Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

Nazajutrz po wizycie Zosi i Emilki, kiedy według mego zwyczaju weszłam do jadalnéj sali, aby urządzić herbatę, powiedziano mi, że pan N. wyjechał już od godziny i rozkazał oświadczyć nam, że udaje się do pana Henryka S. w celu traktowania z nim o naszych interesach. Matka moja zrobiła uwagę, iż prawnik nasz niezupełnie stosownie wybrał tak ranną porę do swojéj, choćby interesem spowodowanéj, wizyty, i że dziwi się, iż człowiek, zdający się tak wybornie znać zwyczaje światowe, mógł się w podobny sposób z niemi rozminąć. Nic na to nie odpowiedziałam mojéj matce, ale sama bynajmniéj nie podzielałam jéj zdziwienia. W tak wczesnym wyjeździe pana Władysława do domu Zofii widziałam niepohamowany popęd na nowo rozbudzonéj namiętności. Dopóki jéj nie widział, to, co zwał prawdą swego serca, leżało na dnie jego istoty, drzemiąc i milcząc. Zobaczył ją, i znowu jak najprędzéj zobaczyć zapragnął. Dla dogodzenia więc temu pragnieniu, rozerwał drobną światową formułkę. Spytałam siebie w myśli: czy téż w podobny sposób targnie się i na ważniejsze, a nawet nie próżne już treści formy świata?... I przypomniałam sobie słowa, które przed kilku dniami wyrzekł był do pana Rudolfa:
„Wybuchy zgubnych namiętności, to najczęściéj fermentacya długo zapoznanéj prawdy serca.” Z całéj duszy pożałowałam tych dwojga młodych i pięknych ludzi, którzy-by mogli być tak szczęśliwi, gdyby... I szczególnym zwrotem wyobraźni zobaczyłam Zosię, tak, jak ją widziałam kiedyś na weselu Zeni. Niema, bierna, przygnębiona, stała pomiędzy opiekunami swymi i bratem, a każden z nich głaskał ją z kolei, szeptał jéj do ucha i spojrzeniem wskazywał młodzieńca ze śliczną powierzchownością i wielkim majątkiem. Była to przecież świetna partya, niestety!...
Cały ten dzień matka moja przepędziła w gorączkowém oczekiwaniu; nigdy jeszcze nie widziałam ją tak wzruszoną, niecierpliwą. Ze smutkiem patrzyłam na ten stan jéj umysłu, bo przewidywałam niemylne prawie fiasco kroku pana Władysława i drżałam na myśl o ciosie, jaki matce mojéj miał zadać upadek jéj rozbudzonych z całą mocą nadziei. Silniejsze od nadziei odzyskania niezależnego bytu, a ściśle z nią spojone, opanowało ją inne jeszcze uczucie. Spostrzegłam, że każdy dzień ubiegły coraz więcéj czynił ją podobną do wędrowca, zaniesionego wozem przeznaczeń na pustą i jałową wydmę. Wyraźnie czuła, że lata upłynione nie odpowiadały moralnym jéj potrzebom, i z cichą rozpaczą zdawała się patrzéć w leżącą za nią i przed nią wielką próżnią, któréj zapełnić nie mogły wspomnienia zgasłéj już i tylko powierzchownéj świetności. I — rzecz dziwna! od téj świetności jednak serca i oczu oderwać całkiem nie mogła; nieraz niby z nagła wracała do marzeń o niéj.
Tak, naprzykład, owego dnia, w którym oczekiwała powrotu pana Władysława, wzięła mnie za rękę i wraz ze mną przechodząc szereg pokoi, opowiadała, jakie, gdy odzyska choć część majątku, zakupi sprzęty i ozdoby do naszego mieszkania. — Te naprzykład meble — mówiła, wskazując na nadniszczone istotnie sofy i fotele, — kiedyś były piękne, ale teraz na nic się już nie zdadzą; oddam je do garderoby, a na ich miejsce sprowadzę z W., świeże, i nie paliowym już, ale błękitnym obite atłasem.
W drugim pokoju, mówiła:
— Tu znowu firanki trzeba będzie odmienić, a pomiędzy oknami pozawieszać większe źwierciadła.
— Karetkę naszę każę odnowić — ciągnęła daléj — a będzie jeszcze ładna, i czwórkę koni kupię siwych, a może ciemno-gniadych, bo takie najlepiéj podobno lubisz. Pojedziemy znowu z wizytami w sąsiedztwo i uśmiejemy się z tych pań, co teraz tak mijają naszę bramę, widząc, jak będą osypywać nas grzecznościami i zaprosinami, gdy przyjedziemy do nich, jak dawniéj, strojne i pięknym powozem. Odzyskamy nasze stanowisko, a ty, moja gwiazdko, zabłyśniesz w świecie znowu i jaśniéj daleko, niż wprzódy, bo teraz bez porównania jesteś piękniejsza.
Przy ostatnich słowach ogarniała mnie pełnym czułości uściskiem.
Nagle spojrzała na moję wełnianą suknią i zawołała:
— Zdejmiesz z siebie tę brzydką wełnę, a ten pęk kluczyków, który ci teraz wisi u paska, oddasz pannie apteczkowéj, którą przyjmę na nowo...
Nie mogłam powstrzymać się dłużéj i dokończyłam z uśmiechem:
— I będę znowu wyszywać w krosienkach, tańczyć na balach i szukać sobie po świecie świetnéj partyi...
— I znajdziesz ją niezawodnie — dodała moja matka, która, pogrążona w rojeniach swoich, nie spostrzegła mego uśmiechu, i nie zrozumiała tonu, jakim wymawiałam me wyrazy. W parę godzin jednak po téj rozmowie, widziałam ją wpół leżącą na sofie, z głową opartą na dłoni i pełnemi smętnych marzeń oczyma, ścigającą parę drobnych ptasząt, które za oknem przelatywały nad ścieżką ogrodu, kryjąc się co moment między ogołocone z liści zarośla. Przyzwała mnie milczącém skinieniem, a gdy zbliżyłam się i usiadłam przy niéj, zaczęła w zamyśleniu bawić się łańcuszkiem mego zegarka i machinalnie prawie otworzyła medalion, który zawsze nosiłam przy sobie. Był w nim portret mojego ojca. Patrzyła nań długo i, nagle podnosząc się z siedzenia, kazała mi spojrzéć przez okno wychodzące na dziedziniec, aby zobaczyć czy pan N. nie wraca już ze swéj wycieczki.
Rozumiałam ją wybornie. Duch jéj, rozerwany na poły, złorzeczył przeszłości, a rozstać się z nią jeszcze nie mógł; pragnął-by ją miéć inną, a tęsknił za taką, jaką była. Głos serca, który był ją niegdyś połączył z moim ojcem, i wołanie nałogów, od dzieciństwa powziętych, które ją z nim rozłączyły, teraz odezwały się w niéj z kolei, każdy ją w swoję ciągnąc stronę.
To wszystko przedstawiało moim oczom widok prawdy wewnętrznéj człowieka, na któréj świat, ubrany w cudne swe na pozór połyski, postawił stopę depcącą i upierał się, aby żyjącą i wciąż zrywającą się do buntu, pod swoją utrzymać przemocą. I sama już nie wiedziałam dobrze, czy miałam pragnąć, lub obawiać się ziszczenia nadziei matki mojéj.
Obudził mnie z zamyślenia turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam przez okno i, pomimo zmroku, poznałam wracającego prawnika. Kazałam do bawialnego pokoju wnieść lampę i sama tam poszłam co prędzéj, chcąc uprzedzić moję matkę, sama wprzód złą wieść, któréj się spodziewałam, posłyszéć, i ją do posłyszenia onéj przygotować. Zaledwie jednak stanęłam na progu, gdy usłyszałam drugi turkot, i po krótkiéj chwili zobaczyłam wchodzącego prawnika w towarzystwie pana Rudolfa.
Dwaj panowie już w przedpokoju rozmawiać z sobą musieli, bo na chmurnéj twarzy ostatniego wyczytałam wyrok, jaki zapadł u pana Henryka. Pan Władysław wyglądał poważnie i niemal surowo; wczorajsze wzruszenie, jakiego przede mną przynajmniéj ukryć nie mógł, ustąpiło zupełnie; bledszy był tylko, niż zwykle, i zdało mi się, że wyraziste oczy jego nabrały większéj głębi i mocy spojrzenia. Bez wahania się, ze współczuciem, ale i spokojem, objawił mi, że pan Henryk w traktowaniu z nim okazał się twardy, jak marmur i ślizkim jak ślimak. Jako piérwszy, nieugięcie odpierał wszelkie dla nas współczucie; jako drugi, wyślizgiwać się umiał z pomiędzy sieci rozumowań prawnych, jaką otoczyć go chciał pan Władysław. Wymagał słowem od mojéj matki natychmiastowéj wypłaty całéj swéj należności, co wiedział dobrze, iż jest niepodobieństwem, a w przeciwnym razie nie zgadzał się na opóźnienie choćby o jeden tydzień publicznéj jéj dóbr sprzedaży.
— Na któréj zamierza, z powodu zupełnego braku konkurencyi, nabyć te dobra za czwartą część słusznéj ich ceny! — zawołał pan Rudolf, uderzając się w czoło z rodzajem rozpaczy, i szerokiemi krokami zaczął chodzić, a raczéj biegać po pokoju. Co do mnie, przyjęłam wieść tę tém spokojniéj, iż prawie pewną byłam, że inną nie będzie.
— Cała troska moja — rzekłam do prawnika — jest ta, że nie wiem doprawdy, jakiemi słowy oznajmić mam matce mojéj smutną rzeczywistość, któréj, zdaje mi się, iż przestała się spodziewać.
Zaledwie zdołałam wymówić te wyrazy, gdy poczułam miękką dłoń, opierającą się na mojém ramieniu. Była to matka moja, która weszła i zbliżyła się do nas niepostrzeżona.
Z bladą bardzo, ale spokojną twarzą, rzekła do mnie:
— Dziękuję ci, dobre moje dziecię, za trwogę twoję o mnie i czułą troskliwość, ale słyszałam już z drugiego pokoju opowiadanie pana N., i bądź pewną, że nie zabraknie mi mocy do pogodzenia się z moim losem, który zresztą... sama sobie zgotowałam.
Po raz piérwszy słyszałam z jéj ust wyraźne przyznanie się do winy utracenia swego majątku; wprzódy odgadywałam je tylko w skutek umiejętności czytania w jéj myślach. Przyznanie się to wiele kosztować ją musiało, bo na chwilę bladość jéj różową pokryła się barwą. Z zupełnym jednak spokojem kilku uprzejmemi słowy powitała obu panów, i usiadłszy na kanapie, rozpoczęła rozmowę o całkiem obojętnych przedmiotach. Kto inny mógł-by, patrząc na nią, uwierzyć zupełnie w to, iż pogodziła się ze swym losem; ale ja, co ją znałam tak dobrze, z głębokich fałd, które jéj legły na czole, z lekkiego drgania palców, machinalnie bawiących się z frendzlą od sukni, odgadywałam, iż mocno cierpiéć musiała. Szlachetna ta jéj duma, którą powodowana, połknęła odważnie przed obcymi łzy żalu i skargom zamilknąć kazała, blady uśmiech wymożonego na saméj sobie spokoju, który okrążył jéj usta, rozrzewniły mnie do najwyższego stopnia. Była chwila, w któréj o mało nie upadłam jéj do kolan i nie zawołałam do niéj głosem pełnym łez, które dla niéj i za nią wezbrały mi w piersi: „Nie lękaj się przyszłości twéj, matko, córka twoja przy tobie!”
Wszakże powstrzymałam się, bo dwaj obcy ludzie patrzyli na mnie. Byłam córką mojéj matki i, jak ona, nie umiałam przed obcymi roztkliwiać się i płakać... Uważałam, że pan Władysław z rodzajem zdziwienia przypatrywał się nam obydwom.
Oczekiwał może płaczów i wyrzekań, a znalazł spokojną godność i obojętną rozmowę, użytą przez moję matkę niby za puklerz do odparcia wszelkich wyrazów pożałowania i czczéj pociechy, jakie-by wyjść mogły z ust widzów. Być może, iż to panowanie nad sobą dobre czyniło wrażenie na młodym człowieku, który, jak przekonałam się wczoraj, posiadał sam tyle mocy do pokrycia swych wzruszeń; bo z większém jeszcze, niż dotąd, poszanowaniem rozmawiał z moją matką. Gdy zwracał się do niéj, w dźwięku głosu jego odbrzmiewała pewna nieokreślona słodycz, będąca w tak wielkiéj sprzeczności ze zwykłym mu wyniosłym i sarkastycznym sposobem mówienia, a tak odbijająca od jego męzkiéj, energicznéj powierzchowności. Pomyślałam, że kobieta, która-by dla niego miała sympatyą, z trudnością oprzéć-by się mogła jego miłości, i wnet przed oczyma stanęła mi Zosia. Potém pomyślałam jeszcze, że człowiek ten musiał być bardzo dobrym, ponieważ umiał uszanować cudze cierpienia, lubo te żadną zewnętrzną oznaką nie uderzały jego oczu, a może właśnie dlatego, że były takiemi. Powzięłam téż prawdziwą dla niego wdzięczność, widząc, jak, z niezmierną delikatnością serca i wytwornością umysłu, omijał w rozmowie swéj wszelki przedmiot, który-by choć najmniejszy miał związek z położeniem mojéj matki i uczuciami, jakich doświadczać musiała.
Pan Rudolf, zaraz prawie, od chwili wejścia mojéj matki, usiadł w najbardziéj zacienionéj stronie pokoju i milczał. Widziałam tylko w zmroku opartą na dłoni i zachmurzoną twarz jego. Ani razu nie spostrzegłam, aby podniósł spuszczone powieki, i wyglądał jak człowiek, mocno przygnębiony wewnętrzném upokorzeniem i zgryzotą...
Mocowanie się z samą sobą nie musiało jednak z łatwością przychodzić mojéj matce, bo po godzinie rozmowy powstała z miejsca swego bardzo blada, i mówiąc, że czuje potrzebę spoczynku, oświadczyła gościom swoim życzenie dobréj nocy.
Pan Władysław po raz piérwszy schylił się przed nią nizko i ze czcią prawie pocałował jéj rękę. Więc czoło jego, które zwykł był z tak hardą i zbyteczną nawet nosić dumą, chętnie pochylało się przed kobietą, obciążoną podwójném nieszczęściem: własnéj winy i sprowadzonéj nią niedoli!
I takiego-to człowieka odepchnięto od kobiety, która go kochała, aby zamiast niego ofiarować jéj... świetną partyą! „Vous êtes peuple, Monsieur, et ma soeur est bien née” — powiedział do niego kiedyś obrońca równości powszechnéj...
Chciałam pójść za moją matką, ale usunęła mnie lekko od siebie i rzekła:
— Pozostań z gośćmi, Wacławo; przyjdziesz do mnie potém...
Pojęłam, że nie chciała, aby mój nawet wzrok dojrzał piérwsze chwile jéj znękania.
Pan Władysław szybko zbliżył się do mnie:
— Nie daję bynajmniéj za wygraną — wymówił — i zostanę tu jeszcze przez czas jakiś, aby wyczerpać wszystkie środki ratunku...
Otworzyłam usta, aby mu podziękować, ale nie pozwolił mi nawet zacząć...
— O! nie dziękuj mi pani — rzekł żywo — jestem prawnikiem i pragnę należycie pełnić powinności mego zawodu...
— Zdaje mi się — przerwałam — że jeszcze bardziéj jesteś pan dobrym człowiekiem.
Uczynił ręką gest pewnéj niecierpliwości.
— Mniéjsza o to! — rzekł — wszak nie chodzi paniom o moje współczucie, ale o moję pomoc, którą im jestem obowiązany.
— Współczucie takiego jak pan człowieka — przecięłam mu znowu mowę — nie ubliża bynajmniéj, lecz przynosi bardzo zacną pociechę...
— A więc macie je panie zupełne i bardzo serdeczne! — zawołał, i mimo zniecierpliwienia, z jakiém to mówił, znowu w głosie jego zabrzmiała słodycz i dobroć.
— Pozostają jeszcze dwa środki, w których pokładać można nadzieję — mówił daléj. — Piérwszym jest należyte wyexploatowanie okolicy w celu znalezienia w niéj uczciwego dla dóbr matki pani nabywcy, co, wyznaję, w danym krótkim zakresie czasu będzie bardzo trudném. Drugi zależy od pani...
— Ode mnie? — zawołałam zdziwiona.
— Od pani — powtórzył pan Władysław, i badawczo patrząc mi w oczy, zapytał: — czy pani czujesz się skłonną do poniesienia ofiary?
Odpowiedziałam natychmiast, że nie ma ofiary, któréj-bym nie uczyniła dla okupienia spokoju mojéj matki.
— A więc powinnaś pani pojechać sama do pana S. i rozmówić się z nim osobiście.
Musiałam, usłyszawszy te słowa, wyglądać na bardzo hardą, a zarazem bardzo upokorzoną istotę, bo pan Władysław popatrzył na mnie uważnie i rzekł po chwili:
— Wiem dobrze, że przeciwko temu, co powiedziałem, osobista godność pani oburzać się musi. A jednak wiele na ten środek rachuję. Tam, kędy rozzbrojone upadną wszystkie argumenta prawnika, sam widok mężnéj i poświęcającéj się kobiety zwyciężyć może. Wprawdzie pan S. nie jest człowiekiem, mogącym dać przystęp do siebie jakimkolwiek wyższym uczuciom; ale pani, (proszę o przebaczenie za szczerość, spowodowaną potrzebą), posiadasz wiele zdrowego rozsądku i wielką moc przemawiania do umysłów ludzkich. Przytém pan Henryk, w rozmowie ze mną, kilka razy powtórzył: „pragnął-bym mówić o tém z panną Wacławą”, a gdy zapytałem, czemu sam nie przybędzie tutaj, wymawiał się zatrudnieniami, które go zbyt obarczają, i tém, iż obawia się, aby widok jego nie był nieprzyjemnym matce pani. Z tego wszystkiego wnoszę, iż ma szczególny interes w tém, aby widziéć się i mówić z panią.
Milczałam. Postępek, którego wymagano ode mnie, wydawał mi się nad siły moje.
— Niech pani wierzy — mówił jeszcze pan Władysław — że gdyby tu szło tylko o panią, nie śmiałbym czynić jéj podobnego żądania, bo byłoby ono ubliżeniem. Pani jesteś młoda, pełna sił fizycznych i moralnych, i rozumiesz życie jak należy, a przy takich warunkach ubóztwo straszném być przestaje. Ale jest obok pani ktoś nie przygotowany wcale do téj twardéj życiowéj próby, ktoś, na kim cięży przeszłość w miękości i zbytku spędzona, a przeszłość taka, pani wiesz sama, nie przechodzi bezkarnie, bo przerabia duszę, wykrzywia instynkta i z tego, co w pospolitéj i płytkiéj mowie nazywa się marnym kruszcem, czyni istnie dramatyczny żywioł. Ten ktoś, to matka pani... Przebacz, że mówię jéj to wszystko, ale sam często, w różnych złych i dobrych chwilach, przypominam sobie dziecinne lata moje, w których miałem jeszcze matkę, a przypomnienie to uważam za jednę z głębokich prawd mego serca...
Nie wyobrażałam sobie nigdy, aby w głosie takiego, jak pan Władysław, mężczyzny, mogło być tyle brzmień tkliwych i ciepłych. Zaledwie skończył mówić, wyciągnęłam do niego rękę i rzekłam:
— Dziękuję panu, pojadę.
— I ja towarzyszyć pani będę — ozwał się obok mnie głos pana Rudolfa.
Spojrzałam na niego. Wyglądał tak, jak go nigdy jeszcze nie widziałam. Ciemny rumieniec pokrywał mu policzki, z przygasłych zwykle oczu strzelały błyskawice, czoło podniósł niemal groźnie.
— I ja także pojadę do niego — mówił daléj — a mam przeciwko niemu oręż, jakiego nikt w świecie nie ma. Stępiłem go wprawdzie własną winą, niemniéj jednak pokażę mu go takim, jakim go mam, a kto wié...?
Urwał nagle mowę, rzucił się na fotel i pogrążył się w głębokim namyśle.
Pan Władysław patrzył przez chwilę na niego ze zdziwieniem, potém zbliżył się i dotknął jego ramienia.
— A czy nie możesz pan — wyrzekł zwolna — mnie, jako prawnikowi, wyjawić, jakim jest ten oręż pański, i w jaki sposób stępionym został przez pana? Może przy wspólném usiłowaniu potrafimy go na nowo zaostrzyć...
Pan Rudolf podniósł na młodego człowieka wzrok pełen nieokreślonego pomieszania, rumieniec na jego twarzy zwiększył się i wargi mu zadrżały. Po chwili powiódł dłonią po czole i oczach i szepnął cicho: — To tak ciężko mówić o tém, co było!... Nagle podniósł się i zawołał: Powinienem... pójdź pan, opowiem ci wszystko!...
Pożegnali mnie obaj i odeszli.
Ze zmordowaną głową i niespokojném sercem udałam się do pokoju mojéj matki.
Zamiast, jak powiedziała, udać się do snu, chodziła po pokoju szybkiemi krokami i zupełnie jeszcze ubrana. Zobaczywszy mnie wchodzącą, stanęła nagle...
— Kochana Waciu — rzekła — zanadto doprawdy troszczysz się o mnie. Przyszłaś tu zapewne, aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo spodziewałaś się, że jestem zanurzoną we łzach i jękach! Otóż widzisz, że się omyliłaś, bo nie płaczę i nie targam włosów w rozpaczy. Mam przecie tyle rozsądku, aby wiedziéć, że każda wina pociąga za sobą pokutę, i że tę ostatnią znieść powinnam z godnością, która odtąd ma być jedynym moim zaszczytem. Co do ciebie, zdecydowałam stanowczo, że odjedziesz do ojca. — Powiedziawszy te słowa, porywczym i niecierpliwym tonem, jakiego nigdy dotąd nie używała, mówiąc do mnie, rozpoczęła na nowo nerwową swą po pokoju przechadzkę.
Serce mi się ścisnęło mocno, bo pojęłam, jak wielkiém musiało być cierpienie mojéj matki, skoro doprowadzić ją mogło do podobnego stanu rozdrażnienia. Siłą woli jednak powstrzymałam łzę, która cisnęła mi się do oka, zachowałam wyraz twarzy zupełnie spokojny, a korzystając z chwili, gdy blizko mnie przechodziła, uśmiechnęłam się do niéj, jak mogłam najłagodniéj, i wzięłam jéj obie ręce. Zatrzymała się z niecierpliwością i pytającym wzrokiem patrzyła na mnie. Nie poznawałam jéj oczu, tak zwykle łagodnych i pełnych macierzyńskiéj czułości. Łagodnym ruchem poniosłam jéj rękę do ust moich i rzekłam:
— Więc żądasz, kochana matko, rozstać się ze mną? czy mnie nie kochasz?
Drgnęła na to pytanie i wyrwała mi swoje ręce.
— Żądam, abyś mnie opuściła i zostawiła memu losowi — zawołała z rumieńcem na twarzy i z gestem niecierpliwości; — żądam tego, bo nie chcę, abyś dzieliła ze mną nędzę i abyś pokutowała za moje winy... Jestem istotą o skrzywioném przeznaczeniu i sfałszowanéj duszy, sama to czuję... Piérwszy błąd był, że zostałam żoną twego ojca, wbrew światu, w którym się urodziłam i w którym prawem fatalizmu, ciążącego na mojém urodzeniu, pozostać powinnam była... Drugi raz zbłądziłam, słuchając tego świata i wracając do niego, a opuszczając człowieka, który-by może z czasem zrobił ze mnie inną, niż byłam, kobietę... Trzecią moją winą jest to, że zmarnowałam mienie moje; a czwartą i największą, że z widmem ubóztwa na żaden sposób pogodzić się nie mogę. Widzisz więc, że jestem kobietą nierozsądną, słabą, niedołężną, która wpadała z błędu w błąd, z niekonsekwencyi w niekonsekwencyą; że jestem złą matką, która nie potrafiła być przewodniczką i przyjaciółką jedynemu dziecięciu; że zatém nie masz wcale za co mnie kochać, a tém bardziéj poświęcać się dla mnie, i że najlepiéj uczynisz, jeśli zupełnie zapomnisz o mnie i pojedziesz napowrót do twego ojca, który sam jeden wart twojéj miłości.
Z temi słowami rzuciła się na sofę, i skrzyżowawszy ręce na piersi, wzrokiem suchym i błyszczącym patrzyła w przestrzeń. Coraz większy żal mnie ogarniał, ale nie pokazywałam tego po sobie. Przez chwilę tylko zastanawiałam się nad tém, w jaki najwłaściwiéj sposób przemówić miałam do mojéj matki, aby uspokoić jéj rozdrażnienie. Gdybym słuchała instynktowego tylko popędu, rzuciła-bym się do jéj kolan z pieszczotą i łzami; rozwaga jednak powstrzymała mnie od uczynienia tego. Pojęłam, że płacz i wykazywanie miękkiéj uczuciowości mogłyby nie zagoić, lecz tylko rozognić jątrzącą się ranę. Istoty zdenerwowane i miękkie nie zaczerpną siły z podobnych sobie, ale potrzebują się spotkać z mocą i stanowczością, aby módz uczuć grunt pod chwiejącemi się swemi stopami. Zdobyłam się więc na zupełny spokój, i zbliżywszy się do mojéj matki, rzekłam stanowczo:
— Kochana moja matko! jestem córką twoją wprawdzie, ale dorosłą już, i tak przez to, jak przez miłość, którą mi zawsze okazywałaś, upoważnioną do nazywania się twoją najlepszą i najbliższą przyjaciółką. Jako więc taka, uznaję, że winy twoje, o jakie przed chwilą się oskarżałaś, z wyjątkiem zaślubienia mego ojca, które nie tylko nie było winą, ale przeciwnie dowiodło szlachetnych uczuć twéj duszy, istotne są i słusznie poczytujesz je za takie. Niemniéj jednak z zupełną rozwagą i pewnością twierdzę, iż jesteś, moja matko, bardzo dobrą i szlachetną, i że nie tylko jako córka, ale jako człowiek, z całego serca kocham cię i poważam. Przytém, jeśli zawiniłaś w czémkolwiek przeciwko mnie, to chyba tylko mimowoli i pośrednio; a ileż za to wielkich dałaś mi dowodów téj prawdziwie macierzyńskiéj i bezinteresownéj miłości? Dlatego téż, mówiąc przed chwilą, abym cię opuściła w krytycznéj porze twojego życia, abym jechała szukać sobie gdzieindziéj spokoju i dostatku, ciebie zostawiając na wolę złego losu, mówiłaś o niepodobieństwach i stanowczo ci oświadczam, moja matko, że ani serce moje, ani poczucie obowiązku mego dla ciebie, uczynić mi tego nie pozwolą.
Wymawiając te słowa, tyle wysileniem woli dokazałam, że głos nie zadrżał mi ani razu, ani jedna łza nie stoczyła się z oka. Chciałam pokazać się stanowczą i mocną i pokazałam się snać taką, bo podniosła na mnie oczy, w których malowało się trochę zdziwienia. Nie mogła jednak uspokoić się od razu i z niecierpliwości wzruszyła ramionami:
— Nie wiem doprawdy — rzekła — zkąd nabrałaś tak stanowczego sposobu mówienia i takiéj pewności siebie?
— Ztąd, moja matko, że kocham cię nad życie i chcę cię natchnąć ufnością w przyszłość i wiarą we mnie — odpowiedziałam, unosząc się nieco, ale wcale się nie roztkliwiając. Długo nie spuszczała wzroku z mojéj twarzy, a z oczu jéj, wpatrzonych we mnie, znikał stopniowo suchy blask rozdrażnienia, jaki je był rozpalał, a zastępowało go smutne wprawdzie, ale już słodsze i rzewniejsze uczucie. Nagle wyciągnęła do mnie ramiona i zawołała głosem, który odzyskał czułe i ciepłe dźwięki. — Rozstać się z tobą, najdroższe dziecko moje! O! cóżem ja powiedziała? Nie! to było-by niepodobném!
Wtedy dopiéro rzuciłam się w jéj objęcia i przycisnęłam ją do méj wezbranéj uczuciem piersi; wtedy dopiéro dwie, długo powstrzymywane, łzy spłynęły mi po policzkach, i gorącemi usty całowałam jéj twarz i ręce. Nie pamiętam już dobrze, co mówiłam jéj więcéj, wiem tylko, że mówiłam cicho i długo. Aż nakoniec słowami memi, których treścią było przywiązanie prawdziwe i nadzieja w przyszłości pokładana, ukołysałam zmęczoną, — zasnęła w mojém objęciu. Biały blask lampy oświecił głowę mojéj matki, spoczywającą na mojém ramieniu, i bladą jéj twarz o zamkniętych powiekach, z któréj lata i troski zetrzéć nie mogły wielkiéj piękności. Długie, obfite jéj warkocze spadały mi na ręce i kolana, ramionami oplotła moję kibić, i śród lekkiego snu coraz mocniéj tuliła się do mnie, jakby instynktowo szukała we mnie podpory i spoczynku. Długo patrzyłam na nią z głębokiém rozrzewnieniem i znowu pomyślałam, że role nasze zamieniły się, i znowu podniosło się we mnie uczucie, do macierzyńskiego podobne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.