Pamiętnik chłopca/Głuchoniema

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały maj
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GŁUCHONIEMA.
28, niedziela.

Nie mogłem lepiéj zakończyć ślicznego miesiąca maja, niż pod wrażeniem takiém, jakiego dziś rano doznałem. Było tak: Zadzwoniono w przedpokoju, biegniemy wszyscy. Słyszę głos mego ojca, który mówi ze zdziwieniem:
— Kogo ja widzę! toście wy, Grzegorzu?
Był to Grzegorz, nasz ogrodnik z Chieri, który obecnie ma rodzinę w Condove i który przybył właśnie przed chwilą z Genui, wylądowawszy tam na dzień przedtém po powrocie z Grecyi, gdzie przebył trzy lata, pracując na kolejach żelaznych. Miał spory tłomok w ręku. Trochę postarzał, ale twarz rumiana jak dawniéj i zawsze tak samo wesoły i dobroduszny.
Mój ojciec chciał, aby wstąpił do nas, ale on grzecznie podziękował i zaraz zapytał, przybierając poważny wyraz twarzy:
— Co tam słychać z moją rodziną? Czy zdrowa Julia?
— Zdrowa, zdrowa; widzieliśmy ją przed paru dniami — odpowiedziała moja matka.
Grzegorz odetchnął całą piersią:.
— Ach! chwała Bogu! Nie miałem odwagi zjawić się w zakładzie głuchoniemych, przed zapytaniem szanownej pani o to, co tam słychać. Otóż, jeżeli państwo pozwolą, pozostawię tu mój tobołek i polecę do niéj. Trzy lata jéj nie widziałem biedaczki! Trzy lata nie widziałem nikogo z moich!
Ojciec powiedział mi;
— Idź z nim.
— Jeszcze słówko, przepraszam — powiedział ogrodnik już na schodach.
Ale mój ojciec mu przerwał:
— A interesa, jakże tam z niemi?
— Dobrze, dziękuję — odrzekł, — wcale dobrze, z łaski Boga. Uciułało się trochę grosza. Ale chciałem zapytać, jakże tam idzie nauka mojéj głuchonieméj? Niech mi państwo powiedzą. Zostawiłem ją niebogę bardziéj do bydlątka, niż do ludzkiéj istoty podobną. Ja bo, co prawda, mało tam wierzę w te instytuty. Czy nauczyła się rozmawiać na migi? Moja żona to mi nawet pisała: „Uczy się mówić, robi postępy.“ Ale powiadam tak: na co się przyda, że ona tam uczy się téj swojéj jakiejś mowy, skoro ja nie umiem robić tych znaków, co to potrzebne do porozumienia się z nią? Jakże będziem my się z nią porozumiewać? Głuchoniemi to się z sobą tak rozmówią, ale to tylko dobre dla nich, gdy się takie biedactwo razem zbierze. Nam z tego nic. Więc cóż tam, proszę państwa, jak to tam jest?
Mój ojciec się uśmiechnął i odrzekł:
— Ja wam nic nie powiem; zobaczycie sami. Idźcie, idźcie; nie odbierajcie już ani minuty więcej waszéj Julii, co was nie widziała od tak dawna.
Wyszliśmy; Instytut był niedaleko. W drodze, idąc wielkiemi krokami, ogrodnik mówił do mnie, posmutniawszy:
— O, biedna moja Julia! Urodzić się z takiém nieszczęściem! Kiedy sobie pomyślę, że ani razu nie powiedziała mi ojcze, że ani razu nie słyszała, jakem jéj mówił córko, że nie doszło do niéj nigdy żadne słówko, że sama nigdy słówka nie wyrzekła! To jeszcze łaska Boska, iż się znalazł miłosierny pan, który na swój koszt oddał ją do zakładu. Ale przed ukończeniem ośmiu lat nie mogli jéj tam przyjąć. Już trzy lata minęło, jak niéma jéj w domu. Będzie miała teraz rok jedenasty. Wyrosła, niech mi panicz powie, bardzo wyrosła? A czy wesoła?
— Zaraz zobaczycie sami — odpowiedziałem, przyśpieszając kroku.
— Ale gdzież ten zakład? — zapytał. — Moja żona umieściła ją tam, gdym już był za granicą.
Zdaje mi się, że to tu blizko gdzieś być powinno.
Właśnie stanęliśmy przed Instytutem. Weszliśmy natychmiast do sali poczekalnéj. Na nasze spotkanie wyszedł jeden ze stróżów.
— Jestem ojcem Julii Voggi — powiedział ogrodnik; — chciałbym się widziéć z moją córką zaraz, zaraz.
— Dzieci są w ogrodzie na przechadzce — odrzekł stróż; — pójdę zawiadomić nauczycielkę.
I wyszedł.
Ogrodnik nie mógł już ani mówić, ani ustać spokojnie na miejscu; patrzył na obrazy na ścianach, ale z pewnością nic nie widział. Drzwi się otwarły; weszła nauczycielka, czarno ubrana, prowadząc dziewczynkę za rękę.
Ojciec i córka patrzyli na siebie przez chwilę, potém z okrzykiem padli sobie w objęcia. Dziewczynka była ubrana w płócienko w białe i różowe paski i w popielaty fartuszek. Jest wyższą ode mnie. Płakała, przytulona do ojca, obejmując obiema rękami jego szyję. Ojciec wyzwolił się z jéj objęć, cofnął o parę kroków i zaczął się jéj przyglądać od stóp do głowy, ze łzami w oczach, zdyszany, jakby przebiegł wielki kawał drogi — i zawołał:
— Ach! jakże wyrosła! Jak wyładniała! O, moja biedna, moja droga Julia! Biedna ty moja niemowa! To pani jest nauczycielką? Niech jéj pani zechce kazać, aby mi swoje znaki pokazała, na migi, coś przecie zrozumiem, a potém, pomału, i sam się nauczę. Każ jéj, droga pani, niech mi co powie na migi.
Nauczycielka uśmiechnęła się i, nie podnosząc głosu, powiedziała do dziewczynki:
— Kto jest ten człowiek, co przyszedł do ciebie?
A dziewczynka głosem grubym, przykrym, dziwnym, jakimby mógł mówić dziki człowiek, po raz pierwszy przemawiający w naszym języku, ale wymawiając wyraźnie, dobitnie, odrzekła z uśmiechem:
— To mój oj-ciec.
Ogrodnik cofnął się o krok w tył i zawołał jak nieprzytomny:
— Mówi! czy to być może! Ależ to niepodobna! Ależ ty mówisz, dziecko moje, ty mówisz? Powiedz mi; mówisz naprawdę?
I znowu porwał ją w objęcia i pocałował w czoło trzy razy.
— Więc nie na migi rozmawiasz? Proszę pani, więc to nie zapomocą palców tu one mówią? Jakże to się dzieje? I co to wszystko znaczy?
— Nie, panie Voggi, nie na migi rozmawiają — odpowiedziała nauczycielka. — To była stara metoda. U nas uczą nowym sposobem, metodą ustną. Toście o tém nie wiedzieli?
— Ależ nie wiedziałem! Nic a nic nie wiedziałem! — odrzekł ogrodnik, nie mogąc wyjść z po dziwienia. — Od trzech lat nie byłem w kraju! Pisała mi coś tam żona o tém, ale nic nie zrozumiałem. Już-to moja głowa tyle warta, co kapuściana, widzi pani. O, moje ty dziecko, ty mnie więc rozumiesz? Ty mój głos słyszysz? Córuchno ty moja, odpowiedz: słyszysz mnie? Słyszysz to, co mówię?
— Ależ nie, ależ nie — powiedziała nauczycielka; — ona głosu nie słyszy, bo przecież jest głuchą. Ona tylko poznaje z ruchu ust, jakie są te wyrazy, które pan wymawiasz; oto i wszystko; ale głosu tego, co mówi, nie słyszy, jak nie słyszy również słów, wymawianych przez siebie samą; wymawia je, bośmy ich ją nauczyły, głoska po głosce, pokazując, jak musi składać usta i poruszać językiem, jak wysiłek robić piersiami i gardłem, aby głos wydać.
Ogrodnik nie zrozumiał i stał z szeroko otwartemi ustami. Jeszcze nie wierzył.
— Powiedz mi, Julio — zapytał córkę, mówiąc jéj do ucha, — czyś ty zadowolona z tego, że twój tatko wrócił?
I podniósł twarz, czekając na odpowiedź.
Dziewczynka popatrzyła na niego w zamyśleniu i nic nie odrzekła.
Ojciec się zafrasował.
Nauczycielka zaśmiała się. Następnie powiedziała:
— Nie odpowiada, bo nie widziała ruchu ust waszych: mówiliście do niéj na ucho. Proszę teraz pytanie powtórzyć, z twarzą zwróconą ku jéj twarzy, tak, aby dobrze usta widziéć mogła.
Ojciec stanąwszy przed nią i prosto w twarz jéj patrząc, powtórzył:
— Czyś ty bardzo zadowolona z tego, że twój tatko wrócił, że już nie odjedzie nigdzie?
Dziewczynka, która uważnie patrzyła mu na usta, odrzekła zaraz:
— Tak, je-stem za-do-wo-lo-na, że po-wró-ci-łeś, że nie od-je-dziesz nigdzie.
Ojciec uścisnął ją z zapałem, a potém spiesznie, aby się lepiéj upewnić, zasypał ją pytaniami.
— Jak się nazywa twoja matka?
— An-to-ni-na.
— Jak się nazywa twoja mała siostrzyczka?
— A-de-la-i-da.
— Jak się nazywa ten zakład?
— Głu-cho-nie-mych.
— Ile to będzie: dwa i dwa?
— Czte-ry.
Podczas gdyśmy myśleli, że się śmieje z radości, on tymczasem zaczął płakać. Ale i to było z radości.
— No, no, i czegóż płaczecie? — powiedziała nauczycielka — to przecie cieszyć się trzeba, a nie płakać. Proszę patrzyć: ot i córka wasza już płacze!... No cóż, zadowoleni jesteście?
Ogrodnik uchwycił obie ręce nauczycielki i dwa czy trzy razy je ucałował, mówiąc:
— Dziękuję, dziękuję, po tysiąc razy dziękuję, kochana, droga pani! I niech pani wybaczy prostakowi, że nie umie swojéj wdzięczności należycie wyrazić!
— Ale nietylko mówi — powiedziała mu nauczycielka, — wasza córka umie również pisać, umie rachować, zna nazwy wszystkich przedmiotów, któremi zwykle się posługujemy i które widzi dokoła siebie. Umie nieco historyi i geografii. Teraz jest w klasie normalnéj. Kiedy przejdzie jeszcze dwie inne klasy, będzie umiała daleko więcéj. Wyszedłszy z zakładu, będzie już mogła zapracować na życie. Mamy już takich głuchoniemych, którzy są w sklepach, usługując kupującym, i pełnią swoje obowiązki tak dobrze jak i inni.
Ogrodnik znowu się zdumiał. Zdawało się, że mu się po raz drugi zamąciło w głowie. Popatrzył na córkę i podrapał się w czoło. Jego twarz miała taki wyraz, jakby jeszcze o coś chciał pytać.
Wówczas nauczycielka zawołała stróża i powiedziała mu:
— Proszę mi zawołać jednę z dziewczynek z przygotowawczéj klasy.
Stróż wrócił po chwili z dziewczynką głuchoniemą lat ośmiu czy dziewięciu, która zaledwie od kilku dni była w zakładzie.
— Oto jest — rzekła nauczycielka — jedna z tych, którym wykładamy same początki naszéj metody. Tak się to robi. Chcę, aby mi powiedziała e. Niech pan uważa.
Nauczycielka otworzyła usta, jak się je zawsze otwiera, aby wymówić głoskę e, i na migi pokazała dziewczynce, aby i ona otworzyła usta tak samo. Dziewczynka usłuchała. Wówczas nauczycielka dała jéj znak, aby wydobyła głos. Ta wydała głos, ale zamiast e powiedziała o.
— Nie — rzekła nauczycielka, — to nie tak.
I wziąwszy obie ręce dziewczynki, położyła z nich jednę, otwartą, na gardle, a drugą na piersiach i powtórzyła e. Dziewczynka, czując pod rękami ruch gardła i piersi nauczycielki, otworzyła usta jak przedtém i wymówiła doskonale e. W taki sam sposób nauczycielka kazała jéj powiedziéć c i d, trzymając ciągle obie małe rączki na swojém gardle i piersiach.
— A teraz zrozumieliście, mój dobry człowieku? — spytała.
Ogrodnik zrozumiał; ale zdawało się, iż więcéj się zdziwił, niż zrozumiał.
— I w taki sposób uczą mówić? — zapytał po chwili rozmyślania, patrząc na nauczycielkę. — Macie panie dość cierpliwości, aby w ten sposób uczyć mówienia, tak powoli, i to wszystkie głuchonieme, ile ich tu jest? każdą zosobna, i to przez rok cały? przez całe lata?... Ależ na to trzeba być świętym! Trzeba być aniołami z nieba! Ależ na świecie niema dla was dość godnéj nagrody, dusze wy święte! I cóż ja potrafię powiedziéć?... Ach! jeszcze mi pozwól pani pozostać trochę z tą moją córką kochaną. Zostawcie mi ją, mnie jednemu, choć na pięć minut.
I odciągnąwszy ją na stronę i posadziwszy przed sobą, zaczął ją znowu pytać, a ona odpowiadała, — on zaś śmiał się, z oczami łez pełnemi, uderzając się pięściami po kolanach, i brał córkę za ręce i patrzył na nią, nie posiadając się z radości, gdy mówiła, jakby to był jakiś głos pochodzący z nieba; potém zapytał nauczycielki:
— A czy wolnoby mi było podziękować panu dyrektorowi?
— Pana dyrektora niéma — odrzekła nauczycielka. — Ale jest tu ktoś inny, komu powinnibyście podziękować. Tu u nas każda mała dziewczynka oddaną bywa pod opiekę starszéj towarzyszki, która jest dla niéj jakby siostrą lub matką. Pana córeczka ma za opiekunkę głuchoniemą dziewczynę lat siedemnastu, córkę piekarza, która jest dobra i bardzo ją kocha, od dwóch lat przychodzi pomagać jéj, gdy się ubiera co rana, czesze ją, uczy ją szyć, naprawia jéj bieliznę, rzeczy jéj składa, dotrzymuje jéj towarzystwa. Julio, jak się nazywa twoja przybrana mama tu w zakładzie?
Dziewczynka uśmiechnęła się i odrzekła:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no. — Potém powiedziała do ojca: — Bar-dzo, bar-dzo do-bra.
Stróż, który był wyszedł na znak dany mu przez nauczycielkę, powrócił niemal zaraz z głuchoniemą o jasnych włosach, silnie zbudowaną, z twarzą wesołą, która również była ubrana w płócienkową suknię w paski i szary fartuszek; dziewczyna zatrzymała się w progu i zarumieniła się; potém, śmiejąc się, spuściła głowę. Wzrost i kształty miała kobiety dorosłéj, a wyglądała jak dziewczynka.
Córka Grzegorza natychmiast pobiegła na jéj spotkanie, wzięła ją za rękę jak dziecko i przyprowadziła przed ojca, mówiąc swoim grubym głosem:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no.
— A! ta dobra dziewczyna! — zawołał ojciec i rękę wyciągnął, aby ją pogłaskać, lecz cofnął ją zaraz i powtórzył: — A! ta dobra dziewczyna; niech ją Bóg błogosławi; niech jéj zsyła wszelkie pomyślności, żeby zawsze była szczęśliwą ona i wszyscy jej blizcy, bo warta tego ta zacna dziewczyna za opiekę i miłość dla mojéj biedaczki; ja, uczciwy robotnik, biedny ojciec rodziny, życzę jéj tego z całej duszy!
Dziewczyna duża głaskała małą, ciągle mając twarz spuszczoną i uśmiechniętą, a ogrodnik nie przestawał patrzyć na nią jak w obraz.
— Dziś możecie zabrać z sobą waszą córkę — powiedziała nauczycielka.
— O, i jakżebym jéj nie zabrał! — odpowiedział ogrodnik. — Powiozę ją do Condove, jutro rano odwiozę nazad sam. Jakżebym mógł jéj nie zabrać, skoro wolno!
Dziewczynka pobiegła się ubierać.
— Trzy lata jéj nie widziałem! — mówił tymczasem ogrodnik. — Teraz mówi! Do Condove ją zabieram. Ale najprzód muszę i po Turynie pokręcić się trochę z tą moją głuchoniemą; pójdziemy pod rękę, niech ją wszyscy zobaczą; poprowadzę ją do moich kilku przyjaciół, co tu mieszkają; niech i oni ją usłyszą! Ach! cóż to za dzień radosny! Oto się nazywa pociechą! Tu, rękę podaj zaraz tatce, moja Julio!
Dziewczynka, która tymczasem wróciła w płaszczyku i czepeczku, podała mu rękę.
— I dziękuję wszystkim, wszystkim, z całego serca. Jeszcze raz powrócę podziękować wszystkim!
Chwilę stał, jakby się nad czemś namyślał, potém nagle puścił rękę córki, wrócił nazad, szukając czegoś ręką po kieszeniach, i zawołał jak szalony:
— Oto, jestem wprawdzie ubogi człowiek, ale tu... macie!.. daję dwieście lirów na zakład, dukat nowiuteńki!
I uderzywszy silnie w stół, zostawił na nim złoty pieniądz.
— Nie, nie, mój zacny człowieku — powiedziała nauczycielka wzruszona. — Proszę wziąć nazad pieniądze. Ja przyjąć ich nie mogę. To do mnie nie należy. Kiedy powróci dyrektor, wówczas możecie przyjść. Ale i on nie weźmie, to pewno. Zanadtoście ciężko na nie pracowali, mój poczciwy człowieku. Nie potrzeba, nie potrzeba; i tak równie wam wdzięczni będziemy.
— Nie, ja go zostawiam, niech się co chce dzieje — odrzekł ogrodnik stanowczo; — potém zobaczym.
Ale nauczycielka włożyła mu sama pieniądz do kieszeni, nie dając mu tyle czasu, by się mógł obronić.
I wówczas już nie nastawał, tylko głową pokiwał; a potém, szybko posławszy ręką całusa nauczycielce i głuchonieméj dorosłéj i pochwyciwszy ramię córki, niemal wybiegł z nią za drzwi, mówiąc:
— Chodź, chodź, dziecko moje, biedna moja niemowo, skarbie mój drogi!
A córka zawołała swoim grubym głosem:
— O, jak pię-knie świe-ci słoń-ce!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.