia — pysznymi ludźmi, którym duma szatańska nie pozwala zniżać się do walki, i dezerterami, ustępującymi z pola wtedy, gdy ramię ich nietylko za siebie, ale i za innych walczyć powinno.
Umilkli nagle, pobledli bardzo oboje. Z pomiędzy obecnych dla mnie jednéj ta urywana i z gorączkową żywością prowadzona rozmowa zupełnie jasną była. Zrozumiałam, ile w niéj było przypomnień, wyrzutów, wyjaśnień i niemego z obu stron błagania o przebaczenie. Raz jeszcze spojrzałam na nich oboje i z bardzo przykrém uczuciem pomyślałam sobie: teraz dopiéro silni jesteście przeciwko światu i złym mocom jego, lecz, niestety, na cóż się wam teraz przyda siła wasza?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.