Pamiętnik chłopca/Styczeń/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik chłopca |
Podtytuł | Książka dla dzieci |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Mój ojciec miał słuszność: nauczyciel był w złym humorze, bo był niezdrów — i od trzech dni rzeczywiście zamiast niego przychodzi zastępca, ów mały, bez zarostu, co to wygląda jak młodzik. I brzydka rzecz się stała dzisiejszego rana: Już dnia pierwszego i drugiego hałasowano i dokazywano w klasie, bo ten młody zastępca ma wiele cierpliwości i wciąż tylko powtarza:
— Dzieci, cicho, cicho; proszę was, cicho!
Ale tego rana przebrali już miarę. Wrzawa była taka, że słów nauczyciela nikt nie mógł słyszeć; a on przekładał, prosił — lecz to nic nie pomagało. Dwa razy dyrektor ukazywał się we drzwiach i patrzył. Lecz skoro tylko odszedł, zaraz się hałas wszczynał na nowo, jakby na jakim jarmarku. Naprófno Garrone i Derossi zwracali się na wszystkie strony i na migi pokazywali towarzyszom, że to wstyd, żeby dali pokój — nikt na to nie zważał. Tylko Stardi siedział spokojnie, z łokciami na pulpicie ławki i z pięściami przy skroniach, myśląc, być może, o swym sławnym księgozbiorze; i Garoffi, ten z krogulczym nosem, który był całkiem pogrążony w układaniu spisu przedpłacicieli na loteryę po dwa centesimi za bilet, wygranę któréj miał stanowić kałamarz kieszonkowy. Inni gadali i śmieli się, urządzali niby muzykę zapomocą piór stalowych, wbitych ostrzem w ławkę, po których, dając w nie lekkie szczutki, brzękali, i ciskali na siebie gałeczkami z pożutego papieru, puszczanemi zapomocą gumowych sznureczków. Biedny zastępca naszego nauczyciela to tego, to owego z malców chwytał za ramię, trząsł nimi, a jednego postawił nawet do kąta — wszystko napróżno! Nie wiedział już sam, co ma począć, tracił głowę, prosił:
— Ależ czemu to robicie? Chcecież koniecznie, abym surowo z wami się obszedł? — Potém tłukł w stół pięściami i wołał głosem, w którym czuć było wściekłość i łzy: — Cicho! cicho! cicho!
Żal było patrzeć na niego. Lecz hałas wzrastał ciągle. Franti puścił nań papierową strzałę, jedni miauczeli jak koty, inni rozdawali kuksy na prawo i na lewo — zamęt był nieopisany; wtém niespodzianie wszedł woźny i powiedział:
— Panie nauczycielu, pan dyrektor prosi.
Nauczyciel wstał i wyszedł szybko, rozpaczliwie machnąwszy ręką. Wówczas hałas wzmógł się jeszcze bardziéj. Lecz naraz Garrone porwał się z miejsca i z twarzą zmienioną, z zaciśniętemi pięściami, zawołał głosem, przerywanym od gniewu.
— Przestańcie! Jesteście bydlętami! Nic sobie z niego nie robicie, bo on dobry. Gdyby wam kości wygrzmocił, siedzielibyście cicho jak trusie. Zgraja z was tchórzów nikczemnych, nic więcéj! Pierwszego, który mi się jeszcze waży dokazywać i drwić sobie z nauczyciela, ja czekam przy wyjściu i zęby mu wybiję, przysięgam, chociażby wobec jego rodzonego ojca!
Wszyscy umilkli. Ach! jakże piękny był w tej chwili Garrone, z temi oczami, pałającemi szlachetnem oburzeniem i gniewem! Jak lew młody wyglądał. Popatrzył na najzuchwalszych, na każdego z osobna, i wszyscy pospuszczali głowy. Kiedy młody zastępca powrócił do klasy z zaczerwienionemi oczami, cicho już było, nikt ani pisnął. Stał chwilę zdziwiony. Ale następnie, widząc Garrona z twarzą jeszcze rozczerwienioną, z drżącemi od gniewu rękami, odgadł wszystko i powiedział doń głosem, w którym dźwięczało takie uczucie, jakby do najmilszego brata przemawiał:
— Dziękuję ci, Garrone.
Byłem u Stardiego, który mieszka naprzeciw szkoły, i naprawdę doznałem pewnej zazdrości, oglądając jego księgozbiór. Stardi nie jest bynajmniéj bogaty i nie może wiele książek kupować, — lecz swoje książki, zarówno w szkole, jak i te, które mu darowują rodzice lub krewni, szanuje bardzo, każdy zaś sold, który mu dadzą, odkłada, zbierając grosz do grosza, i następnie wydaje w księgarni; w ten sposób złożył już sobie mały księgozbiór, a gdy jego ojciec spostrzegł, iż ma to zamiłowanie, kupił mu piękną szafkę z orzechowego drzewa, z zielonemi firaneczkami, i kazał pooprawiać dla niego prawie wszystkie tomy w takie barwy, w jakie on sam życzył. Tak więc teraz podchodzi Stardi do szafy, pociąga za sznurek, zielona firanka usuwa się na bok i ukazują się trzy szeregi książek barw rozmaitych, wszystkie w porządku, nowe, świecące, ze złotemi tytułami na grzbiecie oprawy, powieści, podróże, poezye; a jest też wiele książek z rysunkami. A on umie dobrze dobierać barwy: tomy białe stawia obok czerwonych, żółte obok czarnych, niebieskie przy białych, tak, że pięknie wyglądają i że je widać zdaleka; a od czasu do czasu to się zabawia zmienianiem szyku na inny. Już sobie katalog sporządził. Jest niby bibliotekarzem. Wiecznie ma z temi książkami robotę: to je z kurzu wyciera, to przegląda, to opatruje oprawę; a trzeba widzieć, z jaką to uwagą, jak ostrożnie otwiera je temi swemi grubemi, krótkiemi rękami, dmuchając między karty, — to téż wszystkie wydają się nowiuteńkie. A ja, com tyle już książek poniszczył!... Jakaż to uciecha dla niego, za każdą książką, co kupi, wygładzać ją, chować do szafy, znów ją wyjmować, aby na wszystkie strony oglądać, i strzedz i chować jak skarb najdroższy. W ciągu całéj godziny nic innego nie pokazał. Od zbytniego czytania trochę oczy go bolą. Po niejakim czasie wszedł do pokoju jego ojciec, który jest mocny i gruby, jak on, i głowę ma taką samą. Palnął dwa czy trzy razy syna po karku, mówiąc do mnie tym swoim silnym głosem:
— No i cóż ty o nim powiesz, hę? o téj kapuścianéj głowie? Jest to głowa, która będzie coś warta, już ja ci za to ręczę!
A Stardi przymykał tylko oczy pod tą rubaszną pieszczotą ojcowską, jak wielki pies myśliwski. Ja nie wiem czemu, ale nie miałem jakoś odwagi z nim żartować; trudno mi było w to uwierzyć, że ten chłopiec zaledwie o rok jeden jest starszy ode mnie, a kiedy mi powiedział: „Do widzenia“ na progu mieszkania, z tą swoją twarzą, która wygląda jak wiecznie zachmurzona, o małom mu nie odrzekł: „Moje uszanowanie“ — jak dorosłemu. Powiedziałem o tem następnie memu ojcu w domu:
— Nie pojmuję. Stardi nie ma bystrości umysłu, ani pięknego układu, jest śmieszną, niemal dziwaczną postacią, a jednak wobec niego czuję pewną nieśmiałość.
— Bo jest to chłopak z charakterem — odrzekł mój ojciec.
A ja dodałem:
— W ciągu godziny, którą spędziłem u niego, nie wiem, czy słów pięćdziesiąt powiedział, nie pokazał mi ani jednéj zabawki, nie rozśmiał się ani razu, a jednak miło mi tam było.
— To dlatego, że go szanujesz — odpowiedział ojciec.
Tak, ale i Prekossiego ja szanuję, a nawet powiedzieć, iż go szanuję, to jeszcze zamało. Prekossiego, syna kowala, tego drobnego, szczupłego i bladego, co ma oczy takie dobre i smutne i minkę wystraszoną, — tego, co taki nieśmiały i mówi każdemu: „przepraszam,“ — co to zawsze jakiś niedomagający, a jednak, pomimo to, tak pilnie się uczy. Ojciec jego upija się wódką, wraca do domu pijany i bije go bez najmniejszego powodu, a książki i kajety lecą w różne kąty od jednego zamachu tego pijanicy; i biedny malec przychodzi do szkoły z sińcami na twarzy, czasem z twarzą całą zapuchniętą i oczami zaczerwienionemi od gwałtownego płaczu. Ale nigdy, nigdy nie można go doprowadzić do tego, aby powiedział, iż go ojciec wybił.
— Twój ojciec bił ciebie! — mówią doń towarzysze.
A on zaraz woła:
— Nieprawda, nieprawda! — żeby na ojca nie ściągnąć pogardy.
— Tę kartę toś nie ty spalił — mówi doń nauczyciel, pokazując mu jego piśmienne wypracowanie na wpół spalone.
— To ja — odpowiada drżącym głosem, — upuściłem ją niechcący na ogień w kominku.
A jednak wiemy to wszyscy dobrze, iż to jego ojciec, będąc pijanym, kopnięciem nogi stół i lampę przewrócił, podczas kiedy on siedział nad swemi lekcyami. On mieszka w naszym domu, na poddaszu, na innych schodach, a odźwierna opowiada wszystko mojéj matce; moja siostra Sylwia raz z tarasu jego krzyk słyszała, gdy go ojciec zepchnął głową w dól ze schodów za to, że poprosił o pieniądze, by kupić gramatykę. Ojciec jego pije, nie pracuje, a rodzina cierpi głód i nędzę. Ileż to razy Prekossi przychodzi do szkoły na czczo i ukradkiem zajada bułeczkę, którą mu da Garrone, albo jabłuszko, które mu przynosi nauczycielka o czerwoném piórku, co była jego nauczycielką w pierwszéj klasie! Ale nigdy nie powie:
— Jestem głodny, ojciec mi jeść nie daje.
Jego ojciec przychodzi czasem po niego, kiedy się przypadkiem znajdzie w pobliżu szkoły: blady, chwiejący się na nogach, z twarzą ponurą, z włosami potarganemi, spadającemi mu aż na oczy, z czapką na bakier; i biedny chłopak drży cały, gdy go na ulicy spostrzeże, lecz biegnie doń z uśmiechem, — ojciec zaś zdaje się go nie widziéć i myśléć o czém inném. Biedny, biedny Prekossi! Zeszywa sobie, jak może, poszarpane kajety, pożycza książki, aby się uczyć lekcyi, porozdzieraną koszulę spina sobie szpilkami, a litość bierze patrzeć, jak się morduje na lekcyi gimnastyki w tych ogromnych buciskach, które mu się wykręcają na nogach, w tych majtkach, które mu się wloką po ziemi, w téj kurtce długiéj, wielkiéj, z rękawami zawiniętemi po łokcie. I uczy się pilnie, szczerze; byłby niezawodnie jednym z pierwszych w klasie, gdyby w domu mógł pracować spokojnie. Dzisiejszego rana przyszedł do szkoły ze śladami paznokci na policzku i wszyscy zaraz powiedzieli:
— To twój ojciec cię podrapał, tym razem już nie możesz się zapierać, to on cię tak ładnie oporządził. Idź, powiedz o tém dyrektorowi, aby go kazał zawezwać do policyi.
Lecz on powstał cały czerwony i głosem drżącym z oburzenia zawołał:
— Nieprawda! Nieprawda! Mój ojciec nigdy mnie nie bije!
Lecz późniéj, podczas lekcyi, łzy gorzkie padały mu z oczu na ławkę, a kiedy ktokolwiek spojrzał na niego, to się starał uśmiechać, aby się nie zdradzić. Biedny Prekossi! Jutro mają przyjść do mnie Derossi, Koretti i Nelli, i jego także chcę prosić, by przyszedł. Jeżeli przyjdzie, zatrzymam go na podwieczorek i razem go zjemy; podaruję mu co będę mógł z książek, cały dom do góry nogami przewrócę, by go zabawić, rozerwać; napełnię mu kieszenie ciastkami i owocami, aby choć raz widzieć go wesołym, jego, tego biedaka, co tyle ma męztwa i tyle słodyczy!
Oto dla mnie jeden z najpiękniejszych czwartków w tym roku. O samej drugiej przyszli do nas Derossi, Koretti i Nelli garbusek; Prekossiego ojciec nie puścił. Derossi i Koretti, wchodząc, śmieli się jeszcze, gdyż, jak mówili, spotkali na ulicy Krossiego, syna przekupki jarzyn — tego, co ma rękę uschniętą i rude włosy, — niósł on na sprzedaż olbrzymią głowę kapusty, a za sold, otrzymany ze sprzedaży kapusty, miał następnie kupić sobie pióro; i był uradowany nad wyraz, gdyż jego ojciec pisał z Ameryki, żeby go lada dzień czekali. Ach! jakież to miłe były te dwie godziny, które spędziłem razem z towarzyszami! Derossi i Koretti są to dwaj najweselsi chłopcy z całej klasy; ojcu memu niezmiernie się podobali. Koretti był ubrany, jak zawsze — w swoją kurtkę czekoladową i czapeczkę z kociej skóry. Dziwny, naprawdę, to chłopiec: nie usiedzi ani chwili spokojnie, żywy jak ogień, ciągleby coś robił, kładł, przekładał, przewracał, majstrował. Dziś już wyładował był, nosząc na plecach, co najmniéj jakie pół fury drzewa, a jednak cwałował po wszystkich pokojach, wszystkiemu się przyglądając i mówiąc bez ustanku; lekki i zwinny jak wiewiórka, a zapędziwszy się aż do kuchni, zapytał kucharkę, ile téż płaci za pud drzewa, bo jego ojciec sprzedaje po tyle a tyle. Mówi ciągle o swoim ojcu, a zwłaszcza o tém, jak był żołnierzem w 49-tym pułku, w bitwie pod Custozą, gdzie się znajdował w czworoboku księcia Humberta; a jaki ma miły, szlachetny układ! To nic nie stanowi, że się wśród wiązek drzewa i chróstu urodził, — szlachetność ma w sercu i we krwi, jak powiada mój ojciec. I Derossi bardzo nas zabawił: umie on geografię jak jaki nauczyciel; zamykał oczy i mówił: „Oto widzę całą Italię: Apeniny, które się ciągną aż do morza Jońskiego, — rzeki, które płyną w tę i tamtą stronę, — białe miasta, zatoki niebieskie, wyspy zielone;” i nazwy wymieniał dokładnie, po kolei, szybko, jakby je czytał na karcie; a kiedy tak stał z głową podniesioną, całą w jasnych kędziorach, z zamkniętemi oczami, w niebieskiém ubraniu ze złocistemi guzikami, wysmukły i piękny jak posąg, wszyscy patrzyli nań z podziwem, z lubością. W ciągu godziny wyuczył się na pamięć niemal trzech stronic, które miał opowiedzieć nazajutrz na pamiątkę rocznicy pogrzebu Wiktora Emanuela. I Nelli również patrzył nań z zachwytem, mnąc w ręku brzeg swego czarnego fartucha i uśmiechając się swemi jasnemi, smutnemi oczami. Wielką przyjemność sprawił mi ów widok, — pozostało mi po nim coś niby odbłysk jakiś w sercu i głowie. A i to również był widok piękny, kiedy, odchodząc, dwaj silni i wielcy wzięli biednego Nellego pomiędzy siebie i, zrobiwszy mu jakby siedzenie z swoich rąk splecionych i kazawszy mu objąć ich mocno za szyje, ponieśli go, mówiąc, iż go dopiero przed jego mieszkaniem na nogi postawią; a Nelli tak się śmiał wesoło, serdecznie, jakem go jeszcze nigdy śmiejącego się dotąd nie słyszał. Wróciwszy do jadalnego pokoju, spostrzegłem, iż ze ściany znikł obraz, przedstawiający Rigoletta, garbatego błazna. Zdjął go mój ojciec, aby nie zobaczył go Nelli.
Dziś o drugiéj, zaledwieśmy przyszli do szkoły, nauczyciel zawołał do siebie Derossiego, który stanął obok stolika, naprzeciwko nas, i pięknie, płynnie, donośnie, podnosząc stopniowo głos dźwięczny, tak mówić zaczął:
— Cztery lata temu, w tym samym dniu. o tej samej godzinie, przybywał przed Panteon w Rzymie wóz żałobny ze zwłokami Wiktora Emanuela II, pierwszego króla Italii, zmarłego po dwudziestu dziewięciu latach panowania, podczas którego wielka italska ojczyzna, podzielona na siedem państw i uciskana przez cudzoziemców i tyranów, złączyła się w państwo jedno, niepodległe i wolne, — po dwudziestu dziewięciu latach panowania, które uczynił sławném i dobroczynném przez męztwo, przez prawość, przez odwagę w niebezpieczeństwach, przez roztropność w tryumfach, przez stałość w nieszczęściach. Przybywał wóz żałobny, pokryty wieńcami, przeciągnąwszy przez Rzym pod deszczem kwiatów, wśród ciszy niezliczonego, rozżalonego ludu, który napłynął ze wszystkich stron Italii, poprzedzany przez cały legion generałów, tłum ministrów i książąt, mając za sobą orszak starych, rannych w boju wiarusów, cały las chorągwi, całą rzeszę przedstawicieli trzystu miast naszych, otoczony wszystkiém tém, co jest wyrazem potęgi i chwały narodu; przybywał do Panteonu, do tej wspaniałéj świątyni, gdzie czekał nań grób. W téj chwili dwunastu kirysyerów zdejmowało trumnę z żałobnego wozu. W téj chwili Italia słała ostatnie pożegnanie swemu zmarłemu królowi, swemu staremu królowi, który ją tak kochał, — ostatnie pożegnanie swemu żołnierzowi, swemu ojcu, owym dwudziestu dziewięciu latom błogosławionym, najbardziéj szczęśliwym w jéj dziejach. Była to chwila wielka i uroczysta. Serca wszystkich drżały, oczy wszystkich, dusze wszystkich były tam, pomiędzy trumną a okrytemi żałobą chorągwiami osiemdziesięciu pułków wojska Italii, niesionemi przez osiemdziesięciu oficerów, uszykowanych w szeregi po obu stronach drzwi Panteonu; bo sama Italia była tam, w tych osiemdziesięciu znakach, które przypominały tysiące poległych, i krwi potoki, i nasze najświętsze chluby, i nasze najwznioślejsze ofiary i nasze największe boleści. Trumna, niesiona przez kirysyerów, przeszła, a wówczas pochyliły się wszystkie razem, na znak pożegnania, chorągwie nowych pułków, chorągwie stare, podarte, które pamiętały Goito, Pastrengo, Santa-Lucię, Nawarę, Krym, Palestro, San-Martino, Castelfidardo; osiemdziesiąt kwef czarnych padło, sto medalów uderzyło o trumnę, a ten stuk donośny i dźwięczny, który wszystkimi wstrząsnął do głębi, był jakby brzmienie tysięcy głosów ludzkich, powtarzających razem: „Żegnaj, dobry królu, waleczny królu, szlachetny królu. Żyć będziesz w sercu twego ludu dopóty, dopóki słońce będzie świecić nad Italią.“ Potém chorągwie podniosły się wspaniale ku niebu, a król Wiktor Emanuel wstąpił do nieśmiertelnej chwały grobu.
Jeden tylko był taki, co się mógł śmiać, podczas gdy Derossi mówił o pogrzebie króla — Franti śmiał się. Nie cierpię Frantiego; to zły, niegodziwy chłopiec. Jeżeli jaki ojciec przychodzi do szkoły, aby sprawić, jak to mówią, lanie synowi — on się z tego cieszy; kiedy kto płacze, on się śmieje. Drży przed Garronem, a bije murarczuka, bo mały; dręczy Krossiego, gdyż ten ma uschniętą rękę; szydzi z Prekossiego, którego wszyscy szanują; drwi sobie nawet z Robettiego, tego z drugiéj klasy, co to chodzi o kulach, bo dziecko ratował. Zaczepia wszystkich słabszych od siebie, a kiedy z kim wyjdzie na pięści, to wpada we wściekłość i bije mocno, boleśnie, jakby nie w zabawie. Jest coś, co wstręt wzbudza, w tém jego nizkiém czole, w tych posępnych oczach, które, gdy tylko może, ukrywa, jak pod przyłbicą, pod daszkiem ceratowéj czapki. Niczego się nie boi, śmieje się w twarz nauczycielowi, kradnie co może, kłamie zuchwale, bezczelnie, wiecznie się z kimś sprzecza; przynosi do szkoły duże szpilki, aby kłóć niemi sąsiadów, odrywa sobie i innym od kurtki guziki i gra w nie; jego kajety, książki, papiery — pomięte, podarte. wybrudzone, linia wyszczerbiona, paznokcie poogryzane, odzież poplamiona i poszarpana skutkiem kłótni i bójek. Powiadają, że matka jego chora wskutek zmartwień, jakie jéj sprawia, i że ojciec już trzy razy wypędzał go z domu; jego matka przychodzi od czasu do czasu dowiadywać się, jak się sprawuje, i zawsze odchodzi zapłakana. Nienawidzi on szkoły, nienawidzi towarzyszy, nienawidzi nauczyciela. Nauczyciel udaje czasami iż nie spostrzega jego łajdackich sprawek, a on broi jeszcze bardziéj. Nauczyciel próbował łagodnością go ująć, a on kpił sobie z tego. Mówił mu rzeczy straszne, wyrazy okropne, a on zakrywał sobie twarz rękami, jakby płakał, a śmiał się. Zabroniono mu za karę przychodzić do szkoły przez trzy dni, a on powrócił jeszcze gorszy, jeszcze bardziéj zuchwały niż przedtem. Derossi powiedział mu pewnego dnia:
— Ależ przestań; widzisz, że nauczyciel tak się tem trapi; — a on mu zagroził, iż mu gwoździem brzuch przebije.
Lecz dzisiejszego rana nareszcie doprowadził do tego, że go jak psa wypędzono ze szkoły. Podczas gdy nauczyciel oddawał Garronowi opowiadanie miesięczne: „Mały dobosz sardyński,“ aby tenże przepisał je na czysto, Franti rzucił na podłogę petardę, która wybuchła z takim hukiem, jak gdyby kto w klasie strzelił z pistoletu. Każdy aż się zatrząsł od tego niespodziewanego łoskotu. Nauczyciel porwał się z miejsca i groźnie zawołał:
— Franti! precz ze szkoły!
A on odpowiedział:
— To nie ja! — lecz się śmiał.
Nauczyciel powtórzył:
— Idź precz!
— Ani się ruszę! — odpowiedział.
Wówczas nauczyciela opuściła cierpliwość, rzucił się na niego, chwycił go za ramiona, wyciągnął z ławki. On się szamotał, wyszczerzał zęby; nauczyciel musiał go siłą wywlec z klasy i niemal na rękach zanieść do dyrektora. Po niejakiéj chwili powrócił sam jeden i usiadł przy stole, głowę w obie dłonie ująwszy, zdyszany, z wyrazem takiego znękania i takiej boleści, że litość brała nań patrzeć.
— Po trzydziestu latach, jak uczę dzieci! — zawołał smutnie, kiwając głową.
Wszyscy milczeli. Ręce mu drżały od gniewu, a owa prosta zmarszczka, która mu czoło przedziela, stała się tak głęboką, iż wyglądała jak blizna. Biedny nauczyciel! Wszyscy go żałowali. Derossi wstał i powiedział:
— Panie nauczycielu, niech się pan nie martwi. My pana nauczyciela tak wszyscy kochamy.
Wówczas nauczyciel nieco twarz rozjaśnił i powiedział:
— Wróćmy do lekcyi, dzieci.
W pierwszym dniu bitwy pod Custozą, 24 lipca 1848 roku, kilkudziesięciu żołnierzy pewnego pułku piechoty naszego wojska, wysłanych na jedno ze wzgórzy, aby zająć jakiś dom samotny, zostali niespodzianie napadnięci przez dwa oddziały austryackich żołnierzy, którzy, strzelając bez ustanku, tak na nich ze wszech stron natarli, iż nasi zaledwie mieli tyle czasu, aby się w owym domu schronić i czemprędzej drzwi zaryglować, pozostawiwszy już kilku zabitych i rannych na polach.
Po zaryglowaniu wszystkich drzwi, żołnierze pośpieszyli do okien na dole i na piętrze i zaczęli dawać ognia bez przerwy do oblegających, którzy, zbliżając się stopniowo, uszykowani w półkole, również strzelali zawzięcie. Żołnierzami włoskimi dowodziło dwóch oficerów niższego stopnia i jeden kapitan, stary, wysoki, szczupły i surowy, o siwych włosach i wąsach, a był téż wśród nich dobosz sardyński, chłopak lat czternastu, który nawet nie wyglądał na tyle, bo na dwanaście najwyżéj, więc drobny, z ciemną, nieco w oliwkową barwę wpadającą twarzą, z czarnemi, myślącemi, błyszczącemi oczami. Kapitan z jednego pokoju na pierwszém piętrze kierował obroną, wydając rozkazy tak grzmiące, jak pistoletowe strzały, a na jego surowéj twarzy nie znać było śladu najlżejszego wzruszenia.
Mały dobosz, trochę blady, lecz bynajmniéj nie drżący, wlazłszy na stół, wyciągał szyję, opierając się ręką o ścianę, aby patrzéć przez okno, i widział przez dym na polach białe austryackie oddziały, które zwolna szły naprzód.
Dom znajdował się na szczycie stromej pochyłości i od tamtej strony, z tyłu, miał tylko jedno małe okienko w pokoiku pod samym dachem; dlatego Austryacy nie strzegli tamtéj ściany i spadzistość była wolna; dawali ognia jedynie na front i na oba boki budynku. Ale był to ogień piekielny, grad kul, który na zewnątrz szarpał mury i dachówki rozbijał w kawałki, a w środku druzgotał stropy, sprzęty, drzwi, okiennice, wyrzucając w powietrze drzazgi drzewne, obłoki wapiennego kurzu, kawałki szkła i naczyń kuchennych, świszcząc, podskakując, rozrywając i niszcząc wszystko z hukiem strasznym, ogłuszającym.
Od czasu do czasu jeden z żołnierzy, którzy z okien strzelali, padał nagle w tył, na podłogę; odciągano go natychmiast na stronę. Kilku żołnierzy chwiejnym krokiem przesuwało się z pokoju do pokoju, ręce przyciskając do rany. W kuchni był już jeden zabity, z roztrzaskaną głową. Półkrąg nieprzyjaciół coraz się zacieśniał. Naraz kapitan, dotąd niewzruszony, zrobił ruch, wyrażający niepokój i, skinąwszy na sierżanta, wyszedł z nim śpiesznie z pokoju. Po trzech minutach wbiegł pędem sierżant i zawołał małego dobosza, ręką dając mu znać, aby szedł za nim. Chłopiec w jednej chwili był przy nim; razem wbiegli na schody, wiodące na górę, i znaleźli się na pustém poddaszu, gdzie stał kapitan, oparty o okno, pisząc cóś ołówkiem na papierze. U nóg jego, na podłodze, leżał długi powróz. Kapitan złożył papier, i utkwiwszy w twarzy chłopca swoje szare, zimne oczy, przed któremi drżeli wszyscy żołnierze, rzekł ostro:
— Doboszu!
Mały dobosz rękę do czapki przyłożył. Kapitan powiedział:
— Tyś nie tchórz?
Oczy chłopca zabłysły.
— Nie, panie kapitanie — odrzekł.
— Patrz tam na dół — powiedział kapitan, popychając go do okienka, — na dolinę w pobliżu domów Villafranca, tam, gdzie połyskują bagnety. Tam stoją nasi. Weź tę kartkę, uczep się sznura, spuść się z okienka, pędź co tchu po pochyłości, daléj przez pola prosto do naszych i pierwszemu oficerowi, którego zobaczysz, kartkę tę oddaj. Pas i tornister zrzuć zaraz.
Mały dobosz co żywo zdjął pas i tornister i włożył kartkę do kieszeni na piersiach; sierżant wyrzucił na dół powróz, jeden jego koniec trzymając oburącz; kapitan pomógł przeleźć przez wązkie okienko chłopakowi, który się z niego wydostał plecami zwrócony na zewnątrz.
— Pamiętaj — powiedział mu, — ocalenie oddziału zawisło od twojéj odwagi i od twoich nóg.
— Już niech mi pan kapitan zaufa — odrzekł dobosz, zaczynając spuszczać się po sznurze.
— A na pochyłości się skul, skurcz we dwoje — dodał jeszcze kapitan, chwytając wraz z sierżantem za powróz.
— A jakże.
— Niech cię Bóg prowadzi.
W kilka chwil mały dobosz był już na ziemi; sierżant wciągnął sznur napowrót i zniknął; kapitan wyjrzał śpiesznie przez okno i spostrzegł chłopca, pędzącego jak strzała po pochyłości I już mu się zdawało, że mały dobosz zdołał umknąć niepostrzeżony, kiedy naraz pięć czy sześć obłoczków kurzawy, które się podniosły z ziemi za chłopcem i przed nim, tę jego nadzieję rozwiały; nieprzyjaciel go dostrzegł i strzelał do niego ze szczytu wzgórza; owe małe kłęby kurzawy była to ziemia, wyrzucona w górę przez kule. Ale dobosz biegł dalej z tąż samą szybkością. Wtem chłopiec padł na ziemię.
— Zabity! — ryknął kapitan, gryząc sobie pięść z wściekłości.
Ale nie skończył był jeszcze tego wyrazu gdy już chłopiec się porwał na nogi.
— Ach! tylko upadł! — zawołał kapitan i odetchnął swobodniej.
Mały dobosz rzeczywiście znowu biedz począł z całéj siły, lecz chromał.
— Wykręcił nogę — pomyślał kapitan.
Parę obłoczków kurzawy jeszcze się tu i owdzie w pobliżu chłopca podniosło, ale już coraz dalej od niego. Uszedł niebezpieczeństwa. Kapitan wydał okrzyk radości. Ale nie przestał za nim oczami podążać, gdyż nie godziny, lecz minuty miały w téj sprawie rozstrzygać: jeżeli nie przybędzie do naszych o ile możności najprędzéj z tą kartką, która wzywa natychmiastowéj pomocy, albo wszyscy jego żołnierze polegną, albo téż będzie musiał poddać się wraz z nimi. Chłopiec przez pewien czas biegł szybko, potem zwalniał kroku, kulejąc, potem biegł znowu, lecz coraz z większym wysiłkiem, utykając i zatrzymując się chwilami.
— Może go kula drasnęła po nodze — pomyślał kapitan i śledził pilnie wszystkie jego ruchy, drżąc, dodając mu w duchu odwagi, mówiąc doń, jakby mógł go usłyszéć; mierzył bez przerwy pałającym wzrokiem ową przestrzeń, która jeszcze pozostawała między uciekającym chłopcem a owemi połyskującemi bagnetami, które widział ztąd, z góry, na równinie, wśród pól pszenicy, ozłoconych słońcem. A tymczasem słyszał świst i łoskot kul w pokojach na dole, grzmiące i gniewne rozkazy oficerów i sierżantów, przeraźliwe krzyki rannych, trzask sprzętów i tynku.
— Hej! prędzéj, odwagi! — wołał, ścigając okiem małego dobosza w oddali — naprzód! biegnij, leć! Stanął, gałgan! A! znowu biegnie.
Oficer przyszedł zawiadomić go, iż Austryacy, nie przestając strzelać, powiewają białą chustą, na znak, żeby im się poddać.
— Nie odpowiadać! — zawołał kapitan, nie odrywając oczu od chłopca, który już był na równinie, lecz który teraz już nie biegł i zdawało się, że się wlókł z trudnością. — Ależ idź! ależ biegnij! pędź! — powtarzał kapitan, zaciskając zęby i pięści; — zgiń, umrzéj, nieszczęsny, ale daj znać prędzéj, prędzéj! — Potém zaklął straszliwie: — A! łajdak, tchórz! usiadł!
Chłopiec, którego głowę widział dotychczas wśród pola pszenicy, znikł rzeczywiście, jakby upadł. Ale po małéj chwili znowu się ukazała jego głowa nad zbożem; wreszcie zasłoniły go żywopłoty — kapitan już go nie mógł dojrzeć.
Wówczas zbiegł pędem na dół, ku swoim; kule huczały; pokoje były zawalone rannymi, z których niejeden kręcił się w kółko jak pijany, chwytając się murów i sprzętów, nim runął na ziemię; ściany i podłoga zbryzgane były krwią, trupy leżały we drzwiach w poprzek progów, porucznik miał ramię kulą strzaskane, dym i kurz wszystko jakby mgłą przysłaniał.
— Odwagi! — zagrzmiał głos kapitana. — Stać w miejscu! Pomoc przybywa! Ciągną nam posiłki. Jeszcze małą chwilę! Odwagi!
Austryacy jeszcze się bliżéj przysunęli. Wśród dymu widać już było ich twarze, dyszące wściekłością i gniewem; wśród strzałów słychać było ich dzikie okrzyki, które lżyły, nakazywały poddanie się, groziły śmiercią wszystkim. Tu i owdzie jaki żołnierz, zdjęty strachem, cofał się od okna — sierżanci popychali go napowrót na opuszczone stanowisko. Lecz strzały obleganych słabły, zniechęcenie malowało się na wszystkich twarzach, niepodobieństwem już było przedłużać obronę. W pewnej chwili strzały Austryaków ścichły i głos grzmiący zawołał naprzód po niemiecku, a potem po włosku:
— Poddajcie się!
— Nie! — wrzasnął kapitan z okna.
I ogień rozpoczął się znowu z obu stron, gęstszy, straszniejszy niż przedtém. Nowi żołnierze padli. Już niejedno okno było bez obrońców. Nadchodziła chwila okropna, lecz nieunikniona. Kapitan przez zaciśnięte zęby powtarzał:
— Nie idą! — i przebiegał pokoje wściekły, ściskając gwałtownie szablę prawą dłonią, gotowy na śmierć, wzywający śmierci.
Wtém sierżant, zbiegając z poddasza, wydał głośny okrzyk.
— Idą! Idą! Idą! — zawołał radośnie kapitan.
Na ten okrzyk wszyscy ranni, zdrowi, sierżanci, oficerowie, rzucili się do okien, zagrzewając jedni drugich do oporu; walka zawrzała na nowo. Po niejakiej chwili dostrzeżono jakby pewne wahanie się, jakby początek zamięszania pośród nieprzyjaciół. Kapitan corychléj uszykował oddział ludzi w izbie na dole, z przygotowanemi do natarcia bagnetami. Potém wpadł znowu na górę. Zaledwie tu stanął, gdy dał się słyszeć tętent koni i potężne „hurra!” a przez okno ujrzano z poza dymów stosowane kapelusze karabinierów włoskich, szwadron, pędzący co koń wyskoczy, i błyski obnażonych szabel, młynkujących w powietrzu, spadających na głowy, plecy i karki Austryaków. Wówczas oddział, uszykowany na dole, wypadł z bagnetami przez drzwi na zewnątrz — nieprzyjaciel się zachwiał, cofnął, pierzchnął, pozostawiwszy plac wolny; dom został przy naszych i w krótce potém dwa bataliony piechoty włoskiej i dwa działa zajęły wzgórze.
Kapitan z żołnierzami, którzy mu pozostali, połączył się z swoim pułkiem, jeszcze walczył i w ostatniéj potyczce na bagnety odniósł lekką ranę w lewą rękę przez odłamek granatu.
Dzień się zakończył zwycięztwem naszych. Ale dnia następnego, gdy znowu bitwa zawrzała, Włosi zostali pokonani, pomimo walecznego oporu, przez Austryaków, o wiele liczniejszych, i rankiem, dwudziestego szóstego, musieli smutni i przygnębieni cofnąć się ku rzecze Mincio. Kapitan, chociaż raniony, odbył drogę pieszo, na czele swoich znużonych i milczących żołnierzy, i przybywszy nad wieczorem do Goito nad Mincio, zaraz szukać zaczął swego porucznika, którego służba polowego lazaretu zabrała była z owéj bronionéj wyżyny omdlałego, ze strzaskaném ramieniem i który zatém musiał się już tutaj znajdować. Wskazano mu pewien kościół, gdzie tymczasowo urządzono szpital dla rannych. Poszedł tam zaraz. Kościół pełen był rannych, leżących na dwu szeregach łóżek, a również i na podłodze, na materacach; dwóch lekarzy oraz kilku felczerów i posługaczy szpitalnych uwijało się wśród nich, robiąc opatrunki i podając lekarstwa; słychać było jęki i krzyki tłumione.
Kapitan, próg przestąpiwszy, zatrzymał się i powiódł wzrokiem dokoła, szukając swego porucznika. Wtém jakiś głos słaby, tuż blizko, zawołał na niego:
— Panie kapitanie!
Obejrzał się: był to mały dobosz.
Leżał na łóżku składaném, pod jakąś grubą płócienną zasłoną od okna w białe i czerwone kratki, która zakrywała go po piersi; ręce i ramiona miał odsłonięte. Blady był, wychudzony, tylko oczy jego po dawnemu błyszczały jak dwa czarne dyamenty.
— Ty tu? — spytał go kapitan zdziwiony, ale szorstko. — To dobrze, spełniłeś swoją powinność.
— Zrobiłem, co mogłem — odrzekł mały dobosz.
— Ranili cię, co? — powiedział kapitan, szukając oczami swego porucznika na poblizkich łóżkach.
— A tak! — odrzekł chłopiec, któremu dodawało odwagi do mówienia to uczucie zadowolenia i dumy, że po raz pierwszy był ranny, inaczéj bowiem aniby się ośmielił ust otworzyć wobec tego groźnego kapitana; — chociażem biegł zgięty w pałąk, na nic to się nie zdało: zaraz mnie dostrzegli. Byłbym o dwadzieścia minut wcześniej przybył, gdyby mnie nie trafiono. To szczęście jeszcze, żem zaraz napotkał jakiegoś kapitana głównego sztabu, któremu kartkę oddałem. Ale po owéj kuli, po téj austryackiéj pieszczocie, to, powiadam panu kapitanowi, paskudną miałem drogę! Umierałem z pragnienia, drżałem, że może nie dojdę, płakałem ze złości na myśl, że z każdą chwilą spóźnienia jeden z naszych, tam na górze, ginął. No, ale mniejsza z tém; zrobiłem, co mogłem. Jestem zadowolony... Lecz niech pan patrzy, panie kapitanie, u pana, że się ośmielam zwrócić na to jego uwagę, krew upływa z ręki.
Rzeczywiście ze źle przewiązanéj dłoni kapitana krople krwi ściekały w dół po palcach.
— Chce pan, panie kapitanie, to ja przepaskę zacisnę. Proszę rękę wyciągnąć.
Kapitan wyciągnął lewą rękę, a następnie prawą, aby pomódz chłopcu w rozwiązaniu i zawiązaniu węzła, ale on, zaledwie się nieco na posłaniu dźwignąwszy, zbladł strasznie i głowa mu napowrót na poduszkę opadła.
— Dość tego, dość — rzekł kapitan, patrząc na niego i cofając rękę, którą chłopiec pragnął zatrzymać; — myśl o sobie, zamiast myśleć o innych, bo to i błahe rzeczy, gdy się je zaniedba, mogą stać się groźnemi.
Mały dobosz potrząsł głową.
— Ale ty — powiedział kapitan, przyglądając mu się uważniéj, — ty musiałeś chyba wiele krwi utracić, skoroś tak osłabł.
— Wielem krwi utracił? — rzekł chłopak z uśmiechem. — Gdybyż tylko na utracie krwi się skończyło! Ale, patrz pan, panie kapitanie.
I odrazu ściągnął przykrywającą go zasłonę.
Kapitan cofnął się o krok jeden, przerażony. Chłopiec miał już tylko jednę nogę — lewą nogę odcięto mu powyżej kolana. Miejsce, gdzie dokonano amputacyi, okręcone było zakrwawionemi bandażami. W téj chwili przechodził lekarz wojskowy, mały i gruby, bez munduru, z zakasanemi po łokcie rękawami koszuli.
— Ach! panie kapitanie — rzekł pośpiesznie, wskazując na małego dobosza, — oto nieszczęśliwy wypadek. Noga dałaby się była uratować jak nic, gdyby jéj nie nadwerężył sam w tak szalony sposób... zapalenie okropne... nie było rady, musieliśmy ją uciąć czémprędzéj. O, ale... to dzielny chłopak; podczas operacyi ani jęknął, ani łzy nie uronił! Dumny był z tego, że jest Włochem; podczas gdym mu nogę piłował, on się cieszył, że się na coś przydał. Słowo honoru! zacna to krew, jak mi Bóg miły!
I pobiegł daléj.
Kapitan ściągnął wielkie brwi siwe i wpatrywał się długo w chłopczyka, przykrywając go i poprawiając poduszkę; potém zwolna, niemal bezwiednie, i ciągle nań patrząc, podniósł rękę do głowy i zdjął czapkę.
— Panie kapitanie! — zawołał chłopak zdumiony. — Co pan robi, panie kapitanie? Dla mnie!?
A wówczas ten żołnierz surowy, który nigdy nie wyrzekł łaskawego słowa do swoich podwładnych, odpowiedział głosem niewymownie rzewnym i słodkim:
— Ja jestem tylko kapitanem, ty zaś... bohaterem!
Potém, rozwarłszy ramiona, pochylił się szybko nad małym doboszem i trzy razy pocałował go w serce.
Ponieważ opowiadanie o tym małym doboszu wzruszyło cię mocno, musiało ci przyjść z łatwością dzisiejszego rana wypracowanie na egzaminie: „Dlaczego kochacie Italię?” Czemu ja kocham Italię? Czy ci natychmiast nie przyszło na myśl ze sto odpowiedzi? Kocham Italię, bo moja matka jest Włoszką; bo krew, co w moich żyłach płynie, jest włoską; bo włoską jest ziemia, gdzie spoczywają ci zmarli, których opłakuje moja matka i których czci mój ojciec; bo miasto, w którém się urodziłem, bo język, którym mówię, bo książki, które mnie kształcą, bo mój brat, moja siostra, moi towarzysze i ów wielki naród, wśród którego żyję, i piękna przyroda, która mnie otacza, i wszystko to, co widzę, co kocham, czego się uczę, co wielbię — jest włoskie. O, ty nie możesz jeszcze w całéj pełni doznawać tego uczucia! Doznasz go wówczas, gdy stawszy się człowiekiem dorosłym, kiedyś, wracając z długiéj podróży, po długiém oddaleniu, i wszedłszy pewnego poranku na pokład okrętu, ujrzysz na widnokręgu wielkie, lazurowe góry twego kraju, — poznasz to uczucie po gwałtownéj fali rozczulenia, które oczy ci łzami napełni i z serca wyrwie ci okrzyk. Doznasz go w jakiémś mieście dalekiém, kiedy wśród obcego tłumu nagły popęd twéj duszy popchnie cię ku nieznanemu robotnikowi, od którego, gdy cię mijał, doleciało cię jakie słowo w mowie rodzinnéj. Doznasz go w bolesném i najwyższém oburzeniu, które krwią twarz ci obleje, kiedy usłyszysz jaką obelgę na twój kraj z ust cudzoziemca. Poznasz je bardziéj silném i dumném w dniu, kiedy groźba obcego narodu podniesie burzę ognia nad twoim krajem, a ty ujrzysz połyski broni, tłumy młodych śpieszące zewsząd, ojców całujących synów i mówiących: Odwagi! — matki żegnające młodzieńców, wołając: Zwyciężcie! Poznasz je jako radość niebiańską, jeżeli będziesz miał szczęście patrzéć na powrót do twego miasta pułków przerzedzonych, zmęczonych, obdartych, strasznych, z blaskiem zwycięztwa w oczach i chorągwiami poszarpanemi przez kule, za którymi postępować będzie niezmierzony orszak walecznych, podnoszących dumnie głowy, obwiązane zakrwawionemi chustami, ukazujących chwalebne kalectwa i blizny, wśród radosnego tłumu, który ich pokryje kwieciem, błogosławieństwy i pocałunkami. Wówczas, Henryku, miłość dla kraju zrozumiesz, — wówczas uczujesz, co to jest kraj. Kraj rodzinny jest to rzecz tak wielka i święta, iż gdybym ja kiedy zobaczył cię wracającego cało i zdrowo z jakiéj bitwy, stoczonéj za nią, ciebie, synu, zdrowym, coś ciałem mojem i duszą, a dowiedział się, żeś życie zachował dlatego, iżeś się przed śmiercią ukrywał, — ja, twój ojciec, który cię witam okrzykiem radośnym, gdy wracasz ze szkoły, powitałbym cię wtedy łkaniem rozpaczliwém, i nigdy już kochać bym cię nie mógł i umarłbym z tą trucizną w sercu.
Dosyćbym go lubił tego Wotiniego, pomimo że nieco jest próżny i tak się wiecznie muska; ale cóż, skoro teraz, gdy w jednej z nim siedzę ławce, zraża mnie do niego ta zazdrość, tak widoczna, którą czuje dla Derossiego. I chciałby z nim współzawodniczyć — uczy się, pracuje, lecz dorównać mu nie może w żaden sposób; tamten go przewyższa w każdéj rzeczy, więc téż Wotini palce sobie gryzie ze złości. Karol Nobis także zazdrości Derossiemu, ale przynajmniéj tyle ma dumy, że stara się nie dać tego poznać po sobie. Wotini, przeciwnie, zdradza się, skarży się w domu na niesprawiedliwe stopnie, mówi, że nauczyciel jest stronny; a kiedy Derossi odpowiada na zapytania tak prędko, przytomnie i dobrze, jak to on potrafi, — on się zachmurza, spuszcza głowę, udaje, że nie słyszy, i usiłuje uśmiechać się, ale uśmiecha się kwaśno. A przecież wszyscy to wiedzą; więc kiedy nauczyciel chwali Derossiego, wszyscy zaraz patrzą na Wotiniego, który wygląda tak, jakby żółć przełykał, zaś murarczuk zaraz stroi mu swoją śmieszną minę.
Dziś z rana, naprzykład, taką brzydką rzecz zrobił: Nauczyciel wchodzi do szkoły i objawia wynik egzaminu:
— Derossi dziesięć dziesiątych i pierwszy medal.
Wotini kichnął, czy téż parsknął głośno. Nauczyciel spojrzał na niego: niewiele było potrzeba, aby go zrozumiéć.
— Wotini — powiedział, — nie daj do siebie przystępu wężowi zazdrości; jest to wąż, co mózg gryzie i serce wysysa.
Wszyscy spojrzeli na niego, oprócz Derossiego; Wotini chciał odpowiedziéć i nie mógł, siedział jak skamieniały, blady jak chusta. Potem, w czasie gdy nauczyciel lekcyę odbywał, zaczął pisać wielkiemi głoskami na ćwiartce papieru:
— Ja nie jestem zazdrosny o tych, którzy zdobywają pierwszy medal przez protekcyę i niesprawiedliwość.
Była to kartka, którą chciał przesłać Derossiemu. Lecz tymczasem widziałem, że sąsiedzi Derossiego nad czemś się naradzają, szepcząc sobie do ucha, a jeden z nich wycinał scyzorykiem wielki medal z papieru, na którym narysowany był czarny wąż. I Wotini również to spostrzegł. Nauczyciel wyszedł na chwilkę. Natychmiast sąsiedzi Derossiego powstawali, aby wyjść z ławki i wręczyć uroczyście medal Wotiniemu. Cała klasa przygotowywała się na to widowisko. Wotini trząsł się już cały. Derossi zawołał:
— Dajcie mnie!
— Tak, dobrze! to będzie najlepiéj — odpowiedzieli tamci, — ty sam powinieneś mu go zanieść.
Derossi wziął medal i podarł go w drobne kawałki. W téj chwili wrócił nauczyciel i lekcya się rozpoczęła na nowo. Ja nie spuszczałem z oka Wotiniego: — poczerwieniał jak burak; wziął papier powoli, powoli, niby z roztargnieniem, ot tak sobie, bez myśli, zmiął go w ręku ukradkiem w gałeczkę, włożył go sobie do ust, przeżuwał przez czas jakiś, potem wyplunął pod ławkę... Przy wyjściu ze szkoły, mijając Derossiego, Wotini, który był trochę pomieszany, zawstydzony, upuścił na ziemię bibułkę. Derossi podniósł ją uprzejmie, włożył mu ją do tornistra i jeszcze dopomógł do zapięcia rzemienia, Wotini nie odważył się podnieść czoła.
Ale Wotini jest niepoprawny. Wczoraj na lekcyi religii, w obecności dyrektora, nauczyciel zapytał Derossiego, czy umie na pamięć te dwie strofki: Gdziekolwiek oczy obrócę, wszędzie Cię widzę, wielki, niepojęty Boże. Derossi odpowiedział, że nie umie, a Wotini zawołał zaraz: „Ja umiem!“ z takim uśmiechem, jakby chciał tém ukłóć Derossiego.
Ale on sam natomiast został w swej miłości własnéj przykro dotknięty, nie mogąc owych wierszy wypowiedziéć, gdyż naraz weszła do szkoły matka Frantiego, zdyszana, z siwym włosem w nieładzie, cała zmoczona od śniegu, popychając na przód syna, który został wydalony ze szkoły na dni osiem. Jakąż to smutną scenę przyszło nam zobaczyć! Biedna kobieta rzuciła się na kolana przed dyrektorem i, błagalnie ręce składając, zawołała:
— O, panie dyrektorze, uczyń pan tę łaskę, przyjm napowrót chłopca do szkoły! Od trzech dni jest w domu, ukrywam go, ale, nie daj Boże, ojciec się dowie o wszystkiém, to go zabije, zabije, panie dyrektorze! Niech się pan zlituje, bo już nie wiem, co pocznę! Błagam, błagam, zaklinam na wszystkie świętości!
Dyrektor usiłował wyprowadzić ją z klasy, ale ona się temu oparła, wciąż płacząc i prosząc:
— Ach, gdybyś pan wiedział, ile mi ten chłopiec zmartwienia przyczynia, tobyś się pewnie ulitował nade mną! Panie dyrektorze, uczyń pan tę łaskę! Ja mam nadzieję, że on się zmieni, że się poprawi. Już ja niedługo żyć będę, panie dyrektorze, tu w piersi śmierć noszę; ale chciałabym przed śmiercią widziéć go lepszym, bo... bo... — i wybuchła płaczem — boć to przecie moje dziecko, bo go kocham, bobym umarła w rozpaczy; niech go pan raz jeszcze przyjmie, panie dyrektorze, aby nie stało się jakie nieszczęście w rodzinie; zrób pan to przez litość dla biednéj kobiety!
I zakryła sobie twarz rękami, łkając gwałtownie. Franti stał ze spuszczoną głową, bez żadnej oznaki wzruszenia. Dyrektor popatrzył na niego, chwilkę się namyślał, potém rzekł:
— Franti, idź na swoje miejsce.
Wówczas kobieta ręce od twarzy odjęła, ucieszona zaczęła dziękować i błogosławić dyrektora, nie dając mu przyjść do słowa, i skierowała się ku drzwiom, ocierając oczy i mówiąc pośpiesznie:
— Synu mój, a pamiętaj! Panowie wszyscy, miejcie cierpliwość. Pan dyrektor, niech mu Bóg nagrodzi, zrobił miłosierny uczynek. Zlitował się nade mną, zlitował! A bądź-że dobry, synu. Do widzenia, dzieci. I niech mi wszyscy wybaczą, mnie biednéj matce.
I z progu jeszcze rzuciwszy ostatnie, błagalne spojrzenie na syna, wyszła, naciągając na plecy chustkę, która się wlokła po ziemi, blada, przygarbiona, trzęsąc głową, a gdy już znikła, usłyszeliśmy jej kaszel na schodach. Dyrektor popatrzył uważnie na Frantiego i, wśród ciszy, która panowała w klasie, rzekł głosem spokojnym wprawdzie, lecz takim, od którego każdy zadrżał:
— Franti, zabijasz matkę!
Wszyscy spojrzeli na Frantiego. Ten łotr się uśmiechnął.
Pięknem, Henryku, było owo wzruszenie, ów popęd, z którym rzuciłeś się na serce twej matki, wracając ze szkoły z lekcyi religii. Tak, powiedział ci wzniośle, wielkie i pocieszające rzeczy nauczyciel. Bóg, który nas rzucił w objęcia jedno drugiemu, nie rozdzieli nas na zawsze; kiedy ja umrę, kiedy umrze twój ojciec, nie powiemy sobie tych słów rozpaczliwych i strasznych: „mamo, ojcze, Henryku, nigdy już ciebie nie ujrzę!” Zobaczymy się w inném życiu, gdzie ten, kto wiele w tém życiu wycierpiał, będzie nagrodzony, — gdzie ten, kto wiele kochał na ziemi, odnajdzie dusze, które kochał, w świecie bez winy, bez płaczu, bez śmierci. Ale musimy stać się godnymi wszyscy tego innego życia. Słuchaj, mój synu: każdy twój czyn dobry, każdy wyraz przywiązania dla tych, co cię kochają, każdy objaw uprzejmości, życzliwości dla twych towarzyszy, każda twoja myśl zacna — wszystko to jest jakby wzlotem twéj duszy w górę, ku temu światu. I również podnosi cię ku temu światu każde nieszczęście, każda boleść. Postanów sobie, iżbyś codzień był lepszym, niż dnia poprzedniego. Powiedz sobie co rano: dziś chce uczynić coś takiego, za coby mnie moje własne pochwaliło sumienie i z czegoby mój ojciec był zadowolony, — coś takiego, coby mi zjednało przyjaźń tego lub owego towarzysza, brata, siostry, przychylność nauczyciela lub kogo innego. I tak proś Boga, aby ci dał siłę do wykonania twego postanowienia: „Panie, ja chcę być dobrym, mężnym, uprzejmym, szczerym; dopomóż mi, spraw, abym każdego wieczora, gdy matka pocałuje mnie na dobranoc, mógł powiedziéć: Mamo, tego wieczora całujesz syna lepszego, godniejszego, niż ten, któregoś całowała wczoraj.” — Pamiętaj zawsze o tym innym, nieziemskim i szczęśliwym Henryku, którym zostać możesz po tém życiu doczesném. I módl się. Nie możesz ty sobie wystawić, jakiéj błogości doznaje, o ile lepszą czuje się matka, kiedy widzi swe dziecko ze złożonemi do modlitwy rękami. Gdy ty się modlisz, a ja patrzę na ciebie, zdaje mi się niepodobieństwem, aby nie było nikogo tam w górze, ktoby nie widział i nie słyszał ciebie. Wówczas wierzę mocniej niż kiedy, że jest Dobroć najwyższa i Miłosierdzie bez granic, i kocham cię bardziej i pracuję z większym zapałem, cierpię z wiekszą siłą, przebaczam z całéj duszy i myślę o śmierci spokojniéj. O, Boże wielki i dobry! Usłyszéć po śmierci głos mojéj matki, odnaléźć moje dzieci, zobaczyć mego Henryka, mego Henryka błogosławionego i nieśmiertelnego, i tulić go w uścisku, który już trwać będzie zawsze, na wieki! Ach, módlmy się, módlmy się wszyscy, bądźmy dobrymi, kochajmy się, nośmy w duszy tę niebiańską nadzieję, synu mój drogi!