Pamiętnik chłopca/Mały dobosz sardyński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały styczeń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MAŁY DOBOSZ SARDYŃSKI.
(Opowiadanie miesięczne).

W pierwszym dniu bitwy pod Custozą, 24 lipca 1848 roku, kilkudziesięciu żołnierzy pewnego pułku piechoty naszego wojska, wysłanych na jedno ze wzgórzy, aby zająć jakiś dom samotny, zostali niespodzianie napadnięci przez dwa oddziały austryackich żołnierzy, którzy, strzelając bez ustanku, tak na nich ze wszech stron natarli, iż nasi zaledwie mieli tyle czasu, aby się w owym domu schronić i czemprędzej drzwi zaryglować, pozostawiwszy już kilku zabitych i rannych na polach.
Po zaryglowaniu wszystkich drzwi, żołnierze pośpieszyli do okien na dole i na piętrze i zaczęli dawać ognia bez przerwy do oblegających, którzy, zbliżając się stopniowo, uszykowani w półkole, również strzelali zawzięcie. Żołnierzami włoskimi dowodziło dwóch oficerów niższego stopnia i jeden kapitan, stary, wysoki, szczupły i surowy, o siwych włosach i wąsach, a był téż wśród nich dobosz sardyński, chłopak lat czternastu, który nawet nie wyglądał na tyle, bo na dwanaście najwyżéj, więc drobny, z ciemną, nieco w oliwkową barwę wpadającą twarzą, z czarnemi, myślącemi, błyszczącemi oczami. Kapitan z jednego pokoju na pierwszém piętrze kierował obroną, wydając rozkazy tak grzmiące, jak pistoletowe strzały, a na jego surowéj twarzy nie znać było śladu najlżejszego wzruszenia.
Mały dobosz, trochę blady, lecz bynajmniéj nie drżący, wlazłszy na stół, wyciągał szyję, opierając się ręką o ścianę, aby patrzéć przez okno, i widział przez dym na polach białe austryackie oddziały, które zwolna szły naprzód.
Dom znajdował się na szczycie stromej pochyłości i od tamtej strony, z tyłu, miał tylko jedno małe okienko w pokoiku pod samym dachem; dlatego Austryacy nie strzegli tamtéj ściany i spadzistość była wolna; dawali ognia jedynie na front i na oba boki budynku. Ale był to ogień piekielny, grad kul, który na zewnątrz szarpał mury i dachówki rozbijał w kawałki, a w środku druzgotał stropy, sprzęty, drzwi, okiennice, wyrzucając w powietrze drzazgi drzewne, obłoki wapiennego kurzu, kawałki szkła i naczyń kuchennych, świszcząc, podskakując, rozrywając i niszcząc wszystko z hukiem strasznym, ogłuszającym.
Od czasu do czasu jeden z żołnierzy, którzy z okien strzelali, padał nagle w tył, na podłogę; odciągano go natychmiast na stronę. Kilku żołnierzy chwiejnym krokiem przesuwało się z pokoju do pokoju, ręce przyciskając do rany. W kuchni był już jeden zabity, z roztrzaskaną głową. Półkrąg nieprzyjaciół coraz się zacieśniał. Naraz kapitan, dotąd niewzruszony, zrobił ruch, wyrażający niepokój i, skinąwszy na sierżanta, wyszedł z nim śpiesznie z pokoju. Po trzech minutach wbiegł pędem sierżant i zawołał małego dobosza, ręką dając mu znać, aby szedł za nim. Chłopiec w jednej chwili był przy nim; razem wbiegli na schody, wiodące na górę, i znaleźli się na pustém poddaszu, gdzie stał kapitan, oparty o okno, pisząc cóś ołówkiem na papierze. U nóg jego, na podłodze, leżał długi powróz. Kapitan złożył papier, i utkwiwszy w twarzy chłopca swoje szare, zimne oczy, przed któremi drżeli wszyscy żołnierze, rzekł ostro:
— Doboszu!
Mały dobosz rękę do czapki przyłożył. Kapitan powiedział:
— Tyś nie tchórz?
Oczy chłopca zabłysły.
— Nie, panie kapitanie — odrzekł.
— Patrz tam na dół — powiedział kapitan, popychając go do okienka, — na dolinę w pobliżu domów Villafranca, tam, gdzie połyskują bagnety. Tam stoją nasi. Weź tę kartkę, uczep się sznura, spuść się z okienka, pędź co tchu po pochyłości, daléj przez pola prosto do naszych i pierwszemu oficerowi, którego zobaczysz, kartkę tę oddaj. Pas i tornister zrzuć zaraz.
Mały dobosz co żywo zdjął pas i tornister i włożył kartkę do kieszeni na piersiach; sierżant wyrzucił na dół powróz, jeden jego koniec trzymając oburącz; kapitan pomógł przeleźć przez wązkie okienko chłopakowi, który się z niego wydostał plecami zwrócony na zewnątrz.
— Pamiętaj — powiedział mu, — ocalenie oddziału zawisło od twojéj odwagi i od twoich nóg.
— Już niech mi pan kapitan zaufa — odrzekł dobosz, zaczynając spuszczać się po sznurze.
— A na pochyłości się skul, skurcz we dwoje — dodał jeszcze kapitan, chwytając wraz z sierżantem za powróz.
— A jakże.
— Niech cię Bóg prowadzi.
W kilka chwil mały dobosz był już na ziemi; sierżant wciągnął sznur napowrót i zniknął; kapitan wyjrzał śpiesznie przez okno i spostrzegł chłopca, pędzącego jak strzała po pochyłości I już mu się zdawało, że mały dobosz zdołał umknąć niepostrzeżony, kiedy naraz pięć czy sześć obłoczków kurzawy, które się podniosły z ziemi za chłopcem i przed nim, tę jego nadzieję rozwiały; nieprzyjaciel go dostrzegł i strzelał do niego ze szczytu wzgórza; owe małe kłęby kurzawy była to ziemia, wyrzucona w górę przez kule. Ale dobosz biegł dalej z tąż samą szybkością. Wtem chłopiec padł na ziemię.
— Zabity! — ryknął kapitan, gryząc sobie pięść z wściekłości.
Ale nie skończył był jeszcze tego wyrazu gdy już chłopiec się porwał na nogi.
— Ach! tylko upadł! — zawołał kapitan i odetchnął swobodniej.
Mały dobosz rzeczywiście znowu biedz począł z całéj siły, lecz chromał.
— Wykręcił nogę — pomyślał kapitan.
Parę obłoczków kurzawy jeszcze się tu i owdzie w pobliżu chłopca podniosło, ale już coraz dalej od niego. Uszedł niebezpieczeństwa. Kapitan wydał okrzyk radości. Ale nie przestał za nim oczami podążać, gdyż nie godziny, lecz minuty miały w téj sprawie rozstrzygać: jeżeli nie przybędzie do naszych o ile możności najprędzéj z tą kartką, która wzywa natychmiastowéj pomocy, albo wszyscy jego żołnierze polegną, albo téż będzie musiał poddać się wraz z nimi. Chłopiec przez pewien czas biegł szybko, potem zwalniał kroku, kulejąc, potem biegł znowu, lecz coraz z większym wysiłkiem, utykając i zatrzymując się chwilami.
— Może go kula drasnęła po nodze — pomyślał kapitan i śledził pilnie wszystkie jego ruchy, drżąc, dodając mu w duchu odwagi, mówiąc doń, jakby mógł go usłyszéć; mierzył bez przerwy pałającym wzrokiem ową przestrzeń, która jeszcze pozostawała między uciekającym chłopcem a owemi połyskującemi bagnetami, które widział ztąd, z góry, na równinie, wśród pól pszenicy, ozłoconych słońcem. A tymczasem słyszał świst i łoskot kul w pokojach na dole, grzmiące i gniewne rozkazy oficerów i sierżantów, przeraźliwe krzyki rannych, trzask sprzętów i tynku.
— Hej! prędzéj, odwagi! — wołał, ścigając okiem małego dobosza w oddali — naprzód! biegnij, leć! Stanął, gałgan! A! znowu biegnie.
Oficer przyszedł zawiadomić go, iż Austryacy, nie przestając strzelać, powiewają białą chustą, na znak, żeby im się poddać.
— Nie odpowiadać! — zawołał kapitan, nie odrywając oczu od chłopca, który już był na równinie, lecz który teraz już nie biegł i zdawało się, że się wlókł z trudnością. — Ależ idź! ależ biegnij! pędź! — powtarzał kapitan, zaciskając zęby i pięści; — zgiń, umrzéj, nieszczęsny, ale daj znać prędzéj, prędzéj! — Potém zaklął straszliwie: — A! łajdak, tchórz! usiadł!
Chłopiec, którego głowę widział dotychczas wśród pola pszenicy, znikł rzeczywiście, jakby upadł. Ale po małéj chwili znowu się ukazała jego głowa nad zbożem; wreszcie zasłoniły go żywopłoty — kapitan już go nie mógł dojrzeć.
Wówczas zbiegł pędem na dół, ku swoim; kule huczały; pokoje były zawalone rannymi, z których niejeden kręcił się w kółko jak pijany, chwytając się murów i sprzętów, nim runął na ziemię; ściany i podłoga zbryzgane były krwią, trupy leżały we drzwiach w poprzek progów, porucznik miał ramię kulą strzaskane, dym i kurz wszystko jakby mgłą przysłaniał.
— Odwagi! — zagrzmiał głos kapitana. — Stać w miejscu! Pomoc przybywa! Ciągną nam posiłki. Jeszcze małą chwilę! Odwagi!
Austryacy jeszcze się bliżéj przysunęli. Wśród dymu widać już było ich twarze, dyszące wściekłością i gniewem; wśród strzałów słychać było ich dzikie okrzyki, które lżyły, nakazywały poddanie się, groziły śmiercią wszystkim. Tu i owdzie jaki żołnierz, zdjęty strachem, cofał się od okna — sierżanci popychali go napowrót na opuszczone stanowisko. Lecz strzały obleganych słabły, zniechęcenie malowało się na wszystkich twarzach, niepodobieństwem już było przedłużać obronę. W pewnej chwili strzały Austryaków ścichły i głos grzmiący zawołał naprzód po niemiecku, a potem po włosku:
— Poddajcie się!
— Nie! — wrzasnął kapitan z okna.
I ogień rozpoczął się znowu z obu stron, gęstszy, straszniejszy niż przedtém. Nowi żołnierze padli. Już niejedno okno było bez obrońców. Nadchodziła chwila okropna, lecz nieunikniona. Kapitan przez zaciśnięte zęby powtarzał:
— Nie idą! — i przebiegał pokoje wściekły, ściskając gwałtownie szablę prawą dłonią, gotowy na śmierć, wzywający śmierci.
Wtém sierżant, zbiegając z poddasza, wydał głośny okrzyk.
— Idą! Idą! Idą! — zawołał radośnie kapitan.
Na ten okrzyk wszyscy ranni, zdrowi, sierżanci, oficerowie, rzucili się do okien, zagrzewając jedni drugich do oporu; walka zawrzała na nowo. Po niejakiej chwili dostrzeżono jakby pewne wahanie się, jakby początek zamięszania pośród nieprzyjaciół. Kapitan corychléj uszykował oddział ludzi w izbie na dole, z przygotowanemi do natarcia bagnetami. Potém wpadł znowu na górę. Zaledwie tu stanął, gdy dał się słyszeć tętent koni i potężne „hurra!” a przez okno ujrzano z poza dymów stosowane kapelusze karabinierów włoskich, szwadron, pędzący co koń wyskoczy, i błyski obnażonych szabel, młynkujących w powietrzu, spadających na głowy, plecy i karki Austryaków. Wówczas oddział, uszykowany na dole, wypadł z bagnetami przez drzwi na zewnątrz — nieprzyjaciel się zachwiał, cofnął, pierzchnął, pozostawiwszy plac wolny; dom został przy naszych i w krótce potém dwa bataliony piechoty włoskiej i dwa działa zajęły wzgórze.
Kapitan z żołnierzami, którzy mu pozostali, połączył się z swoim pułkiem, jeszcze walczył i w ostatniéj potyczce na bagnety odniósł lekką ranę w lewą rękę przez odłamek granatu.
Dzień się zakończył zwycięztwem naszych. Ale dnia następnego, gdy znowu bitwa zawrzała, Włosi zostali pokonani, pomimo walecznego oporu, przez Austryaków, o wiele liczniejszych, i rankiem, dwudziestego szóstego, musieli smutni i przygnębieni cofnąć się ku rzecze Mincio. Kapitan, chociaż raniony, odbył drogę pieszo, na czele swoich znużonych i milczących żołnierzy, i przybywszy nad wieczorem do Goito nad Mincio, zaraz szukać zaczął swego porucznika, którego służba polowego lazaretu zabrała była z owéj bronionéj wyżyny omdlałego, ze strzaskaném ramieniem i który zatém musiał się już tutaj znajdować. Wskazano mu pewien kościół, gdzie tymczasowo urządzono szpital dla rannych. Poszedł tam zaraz. Kościół pełen był rannych, leżących na dwu szeregach łóżek, a również i na podłodze, na materacach; dwóch lekarzy oraz kilku felczerów i posługaczy szpitalnych uwijało się wśród nich, robiąc opatrunki i podając lekarstwa; słychać było jęki i krzyki tłumione.
Kapitan, próg przestąpiwszy, zatrzymał się i powiódł wzrokiem dokoła, szukając swego porucznika. Wtém jakiś głos słaby, tuż blizko, zawołał na niego:
— Panie kapitanie!
Obejrzał się: był to mały dobosz.
Leżał na łóżku składaném, pod jakąś grubą płócienną zasłoną od okna w białe i czerwone kratki, która zakrywała go po piersi; ręce i ramiona miał odsłonięte. Blady był, wychudzony, tylko oczy jego po dawnemu błyszczały jak dwa czarne dyamenty.
— Ty tu? — spytał go kapitan zdziwiony, ale szorstko. — To dobrze, spełniłeś swoją powinność.
— Zrobiłem, co mogłem — odrzekł mały dobosz.
— Ranili cię, co? — powiedział kapitan, szukając oczami swego porucznika na poblizkich łóżkach.
— A tak! — odrzekł chłopiec, któremu dodawało odwagi do mówienia to uczucie zadowolenia i dumy, że po raz pierwszy był ranny, inaczéj bowiem aniby się ośmielił ust otworzyć wobec tego groźnego kapitana; — chociażem biegł zgięty w pałąk, na nic to się nie zdało: zaraz mnie dostrzegli. Byłbym o dwadzieścia minut wcześniej przybył, gdyby mnie nie trafiono. To szczęście jeszcze, żem zaraz napotkał jakiegoś kapitana głównego sztabu, któremu kartkę oddałem. Ale po owéj kuli, po téj austryackiéj pieszczocie, to, powiadam panu kapitanowi, paskudną miałem drogę! Umierałem z pragnienia, drżałem, że może nie dojdę, płakałem ze złości na myśl, że z każdą chwilą spóźnienia jeden z naszych, tam na górze, ginął. No, ale mniejsza z tém; zrobiłem, co mogłem. Jestem zadowolony... Lecz niech pan patrzy, panie kapitanie, u pana, że się ośmielam zwrócić na to jego uwagę, krew upływa z ręki.
Rzeczywiście ze źle przewiązanéj dłoni kapitana krople krwi ściekały w dół po palcach.
— Chce pan, panie kapitanie, to ja przepaskę zacisnę. Proszę rękę wyciągnąć.
Kapitan wyciągnął lewą rękę, a następnie prawą, aby pomódz chłopcu w rozwiązaniu i zawiązaniu węzła, ale on, zaledwie się nieco na posłaniu dźwignąwszy, zbladł strasznie i głowa mu napowrót na poduszkę opadła.
— Dość tego, dość — rzekł kapitan, patrząc na niego i cofając rękę, którą chłopiec pragnął zatrzymać; — myśl o sobie, zamiast myśleć o innych, bo to i błahe rzeczy, gdy się je zaniedba, mogą stać się groźnemi.
Mały dobosz potrząsł głową.
— Ale ty — powiedział kapitan, przyglądając mu się uważniéj, — ty musiałeś chyba wiele krwi utracić, skoroś tak osłabł.
— Wielem krwi utracił? — rzekł chłopak z uśmiechem. — Gdybyż tylko na utracie krwi się skończyło! Ale, patrz pan, panie kapitanie.
I odrazu ściągnął przykrywającą go zasłonę.
Kapitan cofnął się o krok jeden, przerażony. Chłopiec miał już tylko jednę nogę — lewą nogę odcięto mu powyżej kolana. Miejsce, gdzie dokonano amputacyi, okręcone było zakrwawionemi bandażami. W téj chwili przechodził lekarz wojskowy, mały i gruby, bez munduru, z zakasanemi po łokcie rękawami koszuli.
— Ach! panie kapitanie — rzekł pośpiesznie, wskazując na małego dobosza, — oto nieszczęśliwy wypadek. Noga dałaby się była uratować jak nic, gdyby jéj nie nadwerężył sam w tak szalony sposób... zapalenie okropne... nie było rady, musieliśmy ją uciąć czémprędzéj. O, ale... to dzielny chłopak; podczas operacyi ani jęknął, ani łzy nie uronił! Dumny był z tego, że jest Włochem; podczas gdym mu nogę piłował, on się cieszył, że się na coś przydał. Słowo honoru! zacna to krew, jak mi Bóg miły!
I pobiegł daléj.
Kapitan ściągnął wielkie brwi siwe i wpatrywał się długo w chłopczyka, przykrywając go i poprawiając poduszkę; potém zwolna, niemal bezwiednie, i ciągle nań patrząc, podniósł rękę do głowy i zdjął czapkę.
— Panie kapitanie! — zawołał chłopak zdumiony. — Co pan robi, panie kapitanie? Dla mnie!?
A wówczas ten żołnierz surowy, który nigdy nie wyrzekł łaskawego słowa do swoich podwładnych, odpowiedział głosem niewymownie rzewnym i słodkim:
— Ja jestem tylko kapitanem, ty zaś... bohaterem!
Potém, rozwarłszy ramiona, pochylił się szybko nad małym doboszem i trzy razy pocałował go w serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.