Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

Każdy zapewne zrozumié łatwo, z jak przykrém uczuciem wyjeżdżałam nazajutrz z domu, aby się udać tam, gdzie mnie wołał głos powinności. Przez całą drogę nie zamieniliśmy z panem Rudolfem ani jednego słowa, a gdy nareszcie z za krańca kończącego się boru błysnęły przed memi oczyma białe ściany gotyckiego pałacyku, uczułam takie zmieszanie i zawstydzenie, że o mało nie zawołałam na furmana, aby zawrócił. Natychmiast wszakże postarałam się odzyskać równowagę władz moralnych, a pomogło mi do tego wspomnienie wczorajszéj sceny między mną a moją matką, i obietnice, jakie sobie w ciągu długich nocnych godzin uczyniłam, aby nie cofnąć się nigdy przed niczém, w imię jéj miłości i spokoju przedsięwziętém. Kiedy kabryolet nasz zatrzymał się przed gankiem pałacu, byłam już zupełnie panią siebie, a do reszty uspokoił mnie widok Emilki, która, pomimo wilgoci panującéj na dworze, wybiegła naprzeciw mnie aż do stóp wschodów gankowych, i rzuciła mi się na szyję z właściwą sobie radością i czułością. W przedpokoju, zdejmując okrycie zmoczone nieco deszczem, który padał dnia tego, posłyszałam szelest jedwabnéj sukni, a po chwili zobaczyłam Zosię, która, nie zwalniając szybkiego kroku, jakim postępowała, zbliżyła się do mnie, wzięła obie moje ręce i w milczeniu pocałowała mnie w usta. Potém skłoniła się panu Rudolfowi, i trzymając mnie ciągle za rękę, poprowadziła w głąb’ domu.
Nie wiem, czy było to skutkiem szarego dżdżystego dnia, który posępnie zaglądał przez podłużne gotyckie okna, czy odbiciem własnych moich w téj chwili usposobień, albo jeszcze usposobień tych, co dom ten zamieszkiwali; ale szereg pokoi, jaki przebywałam, wydał mi się strasznie mrocznym i smutnym. Wprzódy już wiedziałam od Emilki pewne szczegóły o dziwném życiu domowém, jakie prowadzili państwo S. W rok zaraz po ich ślubie pałacyk, w którym zamieszkiwali, podzielonym został na dwa oddzielne całkiem apartamenta, z których jeden zajęty był przez pana domu, drugi przez panią. Pokoje Emilki znajdowały się na wyższém piętrze, i przechodził czasem długi szereg dni, w których te trzy osoby, pod jednym żyjące dachem, nie widywały się z sobą wcale, jadając nawet osobno i nie dowiadując się wzajem o siebie. Gospodarz domu bywał wtedy zajęty ciągłemi rachunkami i rozmowami z najrozmaitszego rodzaju ludźmi, jacy wciąż przybywali do niego; o Zofii nikt nie wiedział, co robiła w czasie tych długich samotnych dni, spędzanych w mrocznych i zamkniętych pokojach, a słyszano ją tylko nieraz grającą całemi godzinami na fortepianie, albo przechodzącą wzdłuż i wszerz największy z salonów, jednostajnym i równym krokiem. Co do Emilki, ta umierała ze smutku i znudzenia, bo teraz, jak i dawniéj, nie umiała zapełnić sobie czasu, wlekącego się dla niéj z powolnością, któréj nie pomagało naturalnie osamotnienie, w jakiém żyła. Zosia nie była dla niéj złą, ale téż i nie była dobrą. Grzeczna, ale obojętna, zdawała się nieraz zapominać o jéj obecności w domu, i bardzo troskliwie dbając o jéj materyalne potrzeby, nigdy żadnego cieplejszego nie okazywała jéj uczucia. Wszelka przyjaźń i zażyłość, jaka istniała pomiędzy niemi, gdy obie były młodemi pannami, zniknęła zupełnie od dnia zaręczyn Zosi z bratem Emilki. Zosia cofnęła ją piérwsza i odtąd była już dla siostry mężowskiéj takim samym, jak dla wszystkich, posągiem, skrytym, zamkniętym w sobie i żadném nawet spojrzeniem nie wyjawiającym swych wewnętrznych uczuć. Względem męża była téż zupełnie taką samą: nigdy nie zachodziły pomiędzy nimi sprzeczki, ani sceny gwałtowne, ale widywali się bardzo rzadko, witali się po angielsku podaniem sobie ręki i mało do siebie mówili. Pan Henryk często wyjeżdżał z domu dla interesów, które na coraz szerszą prowadził skalę, a wtedy Zofia nie zdawała się wcale spostrzegać jego nieobecności. Było to pożycie domowe, gorzéj, niż złe, bo żadne; trzy osoby, które powinny były składać rodzinę, żyły pod jednym dachem tak, jak mieszkańcy jakiego domu, położonego w mieście, wiedzący wzajem o sobie, ale nic więcéj. Nie było tam już fałszywéj nuty w akordzie, ale był tam brak wszelkiego akordu. Obcy ludzie bardzo rzadko przybywali do domu pana Henryka, prócz tych, z którymi mówił o pieniądzach.
Wiedziałam od Emilki o tych wszystkich szczegółach. Nie wiem, czy w skutek téj wiadomości, czy, że w istocie tak było, szereg pokoi, przez który wiodła mnie Zosia, wydał mi się strasznie smutnym i mrocznym. Przyczyniło się do tego zapewne i szarawe światło dnia dżdżystego, skąpo wnikające przez podłużne gotyckie okna. Przybranie całego apartamentu było kosztowne i gustowne, bo tak był go urządził dawny właściciel pałacu i sprzedał panu Henrykowi wraz z całym majątkiem; na każdym jednak kroku, z pomiędzy materyalnego bogactwa, widać było moralne niedostatki. Ruchu, życia, wesołości, tych drobnych zajęć domowych, które nadają mieszkaniu charakter, fizyognomią, nie było ani śladu; natomiast panował martwy spokój, podobny do tego, jakim od stóp do głowy przyobleczoną była gospodyni domu. Sprzęty wydawały się przyrośniętemi do posadzki, a nigdzie nie zbiegały się w ten pełen ożywienia nieład, nie tworzyły tych potulnych kącików, świadczących, że osoby, które się niemi posługują, chodzą, ruszają się, obsiadają kominek, wyglądają przez otwarte okna, gawędzą, śmieją się głośno, a mówią sobie po cichu różne miłe rzeczy. Nic z tego wszystkiego nie miały widać apartamenta Zosi, bo kanapy, fotele i taborety z białemi powłokami, okrywającemi kosztowne zapewne obicie, wyglądały jak ceremonialne aparaty, wystawione na pokaz. Ani jedna wesoła barwa nie odbijała od tła ogólnéj jednostajności: nie widać było ani jednego kwiatka, ani jednego arkusza dziennika, rozrzuconego na stole i zmiętego trochę przy wspólném czytaniu. Zdawało się, że, do któregokolwiek z nagich okien przyklejona, koniecznie powinna była znajdować się wielka biała karta z napisem: mieszkanie do wynajęcia.
W trzecim, czy czwartym zaledwie pokoju, zobaczyłam piérwszą oznakę życia: był to otwarty i zarzucony nutami fortepian. Przed sofką na stoliku leżała téż książka rozwarta, i trochę zapylonéj już nieco włóczki barwiło się w ażurowym koszyczku. Zrozumiałam, że znajduję się w pokoju, w którym Zofia zwykła była przepędzać swoje monotonne, mroźne życie. Lecz i tam darmo szukałam oczyma najmniejszego choćby śladu ożywienia i wesołości; fortepian, książka i koszyczek jedynemi były świadectwami, że pokój ten zamieszkany był przez młodą kobietę.
Dotychczas kilka tylko obojętnych słów zamieniłyśmy z Zofią; Emilka zadawała mi parę pytań o zdrowiu méj matki i moich codziennych zajęciach, pan Rudolf milcząco postępował za nami. Nareszcie gospodyni domu wskazała mi sofę, w pobliżu fortepianu stojącą, i opuszczając moję rękę, którą trzymała dotąd, rzekła:
— Nie chciała-bym, kochana Wacławo, mylić się co do celu twego tutaj przybycia. Wiem, że jesteś dobrą, i pragnęłaś zapewne odwiedzić swoje stare znajome; ale wiem także, iż matka twoja ma interesowe zajście z panem S., a jeśli mam wnosić z wczorajszéj tu bytności waszego pełnomocnika, przypuszczam, że życzysz sobie osobiście z panem S. się rozmówić.
Uderzyło mnie szczególne nagięcie głosu, jakim wymawiała po dwakroć nazwisko swego męża, dodając do niego zawsze ceremonialny tytuł pana. Odpowiedziałam, iż istotnie mam zamiar mówić z gospodarzem tego domu o sprawach majątkowych mojéj matki. Zofia z lekką niecierpliwością wzruszyła ramionami.
— Dla staréj naszéj znajomości — rzekła — przebacz, jeśli ci powiem, iż miałam cię za osobę bardziéj konsekwentną i umiejącą poznawać ludzi...
Tu wstrzymała się i rzuciła spojrzenie na siostrę męża. Emilka spostrzegła je, zarumieniła się i zawołała żywo:
— O, proszę cię, Zosiu, abyś nie krępowała się moją obecnością, i mówiła o Henryku, co ci się tylko podoba. Nie jestem wcale zaślepioną w poglądach moich na brata, i sama nie mogę się tém szczycić, aby on mi rajską zgotował exystencyą. — Zofia niechętnie skinęła głową.
— Wiész dobrze — odparła zwolna — że nie lubię wiele mówić...
— Jednakże, jeślibyś miała ostrzedz przed czém Wacławę, powinnaś mówić — podjęła Emilka, z większą, niż zwykle, żywością.
— Wiész dobrze — odpowiedziała Zosia, poruszając ramionami — że nie studyuję wcale twego brata i mniéj go daleko znam, niżeli ty. Zresztą, byłam zawsze sama fałszywie ostrzeganą, a ztąd wszelkich przestróg nie cierpię. Powiadam tylko, że, gdybym była na miejscu Wacławy, wcale-bym tu nie przyjeżdżała, a gdybym i przyjechała, tobym ograniczyła się do zobaczenia dawnych swych towarzyszek i odjechała napowrót.
— Przepraszam panią — po raz piérwszy zabrał głos pan Rudolf — panna Wacława jest zupełnie w swojém prawie, żądając rozmowy z jéj mężem...
— Z panem S... — poprawiła Zofia.
— Z panem S. — kończył pan Rudolf — bo przybywa tu, jako córka osoby, którą pokrzywdzić pragnie...
Szkarłatny rumieniec okrył śnieżną twarz Zofii, oczy jéj zaiskrzyły się żalem i obawą. Złożyła nagle ręce i zawołała trudnym do opisania głosem:
— Wiem o tém, wiem o tém! O, wierzajcie mi, że w niczém, w niczém nie jestem solidarną z panem S...
Pochwyciłam jéj ręce i najserdeczniéj, jak tylko mogłam, powiedziałam, że nie posądzałam jéj nigdy o nic podobnego, że owszem, rozumiem dobrą jéj chęć uprzedzenia mnie o nieprzychylnych dla nas intencyach pana S., że, pomimo wszystkiego, postanowiłam widziéć się z nim koniecznie. Uspokoiła się zupełnie, na zewnątrz przynajmniéj, i powstając, rzekła:
— A, jeśli tak chcesz, to powiem, aby poproszono tu pana S... — Upierała się znać, nie nazywać inaczéj swego męża. Zadzwoniła i powiedziała lokajowi, który się wnet pojawił, aby powiedział panu S., że przybyły tu osoby, które życzą sobie go widziéć... Cały ten ceremoniał wydawał się niewypowiedzianie mroźnym, i sam jeden mógł-by był wykazać rodzaj stosunku, zachodzącego pomiędzy małżonkami, którzy widocznie byli takimi tylko z imienia.
Zaledwie kilka minut upłynęło od odejścia lokaja, gdy w drzwiach pokoju zjawił się, od kilku lat niewidziany przeze mnie, pan Henryk. Nie wiem, czy skutkiem trafu, lub skąpstwa, tak długo oszczędzającego ubiór, przez obawę wydania pieniędzy na inny, miał on na sobie to samo popielate, w poprzeczne pręgi ubranie, w jakiém widywałam go dawniéj, i jakie, w szczególniejszy sposób, wzmagało podobieństwo jego do ślimaka. Zresztą, w fizyognomii i postaci mało znalazłam różnicy: twarz miał tak samo żółto-bladą, z wązkiemi ustami, które malowały i chytrość, i spryt zarazem, i tak samo nosił szafirowe okulary, z tą tylko różnicą, że teraz nietylko nie zsuwał ich na środek nosa, ale owszem, poprawił starannie, aby, jak najlepiéj zakrywały oczy. W skutek tego, ani koloru, ani wyrazu jego oczu dojrzéć było niepodobna.
Zwrócił twarz w stronę, w któréj siedzieliśmy wszyscy, szafirowe szkła swoje oprowadził po wszystkich twarzach, i postąpił ku nam krokiem powolnym, żadnego prawie nie wydającym szelestu.
— Przepraszam państwa — ozwał się, oddając nam ukłon — iż pomimo, żem widział ich przybywających, nie zaraz pośpieszyłem na spotkanie. Ale cóż robić? obowiązki przedewszystkiém; ja zaś byłem w téj chwili zajęty sprawami, których porzucić na żaden sposób nie mogłem. Niech każdy pilnuje swego; co do mnie, nie jestem poetą — mówił bardzo powoli, każdą prawie sylabę wymawiając osobno.
Nikt mu nie odpowiedział. Ja byłam zbyt przykro wzruszona, aby mówić, Emilka przed chwilą wyszła, Zofia, wraz z jego wejściem, zmieniła się w posąg nieruchomy. Zapomniałam powiedziéć, że przy wejściu gospodarza domu, małżonkowie podali sobie ręce, i że pan Henryk chciał w ten sam sposób przywitać pana Rudolfa, ale ten udał, że tego nie widzi.
Usiadł więc i znowu skierował do mnie mowę.
— Po wczorajszéj wizycie pana N. miarkuję, że pani raczyłaś przybyć tutaj w tym samym, co i on, celu, to jest, w celu traktowania ze mną o interesie pani Matyldy?
Odpowiedziałam, że wcale się nie mylił, i że istotnie w tym celu przybyłam.
Szafirowe szkła przyjęły taki kierunek, jakby z namysłem patrzyły w ziemię; wązka nitka bladych warg rozciągnęła się nieco uśmiechem, a palce rąk, opartych o kolana, poczęły roztwierać się i zaciskać powolnym, jednostajnym, że tak wyrażę się, rytmicznym ruchem. Ten ruch charakterystyczny rąk pana Henryka inny był nieco, niż dawniéj. Dawniéj palce jego rozciągały się i ściągały szybko, niby powodowane instynktem mimowolnym muskułów i nerwów; teraz zdawało się, że wstąpiła w nie rozwaga, namysł, kalkulacya. Poruszając się zwolna i rytmicznie, zdawały się kombinować, namyślać, zgarniać, odgarniać, chwytać i wypuszczać, i znowu chwytać coś niewidzialnego, a wciąż oplątującego je, jak pajęczyna. Na mnie z całéj osoby pana Henryka ten ruch jego rąk najprzykrzejsze sprawiał wrażenie. Patrząc na te długie, chude, zaostrzone przy końcach, a wypukłe w stawach palce, rozpościerające się i zaciskające naprzemian, czułam wewnątrz pewne zmrożenie i odrazę, połączoną z instynktową trwogą.
Podniósł nakoniec swoje szafirowe szkła i wymierzył je prosto na mnie:
— Jestem na usługi pani — wymówił — i chętnie oderwę się na jakąś godzinę od zwykłych moich zatrudnień, aby dać pani żądane wyjaśnienia. Tylko, zdaje mi się, że jesteśmy tu w zbyt licznéj kompanii. Czy nie zgodziła-byś się więc pani przejść do mego ustronnego gabinetu. Lubię załatwiać wszystko bez przeszkody; może to komu się nie podoba, ale cóż robić? Nie jestem poetą.
Powstałam, mówiąc, że gotowa jestem rozmawiać z nim wszędzie, gdzie się mu podoba, byle-by to jak najprędzéj nastąpiło; ale razem ze mną powstał pan Rudolf i oświadczył, że i on także ma kilka słów do powiedzenia panu Henrykowi. Piérwszy to raz zwracał mowę do gospodarza domu, a przytém patrzył na niego niemal groźnie. Pan Henryk skierował ku niemu szkła szafirowe i odpowiedział:
— Nie mam nic przeciwko temu, chociaż bynajmniéj nie przewiduję, co będzie przedmiotem naszéj z panem rozmowy. Domyślam się zresztą, że pragniesz pan towarzyszyć pannie Wacławie i dopomagać jéj, w razie zawiłych kwestyi, bo tak piękna i młoda dama potrzebuje zawsze opiekuna, lub kuratora...
Przy ostatnich wyrazach sprobował uśmiechnąć się żartobliwie i z galanteryą, lecz zdołał tylko dokonać ustami brzydkiego grymasu.
Potém przeszliśmy znowu długi szereg pokoi, oszkloną galeryą, oddzielającą apartament Zosi od mieszkania jéj męża, i weszliśmy do dosyć obszernego i dobrze oświetlonego pokoju, z zakurzoną posadzką, zakurzonemi sprzętami, z mnóztwem zakurzonych półek przy ścianach, dźwigających mnóztwo szaro oprawnych ksiąg, z przypieczętowanemi do nich sznurami, i papierów, na których z dala dojrzéć już można było długie szeregi cyfr. W głębi, na sofie, siedział porządnie ubrany Izraelita, z długą, siwą brodą, i trzymał przed oczyma gęsto zapisany arkusz stemplowanego papieru. Poznałam w nim człowieka, który nawiedzał niekiedy moję matkę, w czasie jéj pobytu ze mną w mieście, i po którego nawiedzinach miewała ona zazwyczaj migrenę. Pan Henryk skinął na Izraelitę w sposób porozumienia, a ten, powstawszy, skłonił się nam, mimochodem rzucił na mnie spojrzenie, jak mi się wydało, pełne ciekawości, i opuścił pokój. Wtedy gospodarz wskazał mnie i panu Rudolfowi dwa fotele i wymówił:
— Może państwo jesteście zgorszeni nieładem, jaki panuje w tym pokoju, i pyłem, który tu osiadł na posadzce i sprzętach. Cóż robić? jestem człowiekiem wiecznie zajętym i nie mam czasu na studyowanie estetyki. Zresztą, nie byłem nigdy poetą.
— Mogę upewnić pana — odparłam nieco z niecierpliwiona — że nigdy mniéj, jak w téj chwili, nie myślałam o poezyi.
Pan Henryk uczynił głową znak pochwalający.
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie — wymówił — podziwiam istotnie, że piękna i młoda dama potrafiła, choć-by na moment, oderwać się od myślenia o poezyi, tém więc łatwiéj przyjdziemy z nią do porozumienia...
Mówiąc to, powstał i zbliżył się do wielkiego biurka, stojącego pomiędzy oknami, a otwierając jednę z jego szuflad i wydostając z niéj spory zwój papierów, dodał zwykłym sobie monotonnym, powolnym tonem:
— Uzbrajam się, szanowna pani, uzbrajam się; występując do rozmowy z piękną i młodą damą, czuję doprawdy pewność siebie nieco zachwianą, i potrzebuję stanąć przed nią z właściwym mi orężem w ręku.
Zdjęta niewysłowionym niesmakiem, jakby dla ulżenia sobie, spojrzałam na Rudolfa i spostrzegłam dziwny wyraz jego oczu, wlepionych w biurko, z którego Henryk wydobywał papiery urzędowe, będące, jak powiadał, właściwym mu orężem.
Był to sprzęt starożytny i piękny, z dwoma u góry zwierciadłami, oprawionemi w złocone ramy, z mnóztwem szuflad i szufladek, wielką płytą marmurową, służącą za stół do pisania i z kilkuramiennym złoconym świecznikiem, podtrzymywanym pomiędzy zwierciadłami przez dwoje bronzowych rąk, i opatrzonym w téj chwili sześciu, na wpół spalonemi, świecami. Nie pojmowałam dobrze, dla czego-by Rudolf z tak wielkiém wytężeniem wpatrywał się w to biurko, ale nie miałam czasu zastanawiać się nad tém. Henryk, ze zwojem papierów w ręku, usiadł naprzeciw mnie i skierował na moję twarz szkła szafirowe z wyrazem oczekiwania.
Nie mogłam nie postrzedz, że wązka nitka bladych jego warg rozciągnęła się znowu uśmiechem; ale nikt-by pewno znaczenia tego uśmiechu zrozumiéć nie mógł, taki był niewyraźny.
Widząc, że oczekuje, abym piérwsza przemówiła, zebrałam się z siłami, i bez zniżania się do prośby, lecz z grzecznością, i najwyraźniéj, jak mogłam, powtórzyłam mu propozycyą, którą już wczoraj słyszał był od pana N. Przedstawiłam mu, że, przyzwalając na zwłokę sprzedaży naszych majątków, nic wcale nie straci, bo matka moja nie myśli bynajmniéj kwestyonować jego należności, jakkolwiek ta zwiększyła się w niezupełnie prawowity sposób, i zwróci mu ją niezawodnie, jak tylko znajdzie nabywcę z korzystnemi dla niéj, a przynajmniéj słusznemi warunkami. Dodałam nakoniec, że, jeśli mu tak bardzo idzie o posiadanie dóbr naszych, to, chcąc połączyć uczciwość z własnym interesem, może traktować o ich kupno bezpośrednio z moją matką, lub jéj pełnomocnikiem, nie uciekając się do środka publicznéj sprzedaży, która, z powodu zupełnego braku konkurencyi, musi koniecznie wypaść z wielką krzywdą i zupełną ruiną méj matki, a jemu oddać jéj mienie za cenę nieskończenie niższą od istotnéj jego wartości. Henryk słuchał mnie w zupełném milczeniu, a palce jego odbywały zwykłe im ewolucye, tylko znacznie powolniéj, niż zawsze, jakby z rodzajem skupionéj rozwagi. Szafirowe szkła nie pozwalały mi widziéć wyrazu jego oczu, a na fizyognomii żaden wcale nie malował się wyraz, prócz jednostajnego ciągle uśmiechu, który nie wiadomo było co znaczył. Gdy skończyłam mówić, podniósł głowę i, z szyją nieco wyciągniętą naprzód, z tym samym niewyraźnym uśmiechem, zaczął mówić cichym, bezdźwięcznym i powolnym tonem:
— Otwartość, łaskawa pani, zaliczam do rzędu najulubieńszych cnót moich; nią to powodowany, dałem wczoraj panu N. odmówną odpowiedź, i dziś taką samą zmuszony jestem powtórzyć. — Na te wyrazy uczyniłam poruszenie, aby wstać i odejść, ale Henryk, bardziéj jeszcze na przód wyciągnął szyję i wysunął szkła szafirowe, a ręką uczynił powoli znak, dający do zrozumienia, że daléj jeszcze mówić zamierza:
— Nie jestem poetą — ciągnął po krótkiéj chwili, widząc, że siedzę znowu nieporuszona — nie jestem poetą — powtórzył — niemniéj jednak nieboszczka matka moja uczyła mnie w dzieciństwie wymawiać na pamięć uświęcony frazes: Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego, a z nauki téj tyle skorzystałem, że wiem, co to jest wspaniałomyślna miłość bliźniego i uwielbiam ją szczerze, ile razy widzę praktykowaną przez innych. Sam wszakże praktykować jéj nie mogę, a to z następnych powodów.
Tu umilkł na moment, jakby zbierał myśli, które palce jego zdawały się zgarniać, kombinować i na niewidzialną jakąś nasuwać nitkę. Potém z rozszerzonym nieco wązkich warg uśmiechem zaczął mówić:
— O ile nie mylą mnie obserwacye, jakie czyniłem na ludziach, każdy człowiek ma wytknięty przed sobą stały cel jakiś, który najlepiéj odpowiada jego potrzebom i wymaganiom, który skupia w sobie wszystkie jego usiłowania, i do którego bezprzestannie dąży. Jedni, naprzykład, zamierzają sobie przedewszystkiém zostać wysoko cnotliwymi i uczonymi ludźmi; inni wspinają się z całéj siły po drabinie zaszczytów społecznych, lub politycznych; dla innych jeszcze ziemia ze wszystkiemi powabami swemi nie starczy, a najwyższy cel, do jakiego dążą, przedstawia się im, jako aureola, wieńcząca skronie świętych, albo złota lutnia, na któréj w niebie wygrywają sobie przez wszystkie wieki wybrani Pańscy. Co do mnie, nigdy nie byłem poetą i nie zakreślałem sobie tak wzniosłych i świętych celów.
Natura obdarzyła mnie rodzajem umysłu, będącym może w pogardzie u teologów i poetów, niemniéj jednak prowadzącym do rzeczy gruntownych i pożytecznych. Nie pragnąc być ani cnotliwym, ani uczonym, ani mężem stanu, ani świętym, zapragnąłem zostać milionerem. — Wstrzymał się na moment, wyżéj podniósł głowę, a na policzki zaczęły mu występować zwolna ceglasto-różowe plamy.
— Spostrzegam — ciągnął po chwili, z coraz rozszerzającym się uśmiechem — spostrzegam zdziwienie na twarzy pani, połączone z chęcią dowiedzenia się, jakim-to sposobem człowiek marną mamonę położyć sobie może za główny i jedyny cel życia? Rozmowę z tak młodą i piękną damą uważam sobie za przyjemność i zaszczyt, nie mam więc powodu jéj skracać i z chęcią podejmuję się wytłómaczyć samego siebie. Człowiek, szanowna pani, czy to z natury swojéj, czy w skutek przyzwyczajeń i pojęć, przez długie wieki panujących w ludzkości, posiada przyrodzoną cześć dla potęgi i pragnienie osiągnienia jéj dla siebie. Ta cześć i to pragnienie tłómaczy nam wszystkie prawie zjawiska w dziejach ludzkości, tak przeszłych, jak teraźniejszych. Potęgi pragnęli wszyscy wielcy wojownicy, męczennicy, założyciele religii, reformatorowie, demokraci, arystokraci, filantropi, zakonnicy. Zrzekali się często sami jéj znamion i dążenia swoje odziewali imieniem: ojczyzny, wiary, ludzkości; niemniéj jednak, pragnąc zwycięztwa, a zatém potęgi dla tych wybranych przez się idei, pragnęli jéj dla siebie, bo tak się z niemi zjednoczyli, że stały się one ich krwią i duszą. W dzisiejszym także wieku, potęgi wiedzy pragnie astronom, całe życie patrzący w gwiazdy; do potęgi władzy dąży mąż stanu; potęgę chwały zdobywa wojownik; o potędze świętości marzy pobożny, potęgi powabów szuka kobieta, studyująca zwierciadło; są ludzie, którzy wcielenie potęgi ujrzeli w milionach, a do tych ja należę. Pozycya milionera najlepiéj odpowiada przyrodzonym moim potrzebom i do niéj zatém dążę. Nie lubię zbytków, jakich ona dostarcza: złoto, brylanty, aksamit i palisander, mają w oczach moich o tyle ceny, o ile przedstawiają realną, na brzęczącą monetę, dającą się zamienić, wartość. Jestem człowiek prosty i mam skromne nawyknienia i gusta. Nigdy nie posiadałem zmysłu wyrafinowanego piękna. Najulubieńszym pokarmem moim jest prosty chleb i wołowina, najwygodniejszą odzieżą grube sukno, siedziéć zaś mógł-bym równie wygodnie na drewnianéj ławie, jak na adamaszkiem wybitym fotelu. Podobnie skromnych usposobień potrzebuje tak kandydat do chwały niebieskiéj, jak pretendent do berła milionów.
Jestem ostatnim i nie lubię zbytków, ale berło jest mocno w moim guście. Od dzieciństwa byłem zawsze blady, szczupły, niewyraźny, i to mi ułatwiało czynienie spostrzeżeń, bo nikt nie myślał ukrywać się przed tak niewyraźną istotą. A byłem przy tém bardzo uważny. Pamiętam, że gdy miałem lat ośm, do domu moich rodziców przyszedł po żebraninie starzec obdarty, chudy, z pooraném czołem i zapadłemi oczyma. Spytany, kim-by był, odpowiedział, iż przez całe życie studyował fizykę, astronomią, chemią i już nie wiem co więcéj, że nawet o tém wszystkiém wiele ksiąg napisał, za które gdy jednak licho mu płacono, na starość został żebrakiem. Patrzyłem na brudne łachmany i błyszczące od głodu oczy nędzarza i pomyślałem sobie: „nie będę uczonym, wolę być milionerem”. Innym razem, w rynsztoku pewnego miasta ujrzałem tarzającego się w pijaństwie człowieka, którego jednak powierzchowność nie zupełnie wydawała się pospolitą, nawet w smutnym stanie, w jakim zostawał. Dowiedziałem się potém, że był to stary żołnierz, który za młodu dokazywał cudów waleczności, otrzymał kilka cięć w głowę i kilka zaszczytnych znamion na piersi, a po upadku idei, za którą walczył, rozpił się z rozpaczy i nędzy. „Nie dobry jest stan rycerski — pomyślałem sobie — wolę być milionerem!” Do domu rodziców moich przybywało mnóztwo ludzi, a zawsze widziałem, że ci bywali najświetniéj przyjmowani, którzy byli najbogatsi. „Przyjm go uprzejmie, — mawiał ojciec mój do mojéj matki, o jakimś oczekiwanym gościu, — przyjm go uprzejmie, bo to milioner!” „Henrysiu — powiadano do mnie — ukłoń się temu panu bardzo uprzejmie, bo to milioner!”
Sąsiedzi moich rodziców nieraz rozmawiali pomiędzy sobą: „Ten X. to wielki łotr, ale... milioner”, i bardzo uprzejmie ściskali ręce panu X. Kiedy miałem lat ośmnaście, bardzo mi się podobała pewna panna. Wziął ją sobie za żonę człowiek brzydki, jak ja, a w dodatku łysy i głupi. Wszyscy mówili: „nic w tém dziwnego! wszak to milioner.” Mając lat dwadzieścia, powiedziałem sobie stanowczo i nieodwołalnie: zostanę milionerem. W parę lat potém ojciec mój umarł, a śmierć jego, czyniąc mnie dziedzicem sporego majątku, otworzyła mi drogę do pożądanego celu. Teraz uszedłem na téj drodze spory już kawał, i cofać się, ani zboczyć, nie jest wcale mojém życzeniem. Zresztą, gdybym nie dążył do milionów, nie wiem doprawdy, do czego mógł-bym dążyć. Natura nie zbyt szczodrą naprawdę pokazała się dla mnie.
Do zaciekania się w naukowych księgach nie mam najmniejszych zdolności; odwagi fizycznéj, niezbędnéj rycerskiemu zawodowi, pozbawiony jestem zupełnie; ulubieńcem kobiet nigdy nie byłem i nie dziwię się temu bynajmniéj, ile razy patrzę w zwierciadło. Być zaś niczém, nie zgadza się bynajmniéj z moją wrodzoną czcią dla potęgi, którą zresztą podzielam ze wszystkimi prawie mymi bliźnimi...
Umilkł znowu na moment, jeszcze wyżéj podniósł głowę i kończył rzecz swą temi słowy:
— Był w okolicy téj pewien człowiek, jednego prawie ze mną wieku, ale wcale do mnie niepodobny. O ile ja byłem blady i niewyraźny, o tyle on był świetny i wybitny. Imię i nazwisko posiadał brzmiące i niepospolite, błyszczał powierzchownością, dowcipem, śmiałością, hojném rozrzucaniem wkoło swego mienia, dobrym gustem i światową dystynkcyą. Bywał w Paryżu, uczył się śpiewać we Włoszech, grał na wiolonczeli jak aniołowie, polował nawet na lwy w Egipcie i zabijał Beduinów w Algeryi. Kobiety szalały za nim. Ja przesuwałem się obok niego, jak cień niewyraźny; on podobny był do bożka, ja do glisty. To téż patrzył na mnie często, jak bożek na glistę, a jeśli nie okazywał mi wyraźnie, że ma mnie za wielce liche stworzenie, to tylko, że z prawa urodzenia mego zaliczałem się do przyzwoitego towarzystwa. Co do mnie, po cichu i nieznacznie notowałem sobie w pamięci wszystkie lekceważące spojrzenia i półsłówka, jakiemi mnie obdarzał świetny sąsiad, aż przyszła chwila, w któréj mogłem mu powiedziéć: „wychodź z domu twego na żebraninę i nędzę, ja jestem panem twego, utraconego przez cię, mienia!” I mocą bogactwa mego zamieszkałem w jego gotyckim pałacu, a gdy, o żebraczym niemal kiju, opuszczał swoją ojcowiznę, spytałem go: „teraz, kto z nas świetniejszy?”
Szczególna metarmofoza odbywała się w Henryku, gdy mówił te słowa. Powstał, wyprostował się, ceglaste plamy na policzkach ciemniejszego nabierały koloru, niewyraźny uśmiech stawał się coraz wybitniejszym. Po kilku sekundach milczenia, mówił daléj:
— Była w okolicy naszéj pewna panna, młoda, śliczna, zajmująca i dowcipna. Od piérwszego spojrzenia tak mi się podobała, że obawiałem się doprawdy, aby się nie stać romantykiem na dobre, i celu mego nie stracić z oczu. Doświadczyłem nawet kilka chwil prawdziwie uczuciowych i zdaje mi się, że parę razy spojrzałem na księżyc, myśląc, że i ona na niego patrzy! Była to wielka niedorzeczność z méj strony, przyznaję, niemniéj jednak popełniałem ją. Czyniłem więcéj: stawałem zawsze przy fortepianie, kiedy grała, i słuchałem jéj gry, jako zdecydowany konkurent; raz nawet, przypominam sobie, wydało mi się, jako-bym rozumiał muzykę — jéj muzykę. Była to panna, i bogata, i uboga zarazem, ponieważ matka jéj posiadała znaczne, ale mocno odłużone dobra. Te, pomimo tego kapitalnego, ciężącego na nich grzechu, mogły być dla mnie bardzo, z pewnych względów, korzystne, co godziło mnie do reszty z moim afektem. Oświadczyłem się. Powiedziałem, że kocham, i mówiłem prawdę; ale musiałem to powiedziéć w tak niezgrabny sposób, że śliczna panna rozśmiała się na głos, i odbiegając od krosienek, w których wyszywała, rzekła mi na pożegnanie: „daremnie przedłużali-byśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu, przyjemną być nie może.” Oddaliłem się niepostrzeżony i nieżałowany, potém ożeniłem się nawet z inną, ale nie zapomniałem. Mocą bogactwa mego, zostałem panem mienia i losu matki ślicznéj panny i dałem do zrozumienia, że gdyby ona sama raczyła pomówić ze mną, a ja patrząc na jéj dumne czoło, zachmurzone przymusem, przenikając niepokojem przyśpieszone bicie jéj serca, odgadując łzę upokorzenia, która daremnie kryła się przed mém okiem pod jéj piękną rzęsą, to miał-bym przyjemność ukłonić się jéj i powiedziéć: Pani, jestem uniżonym jéj sługą, ale nie uczynię tego, czego ode mnie żądasz, i nie zostawię dachu nad głową twojéj matki. Nie wiedziałaś zapewne o tém, że obrażony konkurent, jakkolwiek na pozór blady i niczém się nie odznaczający, jest wielce niebezpieczném zwierzęciem, i że lada dzień może on zdobyć prawo zapytania wesołéj i dowcipnéj panny: „pani, na kogo z nas dzisiaj przyszła koléj śmiechu?”
Metamorfoza była zupełną. Henryk stał przede mną wyprostowany, z małego — wysoki, ze szczupłego — barczysty; ceglaste plamy rozpostarły się po całych policzkach, wązkie wargi roztwarły się wyraźnym już śmiechem ironii i tryumfu, a oczy tak silnie zagorzały, że przez szkła szafirowe widać było blask żółtych źrenic.
Zdjęta oburzeniem i wstrętem, powstałam, i nie znajdując słów, któremi-bym temu człowiekowi odpowiedziéć mogła, postąpiłam parę kroków, zmierzając ku drzwiom; ale spojrzenie, jakie mimochodem rzuciłam na Rudolfa, przykuło mnie do miejsca. Ze zrumienioną twarzą, z iskrzącemi się oczyma, z czołem podniesioném i groźną zmarszczką przedzieloném, Rudolf ciężką rękę oparł na ramieniu Henryka, który stał jeszcze pogrążony w extazie, w jaką wprawiło go to, co mienił być swym tryumfem.
— Czy dążeniom pańskim do szlachetnego celu zostania milionerem cudzym kosztem nic nigdy na przeszkodzie nie stanęło? — zapytał, patrząc mu w twarz z nieopisanym wyrazem.
Henryk nie zmieszał się bynajmniéj, tylko zdawało się, że ocknął się nagle ze swéj extazy, bo w mgnieniu oka zmalał znowu, zeszczuplał, pobladł, a żółtawe błyski zgasły zupełnie za szafirowemi szkłami.
— Staram się zawsze zostawać w zgodzie z prawem — odpowiedział na pytanie Rudolfa zupełnie obojętnie.
— I nigdy nie spotkałeś pan na drodze do swoich celów czegoś, przed czém-by zadrżała ręka twoja i sumienie? — ponowił pytanie Rudolf, głębiéj jeszcze wpijając się wzrokiem w twarz młodego człowieka.
Słaby odcień zwiększonéj bladości przemknął po twarzy Henryka, ale wnet ustąpił. Wskazał ręką na plikę papierów, które był przed chwilą wyjął z szuflady, a które, jak dymyślałam się, tyczyły się spraw mojéj matki, i odpowiedział z zimną krwią:
— Jestem w zupełnéj zgodzie z prawem.
Rudolf zdjął rękę z jego ramienia, odstąpił parę kroków i wyciągając wskazujący palec ku biurku, na które wprzódy z takiém patrzył wytężeniem, wymówił przytłumionym, przeszywającym głosem:
— A to biurko nic ci nie przypomina?
Na te słowa, ku wielkiemu memu zdziwieniu, Henryk zbladł i oparł się ręką o poręcz najbliższego krzesła. W tym samym momencie posłyszałam szelest kobiecéj sukni, i obejrzawszy się, zobaczyłam stojącą za progiem gabinetu Zosię. Chciałam się do niéj zbliżyć, ale dała mi ręką milczący znak, abym się nie ruszała i błyszczącym wzrokiem patrzyła w głąb’ pokoju.
Zarazem posłyszałam zimny, powolny głos Henryka, mówiącego:
— Trudno mi, kochany panie, odpowiedziéć na jego pytania; nie jestem poetą i bardzo rzadko bawię się we wspomnienia.
— A czy nie chciał-byś czasem pobawić się niemi chwilę wraz ze mną? — nalegał pan Rudolf z rodzajem nieubłaganéj przekory.
— Nie pojmuję... — zaczął Henryk z gestem zniecierpliwienia, ale Rudolf znowu oparł dłoń na jego ramieniu, a pod tém ciężkiém, energiczném dotknięciem blady ślimak ugiął się i zamilkł, do krwi tylko przygryzając cienkie wargi.
Rudolf, wyciągając znowu rękę ku biurku, wyrzekł zniżonym nieco od wzruszenia głosem:
— W biurze mojém o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez dwie bronzowe ręce, w drugiéj szufladzie po prawéj stronie od góry, otwierającéj się za pociśnięciem mnie tylko znanéj sprężyny, złożyłem sporządzony przeze mnie testament, w którym uznaję za święty i nienaruszony dług, zaciągnięty przeze mnie w młodości od ś. p. ojca pani Matyldy X. i wypłatę jego, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nakazuję synowi memu pod błogosławieństwem ojcowskiém. W tymże testamencie moim, całe mienie moje, zebrane przeze mnie samego przez długie lata trudów i oszczędności, rozdzielam w zupełnie równych częściach pomiędzy syna mego i dwie moje córki, Emilią i Zenonę, nakazując piérwszemu, aby nie korzystał z prawa, wyznaczającego czternastą część majątku rodzicielskiego potomkom płci żeńskiéj, ale, aby obie siostry swoje dopuścił do jednostajnego ze swoim udziału w funduszu, jaki po mnie zostaje. Klucz od biura mego, jako téż tajemnicę używania sprężyny w szufladce, w którą włożyłem testament, powierzyłem memu synowi z zaleceniem, aby nie otwierał jéj, aż po mojéj śmierci.” Oto słowa twojego ojca, które były wypisane przy świadkach, a które ja czytałem. Spostrzegał już snadź twą skłonność do świetnego stanu milionera w przedchwilę śmierci uspokajał sumienie swoje, powierzając innym to, co był powierzył tobie, a co przewidywał, że jak w otchłań zapadnie w twą ciemną duszę i zniknie.
Rudolf umilkł na moment, drżący cały ze wzruszenia. Henryk blady był jak ściana; ręką silnie opierał się o poręcz krzesła, bo można było dostrzedz, jak kolana chwiały się i uginały pod nim. Po chwili Rudolf znowu zaczął mówić;
— Obrzydłą siecią swojéj chciwości i mściwéj natury oplątałeś kobietę, któréj ojcu twój ojciec winien był całe mienie swoje, i zamiast spełnić święty nakaz ojcowski, chcesz teraz wygnać ją z pod rodzinnego dachu...
Henryk uczynił widocznie nad sobą wysilenie, uśmiechnął się, wyprostował nieco i odpowiedział dość głośno:
— W sprawie téj prawo jest za mną.
— Po śmierci ojca przekupiłeś urzędników, aby jak najniżéj ocenili jego dobra, w celu zmniejszenia téj czternastéj nawet ich części, którą przeznaczyłeś siostrom...
— Prawo było za mną — przerwał z większą jeszcze pewnością Henryk.
— Wydziedziczyłeś siostry twe zupełnie, a jedna z nich, jeśli dom twój opuści, nie będzie posiadać codziennego kawałka chleba...
— Prawo jest za mną — raz jeszcze powtórzył Henryk.
— Prawo! — wybuchnął Rudolf — jeżeli wszędzie i zawsze prawo jest za tobą, powiedz, gdzie się podział testament twego ojca, który, że był złożony w tym biurze, wiem tak, jak o tém, że żyję, jak, że słońce świeci nad ziemią? Powiedz, gdzie jest testament twego ojca?
Zdawało się, że pan Henryk zupełnie przyszedł już do siebie, tylko na policzkach jego ceglaste plamy występowały nagle i nagle znikały, pozostawiając po sobie wielką bladość i znowu ukazując się po chwili. Milczał i uśmiechał się blado.
— Gdzie się podział testament twego ojca? — pytał raz jeszcze Rudolf z większą mocą.
— Szanowny panie! myszy zjeść go chyba musiały, bo go teraz z pewnością niéma na świecie — z nieopisaną ironią wymówił Henryk.
Rudolf wzgardliwém wejrzeniem orzucił go od stóp do głowy.
— Myszy! — rzekł — nie, nie myszy go zjadły. Posłuchaj, opowiem ci pewną anegdotkę. Do wielkiego i bogatego dworu przyszła raz wieść, że ojciec rodziny, dwór ten zamieszkującéj, zmarł daleko od niéj w cudzych zamorskich krajach. Wkrótce potém nadeszła noc. Wszyscy w domu usnęli. Żona i małe córki zmarłego płakały, ale dom był obszerny i odgłos ich łkania nie dochodził do jednego z pokojów, w którym stało biuro o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez ręce bronzowe. Do tego pokoju wszedł młody człowiek i zbliżył się do biura, poruszył tajemną sprężynę i otworzyła się druga szuflada po prawéj stronie od góry. Sześcioramienny świecznik, gdyby mówić umiał, opowiedział-by ludziom, jak na sześciu płomykach, które w nim wtedy gorzały, płonął zwój papierów, zapisany ręką umierającego niemal człowieka, i jak potém zacny syn pobożnie zebrał popioły woli ojcowskiéj i, otworzywszy okno, rzucił je wiatrom jesiennym, aby bez śladu rozniosły je po świecie...
Rudolf urwał nagle i w pokoju stało się zupełnie cicho. Henryk zbladł znowu, palce obydwóch jego rąk konwulsyjnie zaciskały się około poręczy krzesła. Co do mnie, czułam dreszcze, przebiegające od stóp do głowy, i nie byłam zdolną słowa przemówić. Nagle dał się słyszéć stłumiony, gardłowy chychot. Henryk ze śmiechem podniósł głowę i wymówił głosem, którego drżenia zupełnie utaić nie mógł:
— Puste słowa! mój panie, puste słowa! Prosimy o dowody, że to, co powiedziałeś, nie jest prostą bajeczką, ale powtórzeniem prawdy.
Na te słowa pan Rudolf pobladł z kolei, głowa opadła mu na piersi.
— Dowody! — zawołał, uderzając się ręką w czoło — dowody! miałem je... Boże!...
Tém nagłém zmieszaniem swego oskarżyciela do reszty już ośmielony Henryk, zaśmiał się powtórnie i zaczął mówić:
— Ze wszystkich przysłów, jakie posiadamy w naszym języku, najsłuszniejsze wedle mnie jest to, które się zaczyna od słów: kocioł garnkowi przygania i t. d. Nie jestem poetą i nie umiem tak pięknych układać historyi, jak ta, którą pan przed chwilą opowiedziałeś; wszakże nie chcę być dłużnym i anegdotę za anegdotę opowiem:
Żył w pewnéj okolicy człowiek bardzo zamożny i ojciec licznéj rodziny. Do jednéj z córek jego przyjechała guwernantka Włoszka, cudo piękności. Ojciec rodziny rozmiłował się w niéj ogromnie. Prowadzenie romansu w domowych progach pokazało się niedogodném; Włoszka umknęła za granicę i ojciec rodziny za nią...
Tu Henryk zatrzymał się na chwilę i popatrzył na Rudolfa, który stał, jak skamieniały, blady, z głową zwisłą na piersi, tak, jakby nie miał siły podźwignąć jéj do góry. Henryk mówił daléj z wyrazem nieubłaganego tryumfu:
— Trzy lata ojciec rodziny podróżował po lądach i morzach z cudną uwodzicielką... wrócił zdradzony i ubogi; utracił prawo napominania swych bliźnich, bo sam kędyś na drodze zgubił swój honor, bo na jego własném czole hańba leży, bo własne jego sumienie...
— Milcz! — zabrzmiał nagle obok mówiącego głos przenikliwy i nakazujący. Na środku pokoju stała Zofia z wysoko podniesioną głową, ze zrumienioném czołém i ręką energicznie gestem wyciągniętą ku mężowi. Oczy jéj płonęły i mieniły się w różne kolory, a półotwarte koralowe wargi drżały.
— Milcz! — powtórzyła cichszym nieco głosem — jeżeli zdołasz jeszcze cokolwiek na tym świecie szanować, uszanuj posiwiałe przed czasem włosy tego człowieka, bruzdy, co śród burz życia poorały jego czoło, noce bezsenne, które spędzał pewnie śród zgryzoty i żałości. Winy wasze nierówne; oba jesteście winni, ale tyś nie godzien rozwiązać rzemyka u obuwia jego. On grzeszył przez miłość, a ty przez nienawiść; on był szalony, a tyś rachował; u niego ogień w piersi, a u ciebie żmija; on nakoniec, mimo wszystko, szlachetnym pozostał, a ty jesteś nikczemnikiem!
Wymówiła te słowa bez drżenia, pewnym i stanowczym głosem; potém szybko postąpiła parę kroków, i ujmując obie ręce Rudolfa, z niewypowiedzianą słodyczą, szczególniéj kontrastującą z tonem, jakim przemawiała do męża, rzekła:
— Panie! stała ci się w tym domu obelga... jam nie winna... to nie mój dom...
Zwróciła się znowu do męża i uprzednim tonem wymówiła:
— Oddaj mi mój majątek...
— Jaki majątek, piękna pani? — zapytał Henryk, u którego kurczowe zaciskanie się palców było w téj chwili jedyną oznaką wzruszenia, jakiego doświadczać musiał.
— Nazajutrz po dniu przeklętym, w którym się odbył ślub nasz świętokradzki — mówiła Zofia — brat mój wyliczył ci posag mój, to jest 500,000 złotych. Oddaj mi je, bo opuszczam twój dom i chcę niemi podzielić się z tymi, których okradłeś...
Henryk skłonił się szydersko przed mówiącą.
— Z chęcią uczynię to, czego pani żądasz ode mnie, jeśli raczysz przedstawić mi prawne dowody, że żądanie twe jest słuszném.
— Prawne dowody! — zawołała Zofia — jakież one być mogą?
— Dokument moją ręką napisany, którym kwituję brata pani z odebrania pomienionéj przez nią sumy...
— A więc dokument ten musi być zapewne w posiadaniu mego brata — wyrzekła Zosia, więcéj do siebie, niż do niego.
— Być może — odparł Henryk z okropnym uśmiechem — jeżeli więc mi pani ten dokument przedstawisz, zwrócę posagową jéj sumę w przeciwnym razie nie uznaję, że ją otrzymałem. Prawo jest za mną. — Zofia wyniosłém, iskrzącém od wzgardy i energii spojrzeniem, od stóp do głowy mierzyła człowieka, który nazywał się jéj mężem. Koralowe jéj wargi poruszyły się i stłumionym, ale przeszywającym głosem, wymówiła trzy razy:
— Nikczemny, nikczemny, nikczemny!
Potém zwolna podeszła do mnie, wzięła mnie za rękę i, milcząc, pociągnęła za sobą. Na progu stanęłam i obejrzałam się na Rudolfa. Zdawało się, że rozmowa Zofii z mężem obudziła go z ciężkiego przygnębienia, w jakie pogrążyły go okrutne słowa Henryka. Stał znowu prosty, śmiały, szlachetny bólem, brużdżącym mu czoło, i oburzeniem, pałającém w oczach.
— Młodzieńcze! — wyrzekł drżącym głosem — skorzystałeś z winy ciężącéj na mojém steraném życiu, aby zamknąć mi usta na chwilę. Nie zasypiaj jednak spokojnie... bo, kto wié, czy mojemi odgrzebana rękoma ostatnia wola ojca twego nie powstanie czasem z popiołów, w jakie ją zamieniłeś, i nie zjawi się przed tobą w postaci zbrodni, za jaką to prawo, na które powołujesz się teraz, ludzi twego gatunku okuwa w kajdany...
Teraz już ja pociągnęłam za sobą Zofią i wraz z nią przebiegłszy oszkloną galeryą, bezprzytomna prawie, upadłam w objęcia rzewnie płaczącéj Emilki.
— Byłam w przyległym pokoju — mówiła we łzach cała — i słyszałam całą waszę z Henrykiem rozmowę. Mój Boże! mój Boże! jak to okropnie miéć takiego brata! Chciała-bym natychmiast ztąd wyjechać, ale gdzież się podzieję? Wszak nie mam żadnego prawie funduszu! Zenia gdzieś za granicą, Zofia nawet odjedzie, a cóż ja nieszczęśliwa tu pocznę z nim — sama jedna!
Opowiadanie Rudolfa, które posłyszała, przejęło ją snadź taką obawą, że blada była bardzo i drżała całém ciałem. Uczułam dla niéj wielką litość, błękitne dobre jéj oczy, oblane łzami, niezmiernie były smutne.
— Jedź ze mną — rzekłam, ściskając jéj rękę — zamieszkasz z nami...
Wpatrzyła się we mnie ze zdziwieniem, jakby mnie rozumiała.
— Zamieszkasz z nami — powtórzyłam — ja i moja matka będziemy ubogie, ale podzielimy się z tobą ubóztwem naszém... Będziemy żyć razem i wzajemnie sobie pomagać... gdy siostra twoja wróci, opuścisz nas, jeśli zechcesz.
Emilka z okrzykiem radości rzuciła mi się na szyję. Po chwili spotkałam ją w przedpokoju, ubraną, jak do drogi, i obie z Rudolfem usiadłyśmy do kabryoletu. Przez jedno z okien pałacu widziałam Zosię, patrzącą na nasz odjazd. Piękna jéj twarz, bez łzy, bez uśmiechu, okryta była wyrazem energii i nieprzełamanéj stanowczości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.