Pamiętnik chłopca/Grudzień/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GRUDZIEŃ.

HANDLARZ.
1, środa.

Mój ojciec chce, abym każdego dnia, gdy w szkole niéma nauki, zapraszał do siebie jednego z towarzyszy, albo sam szedł do niego w odwiedziny, a to dlatego, by powoli ze wszystkimi bliżej się zapoznać i zaprzyjaźnić. W niedzielę pójdę na przechadzkę z Wotinim, z tym, co to się tak pięknie ubiera, i tak się muska i otrzepuje, i tak bardzo zazdrości Derossiemu. Dziś, natomiast, przyszedł do mnie do domu Garoffi, ten długi i chudy, z krogulczym nosem, z małemi, przenikliwemi oczkami, które latają na wszystkie strony, jakby chciały wszystko wyszperać i przejrzeć. Jest on synem pewnego aptekarza. Oryginał to osobliwy. Wiecznie liczy soldy, które ma w kieszeni, a liczy szybko, szybko na palcach i wszelkie rachunki robi w lot, odrazu, bez pomocy pitagoresowéj tabelki. A zbieraż on grosze, oj, zbiera! Już ma książeczkę kasy oszczędności. Ręczę, nie wyda nigdy ani solda; a jeżeli mu upadnie choć grosik pod ławkę, gotów go szukać przez cały tydzień. Naśladuje sroki — jak powiada Derossi. Cokolwiek znajdzie: stare pióra, marki pocztowe używane, szpilki, ogarki ze świec — wszystko chowa. Od dwóch lat zbiera marki pocztowe i ma już ich całe setki, z różnych krajów, w wielkim albumie, który następnie sprzeda księgarzowi, gdy go całkiem zapełni. Tymczasem zaś księgarz daje mu darmo kajety za to, iż wielu chłopców przyprowadza do jego sklepu. W szkole handluje ciągle, codzień urządza sprzedaże, loterye, zamiany; potem żałuje, że się mieniał, i chce napowrót odbierać swoje rzeczy; kupuje za dwa, a sprzedaje za cztery; gra w pióra i nigdy nie przegra; odprzedaje stare dzienniki na bibułę do sklepów i ma książeczkę z białego papieru, gdzie wpisuje swoje interesa, pełną dodawań i odejmowań. W szkole przykłada się tylko do nauki rachunków, a jeżeli wzdycha do medalu, to jedynie dlatego, aby mieć wstęp darmo do teatru maryonetek. Mnie się on podoba, mnie on bawi. Podczas jego odwiedzin bawiliśmy się w kupca z wagami. On zna cenę prawdziwą każdej rzeczy, zna się na wadze, a zawiniątka z papieru robi tak zgrabnie i prędko, jak w sklepie. Powiada, że skoro tylko szkoły ukończy, zaraz założy sklep, założy handel nowy, wymyślony przez niego. Był niezmiernie ucieszony, żem mu dał kilka zagranicznych marek, i powiedział mi dokładnie, po ile się każda sprzedaje do zbioru marek. Mój ojciec, udając, że czyta gazetę, słuchał go i uśmiechał się nieznacznie. Kieszenie jego, które zakrywa długim, czarnym płaszczem, są wiecznie wypchane owym drobnym towarem; sam zaś ciągle zamyślony i zajęty, jak prawdziwy kupiec. Lecz to, do czego największą przywiązuje cenę, to jego zbiór marek; są one jego skarbem, o nich zawsze mówi, — zdawałoby się, że los jego, że szczęście jest od nich zależne. Towarzysze zowią go skąpcem, lichwiarzem. Ja, bo nie wiem, Lubię go, — uczy mnie wielu rzeczy, mówi jak człowiek dorosły. Koretti, syn handlarza drzewem, powiada, iż on nie oddałby swoich marek nawet dla uratowania życia własnéj matce. Mój ojciec tak nie myśli. „Z wydaniem sądu o nim jeszcze się wstrzymaj — powiedział; — ma on wprawdzie tę namiętność, ale ma i serce.“


PRÓŻNOŚĆ.
5, poniedziałek.

Wczoraj chodziłem na przechadzkę w aleję, Rivoli z Wotinim i jego ojcem. Przechodząc przez ulicę Dora Grossa, spostrzegliśmy Stardiego, tego, co kopie nogami tych, co mu przeszkadzają słuchać nauczyciela; stał nieruchomie przed wystawą sklepową księgarza, z oczami utkwionemi w kartę geograficzną, i kto go wie, od jak dawna już tam stał, bo on i na ulicy się uczy; ledwie raczył kiwnąć nam głową na nasze powitanie ten dzikus. Wotini ubrany był pięknie. Buciki miał safianowe, z wyszyciem czerwonem, ubranko z haftami, z chwastami z jedwabiu, kapelusz biały kastorowy i zegarek. To téż się pysznił! Ale tym razem miał źle wyjść na téj swojéj próżności. Przebiegłszy spory kawał drogi po alejach i zostawiwszy daleko poza nami ojca Wotiniego, który szedł powoli, zatrzymaliśmy się wreszcie, aby zaczekać na niego, przy ławeczce kamiennéj, obok jakiegoś chłopca, skromnie ubranego, który zdawał się być zmęczony i siedział zadumany, z pochyloną głową. Jakiś człowiek, zapewne ojciec tego chłopczyka, przechadzał się tam i napowrót pod drzewami, czytając gazetę.
Usiedliśmy. Wotini zajął miejsce pomiędzy mną a chłopcem. I zaraz sobie przypomniał, że jest pięknie ubrany, i zapragnął wzbudzić podziw i zazdrość w sąsiedzie. Podniósł nogę i rzekł do mnie:
— Czy widziałeś moje wojskowe buciki?
Powiedział to, aby chłopiec spojrzał w tę stronę. Ale chłopiec nie poruszył głową. Wówczas opuścił nogę i pokazał mi swoje jedwabne chwaściki, patrząc z pod oka na chłopca, i powiedział mi, iż te jedwabne chwaściki wcale mu się nie podobają i że chciałby je zmienić na srebrne guziki. Ale chłopiec i na chwaściki nie spojrzał. Wtedy Wotini zaczął obracać na palcu swój piękny, biały kapelusz. Ale chłopiec, jakby naumyślnie, ani jedném spojrzeniem nie zaszczycił również kapelusza. Wotini, który zaczynał się gniewać, wydobył zegarek, otworzył go, pokazał mi kółka. Ale tamten nie poruszył się wcale.
— Czy to srebrny wyzłacany? — spytałem go.
— Nie — odrzekł, — złoty.
— Lecz nie cały przecież złoty — powiedziałem, — i srebra trochę w nim być musi...
— Ale gdzież tam! — odparł, i, aby zmusić chłopca do spojrzenia na zegarek, podsuwał mu go przed oczy i powiedział: — Zobacz, proszę; wszak prawda, że złoty?
Chłopiec odrzekł krótko:
— Ja nie wiem.
— Oj, oj! — zawołał Wotini z gniewem — jakaż to duma!
Podczas gdy to mówił, nadszedł jego ojciec, który usłyszał ostatnie wyrazy; popatrzył uważnie przez chwilę na owego chłopca, potém rzekł ostro do syna:
— Milcz! — I nachyliwszy się do jego ucha, dodał: — To niewidomy.
Wotini porwał się z ławki, zadrżał i spojrzał w twarz chłopca. Chłopiec miał oczy szkliste, bez wyrazu, bez wzroku. Stał więc jak wryty, upokorzony, zawstydzony, milczał przez chwilę, spuściwszy w dół oczy. Potém wybełkotał:
— Ach! jakże mi przykro... nie wiedziałem...
Lecz chłopiec, który wszystko zrozumiał, odrzekł z dobrym i smutnym uśmiechem:
— O! nic nie szkodzi.
Otóż Wotini jest próżny, to prawda, ale nie ma złego serca. W ciągu całéj przechadzki nie uśmiechnął się już ani razu.


PIERWSZY ŚNIEG.
10, sobota.

Żegnajcie przechadzki w aleje Rivoli! Oto śnieg pierwszy, oto przyjaciel nas, chłopców! Od wczorajszego wieczora białe jego płatki padają, ciche, gęste, wielkie jak kwiat jaśminowy. W szkole była uciecha niemała na widok tych płatków, lecących na szyby i gromadzących się w dole okien w wielkie, białe wały; nauczyciel również poglądał i ręce sobie zacierał, i wszyscy byli radzi na myśl o gałkach ze śniegu i o ślizgawce, co niebawem nastanie, i o żywym ogniu, co zapłonie na kominku w domu. Jeden tylko Stardi nie zważał na to i siedział cały zatopiony w lekcyach podparłszy skronie pięściami. Przy wyjściu jakiż widok, jaka radość! Wszyscy rozbiegli się po ulicy, krzycząc, wywijając rękami, skacząc, drepcąc po śniegu, jak pieski po wodzie, nabierając go sobie pełne garście. Rodzice, którzy oczekiwali na zewnątrz, mieli parasole całkiem białe; hełm żołnierza straży miejskiej także był bielutki, wszystkie nasze tornistry w parę minut stały się białe. Wszyscy zdawali się nie posiadać z radości; nawet Prekossi, syn kowala, ten bledziutki, który nigdy się nie śmieje, i Robetti, ten, co dziecko od przejechania ocalił, biedaczek! i on także skakał na swoich kulach. Kalabryjczyk, który się nigdy śniegu nie dotknął, zrobił sobie z niego gałeczkę i zaczął zajadać jakby brzoskwinię. Krossi, syn przekupki warzyw, napełnił nim swój tornister, a murarczuk wszystkich do ogromnego śmiechu pobudził, bo oto gdy mój ojciec zapraszał go, aby do nas jutro przyszedł, on, mając usta pełne śniegu i nie odważając się ani go wypluć, ani téż połknąć, stał tylko, łykając i przewracając oczami, i nic nie odpowiedział. Również i nauczycielki nie szły, lecz wybiegały ze szkoły, śmiejąc się; i moja nauczycielka z pierwszéj wstępnéj, biedaczka, biegła wśród padającego śniegu, osłaniając twarz swoją woalką zieloną i kaszląc. A tymczasem setki dzieci z wydziałów poblizkich przebiegały, krzycząc i podskakując, po tym białym kobiercu, a nauczyciele, woźni i stróże miejscy wołali: „Do domu! do domu!“ — połykając płatki śniegu, które, oprócz ubielenia im brody i wąsów, jeszcze do ust trafiały. Lecz i oni także się śmieli z téj uciechy, z tego wesołego świętowania przez uczni nadeszłéj zimy...


Wy świętujecie nadejście zimy... Ale są dzieci, co nie mają ani ubrania, ani obuwia, ani ognia. Są tysiące takich, co z wyżyn schodzą do wiosek, po długiej, uciążliwej drodze, niosąc w rekach, okrwawionych od brył ostrych lodu, kawałek drzewa dla ogrzania szkoły. Są setki szkół, niemal zasypanych śniegiem, nagich i ciemnych jak jaskinie, gdzie dzieci duszą się od dymu, lub dzwonią zębami od zimna, patrząc z przerażeniem na te białe płatki, co padają na ziemię ciągle, bez przerwy, co się kładną grubą, coraz grubszą warstwą na dachy ich chat dalekich, nad któremi wiszą w górze lodozwały. Wy świętujecie zimę, dzieci. Pomyślcie o tysiącach istot, dla których zima niesie śmierć i nędzę.

Twój ojciec.

MURARCZUK.
11, niedziela.

Murarczuk przyszedł dziś, cały ubrany w stare odzienie swego ojca, na którem znać jeszcze było ślady wapna i gipsu. Mój ojciec pragnął, bardziej jeszcze niż ja, aby przyszedł. Ileż nam sprawił przyjemności! Zaraz w sieni zdjął swój stary kapelusz, mokry od śniegu, i schował go do kieszeni; potém szedł naprzód, tym chodem niedbałym, opieszałym, jaki jest właściwy znużonym robotnikom, zwracając to w tę, to w owę stronę swoją twarzyczkę, okrągłą jak jabłuszko, z tym nosem podobnym do kartofla; a kiedy się znalazł w jadalnym pokoju i, powiódłszy wzrokiem dokoła, utkwił go następnie w obrazie, który przedstawia Rigoletta, garbatego nadwornego błazna, zrobił nagle tę swoją śmieszną minkę, zwaną „pyszczek zajęczy.” Niepodobna się nie rozśmiać, gdy zrobi tę minę. Zaczęliśmy się bawić drewnianemi cegiełkami. Ma on dziwną łatwość w budowaniu wież i mostów, które cudem zdają się trzymać, i pracuje nad tém uważnie, z namysłem, z cierpliwością dorosłego człowieka. W przerwach téj roboty, pomiędzy jedną wieżą a drugą, opowiadał mi o swojéj rodzinie: mieszkają na poddaszu, jego ojciec uczęszcza do szkoły wieczornéj, aby się uczyć czytać, jego matka jest praczką. I muszą go kochać rodzice, bo choć tak ubogo ubrany, lecz zabezpieczony od chłodu — i odzież starannie połatana, i krawat na szyi porządnie zawiązany ręką jego matki. Jego ojciec — jak mówił — to nie ułamek, olbrzym prawdziwy, który z trudnością przez drzwi przechodzi, ale dobry i nazywa zawsze syna: „ty mój pyszczku zajęczy;” syn natomiast jest bardzo mały. O czwartéj zjedliśmy razem podwieczorek, składający się z chleba i winogron, siedząc na sofie, a kiedyśmy wstali, nie wiem już czemu mój ojciec nie dał mi oczyścić poręczy sofy, którą murarczuk pobrudził swoją kurteczką: zatrzymał moją rękę i następnie sam nieznacznie starł ślady wapna z owej poręczy. W zabawie murarczuk zgubił guzik od kurtki i moja matka sama mu go przyszyła, a on się zaczerwienił i patrzył, jak mama przyszywała, zdziwiony i zawstydzony, dech w sobie tamując. Potém pokazywałem mu albumy z karykaturami, a on, sam tego nie spostrzegając, naśladował wszystkie te zabawne miny tak wybornie, że nawet ojciec mój śmiał się. Taki był zadowolony i rozbawiony, iż kiedy odchodził, zapomniał włożyć swój podarty kapelusz, i już na schodach, aby mi okazać swą wdzięczność, zrobił tę swoją śmieszną minkę. Nazywa się on Antoni Rabukko i ma lat osiem i osiem miesięcy...

Wiesz-że, synu, dlaczego nie chciałem, byś oczyścił sofę? Bo czyścić ją, podczas gdyby patrzył twój towarzysz, byłoby to robić mu niemal wymówkę z tego, iż ją powalał. A to nie wypadało; najprzód, nie uczynił tego umyślnie; powtóre, to się stało z powodu odzieży jego ojca, który ubielił ją przy swej pracy, — zaś ślady pracy na ubraniu nie są wcale brudem: może być kurz, wapno, pokost, wszystko, co chcesz, ale nie brud. Praca nie brudzi. Nie mów nigdy o robotniku, który powraca z roboty: „jest brudny.” Powinieneś powiedzieć: „Ma on na ubraniu ślady swojej pracy.” Pamiętaj o tém i kochaj murarczuka, po pierwsze dlatego, że to twój towarzysz szkolny, — po drugie, że jest synem robotnika.

Twój ojciec.

KULA ZE ŚNIEGU.
16, piątek.

Śnieg wciąż pada i pada. Przykry wypadek stał się dziś, przy wyjściu ze szkoły, z powodu tego śniegu. Gromadka chłopców, zaledwie wybiegłszy na ulicę, zaczęła grać w śnieżki, a że śnieg mokry, więc téż kule z niego były twarde i ciężkie jak kamienie. Dużo ludzi przechodziło po chodnikach. Jakiś pan zawołał:
— Urwisy, przestańcie!
Właśnie w téj saméj chwili, po drugiéj stronie ulicy, rozległ się krzyk przeraźliwy i zobaczyliśmy staruszka, któremu kapelusz spadł z głowy i który chwiał się, zasłaniając twarz rękami, obok niego zaś jakiś chłopiec zawołał:
— Na pomoc, na pomoc!
Natychmiast ludzie zewsząd nadbiegli. Staruszek został uderzony śnieżką w oko. Chłopcy rozpierzchli się zaraz w różne strony, zmykając co tchu. Ja stałem przed sklepem księgarskim, do którego wszedł był mój ojciec, i spostrzegłem, jak nadbiegło kilku moich towarzyszy, którzy, wmięszawszy się pomiędzy innych, stojących przy mnie, udawali, że przyglądają się pilnie wystawie księgarskiej: był Garrone, Koretti, murarczuk i Garoffi, — ten, co marki tak zbiera. Tymczasem cały tłum zebrał się dokoła staruszka, a żołnierz straży miejskiej i kilku innych ludzi biegało to w tę, to w ową stronę, grożąc i pytając:
— Kto to? Kto to zrobił? Czyś to ty? Powiedzcie, czyja to sprawka? — i oglądali ręce chłopców, czy mokre od śniegu.
Garoffi stał obok mnie: dostrzegłem, iż drży cały i jest blady jak chusta,
— Kto? kto to zrobił? — wołali wciąż ludzie.
Wówczas usłyszałem, jak Garrone powiedział pocichu do Garoffiego:
— No, idź, idź-że, powiedz, żeś to ty; byłoby nikczemnie pozwolić na to, aby schwytali kogoś innego.
— Ależ ja nie zrobiłem tego naumyślnie! — odrzekł Garoffi, drżąc jak listek.
— To nie racya; idź, spełnij twój obowiązek — powiedział Garrone.
— Ależ ja się boję!
— Nie bój się; dla dodania ci odwagi ja z tobą pójdę.
A żołnierz i inni wołali coraz głośniéj:
— Kto? kto? kto taki? Szkło od okularów wpakował mu w oko! Pozbawili go oka! Zbóje!
Sądziłem, iż Garoffi padnie na ziemię.
— Chodź! — rzekł doń stanowczo Garrone — ja cię obronię.
I ująwszy go za ramię, popchnął na przód jak chorego. Ludzie spostrzegli to zaraz i zrozumieli wszystko; kilku nadbiegło z zaciśniętemi pięśćmi. Lecz Garrone, wysunąwszy się na przód, zawołał:
— Dziesięciuż napadnie na jednego malca?
Wówczas tamci zatrzymali się, a jakiś żołnierz ze straży miejskiéj wziął Garoffiego za rękę i poprowadził go, rozpychając tłum, do pewnego sklepu, gdzie zaniesiono rannego. Ujrzawszy go, poznałem w nim odrazu urzędnika staruszka, który ze swym małym siostrzanem mieszka w naszym domu, na czwartém piętrze. Siedział na krześle, z głową o jego poręcz opartą i z chustką na oczach.
— Nie zrobiłem tego naumyślnie! — mówił łkając Garoffi, ledwo żywy ze strachu. — Stało się to przypadkiem.
Parę osób popchnęło go gwałtownie do sklepu, wołając:
— Do nóg, do nóg! Proś o przebaczenie! — i rzuciło go o ziemię.
Lecz natychmiast dwoje silnych ramion postawiło go znowu na nogi i głos stanowczy rzekł:
— O! nie, panowie!
Był to nasz dyrektor, który widział wszystko.
— Ponieważ miał odwagę sam się stawić — dodał, — nikt nie ma prawa go poniżać.
Wszyscy milczeli.
— Proś o przebaczenie — powiedział dyrektor do Garoffiego.
Garoffi, wybuchając płaczem, objął kolana staruszka, a on, namacawszy ręką jego głowę, pogładził go po włosach. Wówczas powiedzieli wszyscy:
— Idź, chłopcze, idź, wracaj do domu!
A ojciec mój wyprowadził mnie z tłumu i rzekł mi w drodze do domu:
— Henryku, w podobnym wypadku miałżebyś ty odwagę spełnić twój obowiązek, iść i wyznać twoją winę?
Ja mu odpowiedziałem twierdząco. A on dodał:
— Daj mi słowo, słowo szlachetnego, uczciwego chłopca, że takbyś postąpił.
— Daję ci na to słowo, mój ojcze!


NAUCZYCIELKA
17, sobota.

Garoffi zjawił się dziś w szkole bardzo wystraszony, bo się spodziewał od nauczyciela bury nielada; ale nauczyciel nie przyszedł, a ponieważ i pomocnik jego nie mógł przybyć, więc przyszła na lekcyę do nas pani Kromi, najstarsza wiekiem nauczycielka w szkole, która ma już dwóch synów dorosłych i uczyła pisania i czytania jeszcze te panie, co dziś przyprowadzają swoje dzieci do wydziału Boretti. Była smutna dzisiaj, bo jeden z jéj synów chory. Zaledwie ją chłopcy spostrzegli, wszczął się hałas w klasie. Lecz ona głosem spokojnym, powolnym, rzekła:
— Uszanujcie moje siwe włosy: nietylko jestem nauczycielką, ale i matką.
Nikt już nie pisnął, nawet i ten bezczelny Franti, który ograniczył się tylko na tém, że ukradkiem stroił jéj miny. Do klasy pani Kromi posłano Delkati, nauczycielkę mego brata, zaś na jej miejsce tę, którą zowią „mniszką,“ dlatego, że ma twarz drobną i bladą, włosy zawsze gładziutko uczesane, że zawsze ciemno ubrana, oczy ma bardzo jasne i głos tak cichy i cienki, że kiedy mówi, zdaje się, iż odmawia pacierze. I trudno zrozumiéć — powiada mama, — jakim sposobem ona, taka spokojna i nieśmiała, z tym swoim głosikiem zawsze jednakowo cichym, który zaledwie słyszéć się daje, nigdy nie krzycząc, nigdy się nie gniewając, potrafi tak dzieci w posłuszeństwie utrzymać, że ani ich słychać, że najgorsze nawet urwisy pochylają pokornie głowy, byle im pogroziła palcem, że jéj szkoła to jakby kościół; a i dlatego również zowią ją „mniszeczką.“ Ale jest jeszcze jedna, która mi się także podoba: nauczycielka z pierwszéj niższéj klasy, z numeru trzeciego, ta młodziutka, o twarzy jak róża, która ma dwa ładne dołeczki na buzi i nosi wielkie czerwone pióro u kapelusza i krzyżyk z żółtego szkła zawieszony na szyi Ta, zawsze wesoła, i w klasie jej zawsze wesoło, wiecznie się uśmiecha, mówi donośnie swoim głosem dźwięcznym, srebrzystym, jakby śpiewała, uderzając laseczką po stole i klaszcząc w dłonie, aby nakazać milczenie; potem, kiedy dzieci wychodzą, biega sama, jak dziecko, to za tém, to za owém, aby je uszykować w szeregi; a temu kołnierz podniesie, tamtemu płaszczyk zapnie, żeby się nie przeziębiły, i goni za niemi aż na ulicę, żeby się nie czubiły, i błaga rodziców, by ich nie karali w domu, przynosi pastylki dla tych, co kaszlą, i pożycza swojej mufki tym, co zziębnięci, i wiecznie jest udręczoną przez najmniejsze, które ją pieszczą i proszą o całusy, ciągnąc ją za okrycie i woalkę; ale ona pozwala im na to wszystko i każde z nich, śmiejąc się, całuje, i codzień wraca do domu z potarganą głową, w pomiętém ubraniu, cała zdyszana, ale wesoła, z temi swemi ślicznemi dołkami i z czerwoném piórem. Jest ona również nauczycielką rysunków u dziewczynek i własną swą pracą utrzymuje matkę i brata.


W MIESZKANIU RANNEGO.
18, niedziela.

Właśnie to w klasie nauczycielki z czerwoném piórem znajduje się siostrzan tego staruszka urzędnika, którego w oko ugodziła śnieżka Garoffiego; widzieliśmy go dzisiaj w mieszkaniu wuja który opiekuje się nim jak synem. Ukończyłem był przepisywać opowiadanie miesięczne na przyszły tydzień: „Mały pisarz z Florencyi,“ które mi nauczyciel dał do przepisania, kiedy mój ojciec powiedział:
— Chodźmy na górę, na czwarte piętro, zobaczyć, co się téż dzieje z okiem tego biednego pana.
Weszliśmy do pokoju, niemal zupełnie ciemnego, gdzie na łóżku siedział staruszek urzędnik, cały obłożony poduszkami; obok wezgłowia siedziała jego żona, a w jednym kącie mały siostrzan bawił się cackami. Staruszek miał zawiązane oko. Bardzo był ucieszony, widząc mego ojca, — prosił, abyśmy usiedli i powiedział, że lepiéj się czuje, że nietylko oka nie straci, ale nawet już za kilka dni będzie zupełnie zdrów.
— Był to traf nieszczęśliwy — dodał; — bardzo mi żal tego biednego chłopaka, który tyle doznał strachu.
Potém zaczął mówić o lekarzu, który właśnie o téj godzinie miał przybyć dla opatrunku oka. W téj chwili ozwał się dzwonek.
— To lekarz — powiedziała żona staruszka.
Drzwi się otwarły... I kogóż ujrzałem? Garoffi, w swoim długim płaszczu, ze spuszczoną głową, stał w progu, nie odważając się wejść.
— Kto tam? — spytał chory.
— To chłopiec, który rzucił śnieżką — powiedział mój ojciec.
— O, biedny chłopczyku! — zawołał wówczas staruszek; — chodź-że, chodź, kochanku; przyszedłeś dowiedzieć się, jak się ma raniony, wszak prawda? Lepiéj mi, lepiéj, bądź spokojny, jużem prawie zdrów. Chodź tu, chodź.
Garoffi, zawstydzony tak, iż oczu podnieść nie śmiał, zwolna zbliżył się do łóżka, całym wysiłkiem woli wstrzymując się od płaczu; staruszek pogłaskał go, ale on nie mógł nic mówić.
— Dziękuję ci, chłopcze — rzekł staruszek, — idź i powiedz również twemu ojcu i twojej matce, że wszystko dobrze i żeby się nie martwili o mnie.
Ale Garoffi nie ruszał się z miejsca; zdawało się, iż chce coś powiedzieć, a nie śmie.
— No, cóż mi masz powiedzieć, czego chcesz?
— Ja... nic.
— A więc idź do domu; do widzenia, chłopcze; możesz odejść ze spokojném sercem.
Garoffi poszedł ku drzwiom, lecz tu znów się zatrzymał i obejrzał się, a następnie cały się zwrócił ku małemu siostrzanowi, który, porzuciwszy zabawki, szedł za nim, patrząc nań ciekawie. Naraz, wydobywszy z pod płaszcza jakiś przedmiot, włożył go w ręce malca, mówiąc z pośpiechem:
— To dla ciebie — i wybiegł.
Chłopczyk zaniósł ów przedmiot do wuja; na białym papierze, w którym był owinięty, było napisane: To dla ciebie. Po rozwinięciu pakietu wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Było to owo słynne album ze zbiorem marek, które biedny Garoffi przyniósł; ten zbiór, o którym wiecznie mówił, w którym nadzieje tak świetne pokładał, który tyle go trudów kosztował; był to ów skarb biednego chłopaka, cząstka jego istoty, który teraz za uzyskanie przebaczenia złożył w ofierze.


MAŁY PISARZ FLORENCKI.
(Opowiadanie miesięczne).

Chodził do szkoły elementarnéj, do czwartéj klasy. Był to ładny, miły Florentczyk, lat dwunastu, o czarnych włosach i białéj twarzy, najstarszy syn pewnego urzędnika drogi żelaznéj, który mając liczną rodzinę, a bardzo lichą płacę, żył niemal w niedostatku. Ojciec jego kochał go i był dobry i pobłażliwy dla niego. Pobłażliwy we wszystkiém, oprócz tego tylko, co dotyczyło szkoły: w tym razie był wymagający i surowy, bo pragnął, aby syn czemprędzéj już znalazł się w możności dostania jakiejś posady i pomagania rodzinie. Ażeby dojść do tego w jaknajkrótszym czasie, trzeba było pracować wiele. Chłopiec uczył się pilnie, lecz ojciec pomimo to jeszcze go do do nauki zachęcał. Ojciec był już niemłody, a nadto i praca nadmierna sprawiła, że się zestarzał przedwcześnie. Niemniéj wszakże, aby rodzinie środków utrzymania przysporzyć, oprócz pełnienia obowiązkowéj służby na kolei brał jeszcze tu i owdzie, gdy się zdarzyło, papiery do przepisywania do domu i znaczną część nocy na téj pracy przy stoliku przepędzał. Ostatniemi czasy dostał był w pewnéj redakcyi, która wydawała gazetę i książki zeszytami, robotę stałą, polegającą na tém, by na gotowych opaskach wypisywać imiona i adresy prenumeratorów; za każde pięćset takich papierowych pasków, opatrzonych czytelnym i foremnym napisem, pobierał zapłaty trzy franki. Ale ta praca nużyła go bardzo i często się na to przed swą rodziną uskarżał przy obiedzie.
— Oczy moje się psują — mawiał, — ta nocna praca mnie zabija.
Syn powiedział doń pewnego razu:
— Tatku, pozwól mnie pracować za siebie; wiesz, że i ja mniéj więcej tak samo napisać potrafię.
Ale ojciec odrzekł.
— Nie, nie, synku; ty masz się uczyć; twoja szkoła jest rzeczą o wiele ważniejszą, niż te opaski; miałbym wyrzut sumienia, gdybym ci choć godzinę od nauki ujął; dziękuję, ale nie chcę i nie mów mi o tém więcéj.
Syn wiedział, iż w takich rzeczach skoro ojciec raz powiedział: nie, to już żadne nalegania nie pomogą. — i umilkł. Lecz nie dał za wygranę i oto jak sobie poradził.
Wiedział, że równo o północy ojciec pisać przestaje i ze swego gabineciku udaje się do sypialnego pokoju. Nieraz sam słyszał, jednocześnie z wydzwonieniem północy na zegarze, posunięcie krzesła i powolny chód ojca. Pewnej nocy, zaczekawszy, aż się ojciec do łóżka położy, wstał, ubrał się cichutko, poszedł poomacku do gabinetu, zapalił na nowo lampę naftową, usiadł przy biurku, na którem leżał cały stos białych pasków oraz spis adresów, i zaczął pisać, naśladując o ile możności charakter ojca. I pisał ochoczo, zadowolony, chociaż z pewnym strachem, a zapisanych opasek stos się powiększał; od czasu do czasu kładł pióro, aby potrzeć ręce, i znowu brał się do roboty z większym jeszcze zapałem, ucha nadstawiał, uśmiechał się. Sto siedemdziesiąt pasków zapisał: jeden frank! Wówczas zatrzymał się, pióra odłożył na to samo miejsce, zkąd je był wziął, zagasił lampę i na palcach powrócił do łóżka.
Tego dnia w południe ojciec w dobrym humorze zasiadł do stołu. Nic nie spostrzegł, niczego się nie domyślał. Pracę tę swoją. wykonywał machinalnie, mierząc ją na godziny i myśląc o czem innem, i nie liczył zapisanych opasek, aż dnia następnego.
Usiadł więc do stołu wesoły i, klepiąc ręką po ramieniu syna, powiedział:
— Ej, Julku! jeszcze z tego twego ojca lepszy robotnik, niż myślałeś. W ciągu dwóch godzin wczorajszego wieczora zrobiłem o dobrą trzecią część więcej, jak zwykle. Ręka jeszcze żwawa, a i oczy pełnią jeszcze swą powinność.
A Julek ucieszony milczał, tylko sobie mówił w duchu: „Biedny ojczulek! Oprócz zarobku, robię mu jeszcze i tę przyjemność, iż mu się zdaje, że odmłodniał. A więc odwagi!“
Ośmielony tak dobrym początkiem, następnej nocy, kiedy północ wybiła, znowu wstał i zabrał się do pracy. I tak czynił przez kilka nocy. A ojciec niczego się nie domyślał. Pewnego razu jedynie powiedział zdziwiony:
— Nie rozumiem doprawdy. Tyle nafty wychodzi w tym domu od niejakiegoś czasu!
Julek drgnął, ale ta uwaga ojca przeszła bez następstw. Praca po nocy trwała daléj. Jednakże przez takie ujmowanie sobie paru godzin snu co nocy Julek niedostatecznie wypoczywał, z rana wstawał znużony, a wieczorem, przygotowując lekcye do szkoły, wszelkich sił dobywał, aby nie zadrzemać, tak mu się sklejały powieki. Pewnego wieczora po raz pierwszy w życiu usnął na kajecie.
— Odwagi! odwagi! — zawołał nań ojciec, klaszcząc w dłonie. — Daléj, żwawo do roboty!
On się ocknął i zabrał się na nowo do nauki. Ale następnego wieczora, a również i dni następnych, powtórzyło się to samo, i nawet było coraz gorzéj; biedak drzemał nad książką, wstawał później niż zwykle, lekcyi się uczył z wysiłkiem, zdawał się być zniechęconym do nauki. Ojciec zaczął mu się uważnie przyglądać, potem zamyślać się, nareszcie robić mu wymówki. Dotąd nigdy mu ich robić nie potrzebował!
— Julku — powiedział mu pewnego rana, — coś mi się nie śpieszysz... W tém coś jest, tyś nie ten, co dawniéj. To mi się nie podoba. Pamiętaj, cała nadzieja rodziny na tobie. Jestem z ciebie niezadowolony, rozumiesz?
Na tę wymówkę, pierwszą naprawdę surową wymówkę, jaką odbierał, chłopak się zmieszał i zatrwożył.
„Tak — pomyślał sobie, — to prawda; tak trwać daléj nie może; trzeba wszystkiego zaniechać.“
Ale tego samego dnia wieczorem, podczas obiadu, ojciec jego powiedział wesoło:
— Wiecie, iż w tym miesiącu zarobiłem o trzydzieści dwa franki więcéj niż w zeszłym za te opaski.
I mówiąc to, wyciągnął z kieszeni papierową torebkę z cukierkami, które kupił, aby sprawić fetę swej dziatwie z powodu tak nadspodziewanego zarobku, a które wszyscy powitali, klaszcząc w ręce z radości. Wówczas i Julek nabrał otuchy i powiedział sobie w duchu:
„Nie, drogi, biedny ojczulku, nie przestanę cię zwodzić; wszystkich sił dobędę, aby się w ciągu dnia uczyć porządnie; lecz w nocy będę pracował, jak dotąd: i dla ciebie i dla innych.“
A ojciec rzekł:
— O trzydzieści dwa franki więcéj! Jestem bardzo zadowolony... Tylko oto ten tam — i wskazał na Julka, — ten mnie martwi.
Julek zniósł wymówkę w milczeniu, połykając łzy, które go za gardło ścisnęły, ale jednocześnie uczuł w sercu wielką jakąś błogość. I daléj ze wszystkich sił pracował. Ale dodając niewywczas do niewywczasu, znużenie do znużenia, coraz bardziej siły swoje nadwątlał i coraz mu trudniéj było walczyć z samym sobą. Taki stan rzeczy trwał już od dwóch miesięcy. Ojciec robił synowi częste wymówki i poglądał nań z coraz większém niezadowoleniem.
Pewnego dnia poszedł do nauczyciela, aby od niego wiadomości zasięgnąć, a nauczyciel powiedział mu:
— Tak na ogół nieźle jest, nieźle, bo ma zdolności. Ale nie widzę już w nim tej ochoty do nauk, co dawniéj. Ćwiczenia piśmienne robi jaknajkrótsze, znać w nich pośpiech, pisze brzydko. O! mógłby daleko więcéj robić, daleko więcéj!
Tego wieczora ojciec wziął chłopca na stronę i zaczął mu czynić wyrzuty tak gorzkie, jakich jeszcze nigdy nie słyszał.
— Juliuszu — rzekł, — ty widzisz, że ja pracuję ciężko, że zdrowie, życie dla rodziny poświęcam. A ty nie masz serca ani dla mnie, ani dla braci, ani dla twojéj matki!
— Ach! nie, ojcze, nie! nie mów tego! — zawołał Julek, wybuchając płaczem, i już usta otworzył, aby wszystko wyznać.
Lecz ojciec przerwał mu, mówiąc:
— Znasz nasze położenie; wiesz, że każdy z nas ofiary ponosić musi, że każdy powinien mieć dobre chęci. Ja sam, widzisz, powinienbym był dwa razy tyle pracować. Liczyłem, że w tym miesiącu dostanę od zarządu kolei z jakie sto franków nagrody, a tymczasem dziś rano dowiedziałem się, iż nic mi nie dadzą!
Na tę wiadomość owo wyznanie, które miał Julek uczynić, zamarło mu na ustach; w jednéj chwili zmienił postanowienie i rzekł sobie w duchu:
„A więc odwagi!... Nie, ojcze, ja ci nic nie powiem, nie wyjawię tajemnicy, aby módz pracować dla ciebie; za tę boleść, którą ci sprawiam, wynagradzam cię w inny sposób; dla szkoły zawsze dość się nauczę, by dostać promocyę; pomagać ci w pracy na życie, ulżyć ci trudu, który cię zabija — to rzecz najpierwsza!“
I pracował daléj. I znowu upłynęły dwa inne miesiące trudu w nocy, znużenia we dnie, wysiłków rozpaczliwych ze strony syna i gorzkich wyrzutów od ojca. Ale najsmutniejszém było to, iż ojciec coraz bardziéj obojętniał dla chłopca, rzadko doń przemawiał, jak gdyby to był syn niedobry, zepsuty, po którym niczego się już dobrego spodziewać nie było można; nawet oczy niemal od niego odwracał, aby się z jego wzrokiem nie spotkać. Julek to widział i cierpiał niewypowiedzianie, a kiedy jego ojciec odwracał się w inną stronę, on ukradkiem, wyciągając usta, posyłał mu całusa, z wyrazem smutku, miłości i żalu; i z téj żałości i z téj pracy nad siły chudł i bladł coraz bardziéj i coraz bardziéj musiał zaniedbywać nauki. Rozumiał zresztą dobrze, iż raz przecie trzeba już będzie z tém skończyć, i co wieczór mówił sobie:
„Téj nocy już nie wstanę, nie pójdę.“
Ale gdy północ wybiła, w chwili, w któréj byłby powinien właśnie umocnić się w swém postanowieniu, doznawał jakby wyrzutu sumienia; zdawało mu się niemal, iż, pozostając w łóżku, uchyla się od spełnienia obowiązku, że ojca i rodzinę na jednego franka okrada. I wstawał, myśląc, że prędzej czy później ojciec jego w nocy się obudzi i zejdzie go niespodzianie, lub też że prawdę wykryje przypadkiem, przeliczywszy kiedyś po pracy opaski, i że wówczas wszystko się skończy samo przez się, bez pomocy jego wyznania, którego nie miał siły uczynić. I pracował jak dawniej. Ale pewnego wieczora, przy obiedzie, ojciec wyrzekł słowo, które miało się stać rozstrzygającem dla chłopca. Matka, popatrzywszy na niego i widząc, że, jak się jej zdało, jest bardziéj blady i zmieniony niż zwykle, powiedziała:
— Julku, tyś chory! — A potém, zwracając się do ojca, dodała z niepokojem: — Julek chory. Patrz, jaki blady! Moje ty dziecko, co tobie?
Ojciec ledwie nań spojrzał i, zwracając oczy w inną stronę, rzekł:
— Nieczyste sumienie psuje i zdrowie. Nie tak on wyglądał, kiedy był pilnym uczniem i dobrym synem.
— Ależ on chory naprawdę! — zawołała matka.
— Nic to mnie już nie obchodzi! — odpowiedział ojciec.
Na te słowa jakby kto nożem pchnął w serce biednego chłopczyny. Ach! to już ojca nic nie obchodziło! Tego ojca, co drżał niegdyś cały, gdy synek zakaszlał. Więc już go nie kocha, więc to już pewno, że dla serca ojcowskiego tak jakby nie istniał!...
„O, mój ojcze — powiedział sobie w duchu, z sercem ściśnionem boleścią, — teraz naprawdę już dosyć... Już zaniecham wszystkiego; ja bez twojej miłości żyć nie mogę, muszę ją całą, odzyskać, powiem ci wszystko, nie będę cię więcej oszukiwał, będę się uczył jak dawniéj; niech się dzieje, co chce, byleś mnie znowu kochał, biedny mój ojcze! O, tym razem jestem pewny, że postanowienia nie zmienię!“
Niemniéj wszakże jeszcze i téj nocy zbudził się i wstał, więcej z nawyknienia, które staje się jakby drugą naturą, niż dla czego innego; a kiedy wstał, wówczas zapragnął pójść choć na chwil kilka, wśród ciszy nocnej, po raz ostatni do tego pokoiku, gdzie przez czas tak długi pracował pokryjomu, z sercem pełnem czułości i zadowolenia. I gdy się znalazł znów przed tym stolikiem z lampą zapaloną i gdy spojrzał na te białe paski, na których już nie miał nigdy wypisywać owych nazwisk miast i osób, które teraz znał wszystkie na pamięć, dziwny go smutek ogarnął i, nie namyślając się dłużéj, ruchem szybkim, stanowczym, pochwycił za pióro, aby znowu zwykłą pracę rozpocząć. Ale wyciągając rękę, potrącił o jakąś książkę, a ta spadła na ziemię. Krew rzuciła mu się do głowy. Gdyby się ojciec obudził! Wprawdzie nie zeszedłby go na złym uczynku — przecież on sam postanowił już wszystko mu wyznać, — a jednak gdyby usłyszał zbliżające się te kroki w ciemności... gdyby się jego matka obudziła i zlękła... gdyby ojciec odkrył wszystko i (to mu po raz pierwszy na myśl przyszło) miał doznać upokorzenia wobec niego, wobec syna...
Wszystko to go przeraziło. Stał chwilę jak wryty. Słuch wytężył, dech zatrzymał... Żaden go szmer nie doleciał. Przyłożył ucho do zamka u drzwi, które się znajdowały tuż za nim: cisza. Cały dom spał. Jego ojciec się nie obudził. Uspokoił się i zaczął pisać. Stos opasek coraz się zwiększał. Doszedł doń odgłos miarowy kroków żołnierza straży miejskiéj z pustej ulicy, potém turkot powozu, który ustał nagle; potém, po pewnéj chwili, stuk szeregu wozów, które przeciągały zwolna, potém cisza głęboka, przerywana jedynie od czasu do czasu szczekaniem dalekiem czujnego psa. Więc pisał i pisał.
A tymczasem jego ojciec stał za nim: obudził się, gdy spadła książka, wstał i czekał na stosowną chwilę; turkot wozów zagłuszył szmer jego kroków i słabe skrzypnięcie drzwi otwieranych; stał za nim — siwą swą głowę pochylił nad czarnowłosą główką syna i widział, jak pióro biegało po papierze — i w jednej chwili wszystko odgadł, wszystko przypomniał, wszystko zrozumiał, a żal i boleść i rozczulenie niezmiernie wstrząsły mu duszą i trzymały go tam nieruchomie, jak przykutego za krzesłem jego dziecka. Nagle Julek krzyknął przeraźliwie — dwoje ramion konwulsyjnie ścisnęło mu głowę.
— Ach, tato! tato! przebacz! przebacz! — zawołał, poznając swego ojca po płaczu.
— Ty mi przebacz — odrzekł ojciec, łkając jak dziecko i pokrywając mu czoło pocałunkami. — Zrozumiałem wszystko, wiem wszystko... to ty, ty mi przebacz, drogie, święte dziecko moje! Chodź, chodź ze mną!
I poprowadził go, a raczéj go zaniósł do łóżka jego matki, która już nie spała, popchnął go w jej ramiona i powiedział:
— Uściskaj tego syna, tego anioła, który od czterech miesięcy nie śpi i pracuje za mnie, a ja mu serce zakrwawiam, jemu, który na chleb dla nas zarabia, a on milczy cierpliwie!
Matka przycisnęła go do piersi, nie mogąc czas jakiś słowa wymówić, potém rzekła:
— Idź spać natychmiast, dziecko ty drogie, idź spać, wypocznij! Zanieś go do łóżka.
Ojciec wziął go w ramiona, zaniósł do swego pokoju, położył do łóżka wśród pieszczot i rozczulenia, poprawił mu poduszki i kołderkę.
— Dziękuję, tatko, dziękuję — powtarzał Julek, — dziękuję; ale niech i tatko już idzie spać; ja taki szczęśliwy, niech tatko idzie do łóżka.
Ale ojciec nie chciał odejść, nim syn nie zaśnie; usiadł przy łóżku, wziął go za rękę i powiedział:
— Śpij, śpij, synku mój drogi!
I Julek, znużony, zasnął nakoniec i spał wiele, wiele godzin, używając po raz pierwszy od czterech miesięcy snu spokojnego, w którym mu się śniło o miłych, wesołych rzeczach; a otworzywszy wreszcie oczy, gdy już oddawna słonko świeciło, naprzód uczuł, potem zobaczył obok swej piersi na brzegu łóżeczka opartą siwą głowę swojego ojca, który w ten sposób noc spędził i spał jeszcze z czołem przy jego sercu.


SIŁA WOLI.
28, środa.

Stardi, z naszej klasy, miałby z pewnością, tyle siły woli, aby zrobić to samo, co mały Florentczyk. Dziś z rana zaszły dwa ważne wypadki w szkole: Garoffi szalał z radości, bo mu oddano napowrót jego album, z dodatkiem trzech marek rzeczypospolitéj Guatemala, których już od trzech miesięcy poszukiwał, — a Stardi dostał drugi medal. Stardi pierwszy w klasie po Derossim! Wszyscy się zdumieli. I któżby to powiedział w październiku, kiedy ojciec przyprowadził do szkoły tego mruka w zielonej kurcie, w któréj wyglądał jak w worku, i rzekł do nauczyciela w obecności wszystkich:
— Wiele cierpliwości z nim będzie potrzeba, gdyż głowę ma tępą!
Wszyscy z początku nazywali go kapuścianą głową. Lecz on sobie powiedział: „Albo pęknę, albo celu dopnę,“ i jak się zawziął, tak się już uczył i we dnie, i w nocy, i w szkole, i w domu, i na przechadzce, z zaciśniętemi zębami i pięściami, cierpliwy jak wół, uparty jak muł, i tak kując bez wytchnienia, nie dbając na docinki i żarty, kopiąc nogami tych, co mu przeszkadzali, wyprzedził innych, — wyprzedził on, ta tępa głowa! W arytmetyce nie rozumiał nic zgoła, jego ćwiczenia piśmienne pełne były niedorzeczności, nie potrafił spamiętać ani jednego okresu — a dziś rozwiązuje rachunkowe zadania, pisze poprawnie i z sensem, a lekcye wydaje tak gładko, jakby śpiewał piosenkę. Jego siłę woli iście żelazną można odgadnąć po tém, jak wygląda: pękaty, głowa niemal kwadratowa tuż przy karku, szyi prawie nic, ręce krótkie i grube, głos szorstki, mocny. Wszystko dlań do nauki podatne, nawet kawałki gazet, nawet teatralne ogłoszenia — a za każdym razem, gdy ma dziesięć soldów w kieszeni, zaraz sobie kupuje książkę; już złożył mały księgozbiór — i pewnego dnia, w chwili dobrego humoru, wymknęła mu się obietnica, że mnie kiedyś zaprowadzi do siebie, aby go pokazać. Nie rozmawia z nikim, nie bawi się z nikim, siedzi wiecznie w téj swojej ławce, z pięściami przy skroniach, nieruchomy jak głaz i słucha nauczyciela. Ileż to on musiał pracować, biedny Stardi! Nauczyciel, pomimo że był w złym humorze i zniecierpliwiony, powiedział mu to dziś rano, kiedy mu medal oddawał:
— Dobrze, Stardi; kto wytrwa, zwycięży!
Ale Stardi wcale się z tego być dumnym nie zdawał, nie uśmiechnął się nawet, a zaledwie wróciwszy z medalem do ławki, pięściami podparł skronie, swoim zwyczajem jeszcze bardziéj nieruchomie, i z większą jeszcze uwagą zaczął się wsłuchiwać w słowa nauczyciela. Lecz najciekawsza rzecz była przy wyjściu: tu czekał na niego jego ojciec, cyrulik — jak on tęgi, pękaty, z wielką twarzą i z grubym głosem. Ojciec ani się spodziewał owego medalu i zrazu nie chciał uwierzyć, aby syn mógł go dostać, aż nauczyciel musiał w ostatku sam go o tém zapewnić; wówczas, przekonany, iż to prawda, rozśmiał się, uderzył syna dłonią silnie po karku i zawołał głośno:
— A toś mi zuch! Zuch z ciebie, synalu! — i patrzył na niego ze zdziwieniem, z uśmiechem.
I wszyscy chłopcy uśmiechali się dokoła, oprócz jednego tylko, oprócz samego Stardiego. Jego duża głowa zaprzątnięta już była w téj chwili rozmyślaniem nad jutrzejszą lekcyą.


WDZIĘCZNOŚĆ.
31, sobota.

Twój towarzysz Stardi nie uskarża się nigdy, jestem tego pewny, na swego nauczyciela. Nauczyciel był w złym humorze i zniecierpliwiony — powiedziałeś ty, Henryku, z widocznem niezadowoleniem, jakby z urazą. A pomyśl-no, ile to razy ty sam okazujesz niecierpliwość, i to komu? twemu ojcu i twojej matce, tym, względem których twoja niecierpliwość jest występkiem. Twój nauczyciel ma powody do tego, aby się czasem zniecierpliwił. Pomyśl, od ilu to już lat pracuje on z wami i dla was, a chociaż wśród uczni ma i miał wielu życzliwych i dobrych, na iluż to on jednak natrafił złych, niewdzięcznych, którzy nadużywali jego dobroci i ocenić, jego trudów nie umieli — bo, niestety, wogóle więcéj wy mu przyczyniacie zmartwień, niż pociechy. Pomyśl, iż nawet najłagodniejszy, najbardziéj cierpliwy w świecie człowiek, postawiony na jego miejscu, nie potrafiłby czasem zapanować nad gniewem. A zresztą, gdybyś ty wiedział, ile to razy wasz nauczyciel musi na lekcyę iść chory, dlatego jedynie, iż jego choroba nie jest tak poważną, aby mógł wziąć urlop, i niecierpliwi się, bo jest cierpiącym, i wielką boleść sprawia mu to, że właśnie wy tego nie widzicie, że nadużywacie jego sił! Szanuj, kochaj twego nauczyciela, mój synu. Kochaj go, bo twój ojciec kocha go i szanuje: bo on życie swoje poświęca dla dobra tylu chłopców, którzy o nim zapomną; kochaj go, bo ci umysł otwiera, oświeca, bo duszę ci kształci; bo kiedyś, gdy już będziesz człowiekiem dorosłym i gdy już i ja i on zejdziemy z tego świata, jego obraz często ci będzie stawał przed oczami, obok mego obrazu, i wówczas to ów wyraz znużenia i bólu, który się teraz odbija czasem na jego zacnéj twarzy, a na który dzisiaj nie zważasz, przypomni ci się i smutkiem cię napełni po latach trzydziestu; i będziesz się wstydził i będziesz żałował, żeś go nie kochał, żeś się źle z nim obchodził. Kochaj twego nauczyciela, bo on należy do téj wielkiéj rodziny tysięcy rozmaitych nauczycieli po całéj Italii, którzy są jakby ojcami umysłowymi tylu milionów chłopców, co wzrastają wraz z tobą — pracownicy cisi, którzy przygotowują dla naszego kraju nowe pokolenie. Nie będę się czuł zadowolonym z tego przywiązania, jakie ty masz dla mnie, jeżeli go nie będziesz miał również i dla tych wszystkich, którzy dobrodziejstwo ci świadczą, a wśród takich najpierwszym po rodzicach jest twój nauczyciel. Kochaj go, jakbyś kochał swego brata; kochaj go, gdy cię chwali i kiedy cię gani, kiedy jest sprawiedliwy i kiedy ci się zdaje, że niesłusznie postąpił; kochaj go, gdy jest wesół i miły, i kochaj go jeszcze bardziéj, kiedy smutnym go widzisz. Kochaj go zawsze. I zawsze z uszanowaniem wymawiaj to imię „nauczyciel,” które po imieniu ojca jest najbardziej szlachetne, najsłodsze z tych, jakiém człowiek innego człowieka zwać może.

Twój ojciec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.