Pamiętnik niemoralnej kobiety

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Bogusławski
Tytuł Pamiętnik niemoralnej kobiety
Podtytuł Fragment z niewydanej powieści
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAMIĘTNIK NIEMORALNEJ KOBIETY.
FRAGMENT Z NIEWYDANEJ POWIEŚCI.


Młoda kobieta pisała. Na małem, filigranowem biureczku, stojącem przy samem oknie, porozrzucane były arkusze jednakowego formatu i jednakowym czytelnym charakterem zapisane. Nierówne ustępy, przedzielające od czasu do czasu wiersze w różnych miejscach stronnicy, świadczyły, że pracę swą pisząca często przerywała, że choć ją systematycznie prowadziła, zasiadała jednak do pisania w różnych porach dnia, kiedy czas i inne może warunki na to pozwalały. Widocznie był to dziennik czy pamiętniki. Wiemy, że nieznajoma była mężatką; zwierzenia więc rzucane na papier nie mogły być pensjonarską rozrywką budzącego się do życia rozfantazjowanego umysłu, który nie jest w stanie pomieścić w sobie tłumnie gromadzących się, przelotnych, krótkotrwałych wrażeń. Dziennik ten musiał raczej zawierać ścisłą kontrolę myśli i czynów, którą prowadzić mogła tylko kobieta rozumna, myśląca i... nieszczęśliwa. Wyższe organizacje duchowe w szczęściu tylko czują potrzebę zbliżenia się do ludzi, którzy chętniej dzielą uśmiech niż łzę; niedola wyrabia w nich pewną delikatność pobłażliwą, stroniącą od zetknięcia się z codziennym egoizmem, i zamykającą się w pewnej kwarantannie nieszczęścia, która złemu dalej szerzyć się nie pozwala.
Wszystko zresztą, co otaczało piszącą, zostawiało po sobie jakieś dziwne wrażenie klasztornego odosobnienia. Ten gabinecik o jednem oknie z ciemnem obiciem w duży ciężki deseń, meble, modne wprawdzie, ale pokryte równie ciemną bronzową materją; na ścianach za całą ozdobę dwa portrety olejne wybornego pędzla, przedstawiające kobietę i mężczyznę w dość podeszłych latach, i pyszna sztychowana kopja Gwido Reniego głowy Chrystusa na chustce, wszystko to składa się na jakąś atmosferę surowości i zaparcia dziwnie odbijającego od młodej zupełnie twarzy piszącej kobiety.
W istocie sprzeczność stanowiła tu tylko młodość, bo rysy tej twarzy, nacechowane marmurowym spokojem, raziły ostrym wyrazem, którego na pierwszy rzut oka dokładnie niepodobna było ocenić. Mogła to być duma nieprzystępna, mogło być chwilowe skupienie ducha, odtrącające od siebie wszelkie zetknięcie ze światem zewnętrznym, mogło być nareszcie cierpienie wtłoczone gdzieś na dno serca i trzymane tam na uwięzi siłą żelaznej woli.
Za tem ostatniem przypuszczeniem przemawiały szczególniej oczy głęboko w orbitach zapadnięte i tlejące jakimś ogniem wewnętrznym, który przeświecając niby przez białe ściany alabastrowej urny, rozlewał na całą twarz łagodny światłocień, zacierający zupełnie wadliwy rysunek owalu i pewien nieład w konturach. Te rysy, które pojedyńczo wzięte nie wytrzymałyby żadnej krytyki, skupione ręką natury w taką a nie inną całość, miały własność zaciekawiania, którego stopień i natura zależały od siły zmysłu obserwacyjnego, rozwiniętego w patrzącym. Ktokolwiek jednak był tym obserwatorem, doznawał koniecznie jednego ogólnego wrażenia: czuł się wobec nieznajomej bardziej obcym, aniżeli wobec każdej innej pierwszy raz widzianej kobiety, — spostrzegał, że go od niej coś więcej dzieli, niż mur zwykłych względów towarzyskich, czuł się przykro onieśmielonym, i nie mogąc się oprzeć chęci poznania młodej kobiety, pragnął jednocześnie spoglądać na nią z jaknajdalszej odległości.
Odległość działała tu w sposób niezwykły; zamiast zaokrąglać nieprawidłowości rysunku, uwydatniała je bardziej, bo patrzący wychodził ze sfery działania tej pary wielkich, czarnych źrenic, których promienie zdawały się zakreślać pewne zaczarowane koło.
Wtedy dopiero spostrzedz można było, że twarz nieznajomej nie była piękną, że nos był niekształtnie do góry wzniesiony, że górna warga ust, grubsza znacznie od dolnej, nieproporcjonalnie na nią zachodziła, słowem, że całość daleką była od ideału linji i kształtów. A jednak kto raz widział tę fizjognomję niepospolitą i uderzającą jakimś nieokreślonym majestem, temu z trudnością przychodziło wyrugować ją z pamięci.
Są takie niepiękne kobiety, do których bezkarnie zbliżyć się nie można.
Słowa George Sand „że kobiety brzydkie, jeśli się podobają, rozbudzają nierównie gwałtowniejsze namiętności, aniżeli skończone pięknością“, — zawierają zarazem wielką prawdę życiową i wielką zagadkę psychologiczną.
Istota nasza duchowa, łaknąca nieskończoności, wiecznie goniąca za nieznanem, doznaje pewnego odrętwienia na widok każdej piękności skończonej... a z tego kontemplacyjnego odrętwienia rzadko wyradza się trwałe i głębokie uczucie. Miłość jest przedewszystkiem cudownym aktem twórczym, i najczęściej cofa się przed gotowemi ideałami. Jeśli między dwiema kochającemi się istotami niemożliwy jest proces wspólnego idealizowania nawet braków i usterków, jeśli w procesie tego idealizowania, jedno drugiemu nic swego użyczyć nie może, uczucie może się stać uwielbieniem, adoracją, ale przestanie być miłością. Tak tylko wytłómaczyć można ten dziwny fakt, że czynne i ruchliwe natury męzkie namiętniej przywiązują się do wad, aniżeli do zalet w kobiecie. Miłość potrzebuje domyślać się tego, co być może, szukać tego, co jest, stwarzać to, czego niema — potrzebuje działać — w bezczynnej kontemplacji gnuśnieje i umiera.
Jedno spojrzenie na nieznajomą przekonywało, że należy do kategorji kobiet, których piękność może być tylko dziełem tego arcymistrza i potężnego twórcy, co zwie się uczuciem... Czy spotkała je na drodze życia nieznajoma?... dowiemy się może, popełniając niedyskrecją, wczytując się przez ramię piszącej w tajemnice pamiętnika: „Więc to dziś rocznica, — kreśliła z gorączkowym pośpiechem — nieznajoma... rocznica, dzień uroczysty, który nawet urzędownie obchodziłam z przyjaciółmi mego męża. Kiedy rzucam okiem poza siebie, nie chce mi się wierzyć, że to tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni upłynęło; kiedy spojrzę przed siebie dreszcz mię przejmuje na myśl, ile to jeszcze dni oddziela mię od spokoju niczem niezamąconego...
Spokój... spokój... mój Boże, czy ja mam dziś prawo wyraz ten nakreślić. Rok temu, kiedy opuszczałam dom rodzicielski, czyniłam to bez żalu, uciekałam od cudzej kontroli nad każdą myślą moją... do cudzego ogniska biegłam po spokój... Czegóż ja dziś żądać mogę?... i jak inaczej nazywa się spokój, do którego dziś wzdycham?... Śmierć! Panie przedwieczny ulituj się nademną i przebacz, jeśli bluźnię!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Śmierci wzywają tylko ludzie nieszczęśliwi. Więc ja jestem nieszczęśliwą!... Alboż ja wiem!... alboż życie dało mi punkt porównania, alboż ja mam wyobrażenie o tem, co jest szczęście? Niema go podobno na tej ziemi, niema go szczególniej w małżeństwie, bo przecie ja go szukałam wszystkiemi pragnieniami mojej istoty, szukałam uczciwie i sumiennie... napróżno.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Może źle szukałam... Cóż to jest szczęście... Określono mi je jako zadowolenie wewnętrzne wypływające ze spełnienia obowiązków... Ja je spełniłam wszystkie, ach wszystkie... i czuję, jak gorycz straszna gromadzi mi się w sercu i wybucha w tem jednem rozpaczliwem pytaniu: Czy taki jest cel nierozerwalnego związku mężczyzny i kobiety?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szereg dni spędzonych tak, jak ja je spędziłam, począwszy od chwili wyrzeczenia przed ołtarzem jednego krótkiego wyrazu, nazywa się małżeństwem. Suma tych wszystkich wrażeń, których mąż mój przy mnie doznaje, nazywa się miłością... Jakież miano nadać tem u co się do niedawnej jeszcze chwili składało na moje wewnętrzne usposobienie?... jest to przyzwyczajenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Tak, miał dziś słuszność ten okropny człowiek, z którym tak chętnie Alfred przestaje, a na którego widok nie wiem, dlaczego ja drżę cała, kiedy wyrzekł do mnie z dziwnym uśmiechem.
— Tak pani, bywa rozmaite szczęście na tym świecie... Pani naprzykład.. jesteś szczęśliwą przez nawyknienie... Nałóg łaskawa pani, to cale małżeństwo.
Prawie to samo słyszałam od ciotki Elfrydy, która powtarzała:
— Przyzwyczaisz się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I przyzwyczaiłam się... choć mi to nie łatwo przyszło... Kiedym przestąpiła te progi, które na zawsze mojemi stać się miały, owionęła mnie jakaś zimna, przejmująca atmosfera... Zadrżałam pod wrażeniem tego strasznego chłodu... rozpacz mię ogarnęła. Myśl jedna, jedyna, nieodparta żadnemi rozumowaniami, zaświtała w rozgorączkowanym mózgu: „Uciekać, uciekać... pod ten dach, którego nigdy nie powinnam była opuszczać“. Chciałam postąpić krok ku drzwiom... nogi się podemną zachwiały... Czułam jak mię otoczyły herkulesowe ramiona człowieka, który z łagodnym, pobłażliwym uśmiechem wyrzekł, patrząc w moje wystraszone oczy:
— Uspokój się, Natalko... jesteś w moim... w twoim domu... w objęciach twojego męża...
Szalona! byłam w jego domu, w jego objęciach, za późno, za późno...
Rok upłynął od owej pamiętnej chwili, a w ciągu tego długiego roku zapytywałam nieraz sama siebie:
— Dlaczego i poco ja jestem w domu tego człowieka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ja cię kocham, Nataljo, mówił mi okrywając ręce pocałunkami, w których była jakaś przestraszająca gwałtowność... ja cię kocham powtarzał rok temu siedząc w tym samym pokoju i przyciskając mię do piersi... i mnie też trzeba kochać... przysięgłaś mi to przed Bogiem.
— Przysięgłam przed Bogiem... trzeba kochać... spojrzałam z przestrachem na tego, który w kilka godzin po tej przysiędze już mi obowiązki moje przypominał... Był blady... wzrok jego był dziwnie zmącony, usta wykrzywione jakimś niezdecydowanym uśmiechem. Dreszcz trwogi i innego strasznego uczucia obezwładnił moją i tak bezsilną istotę... zamknęłam oczy, by nie widzieć tego spojrzenia zamglonego i straciłam przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego czasu oczy mego męża były barometrem jego usposobienia. I dowiedziałam się, czem jest miłość w małżeństwie... nauczyłam się poświęcać siebie samą dla spełnienia obowiązku — wszak nic nad to prostszego... tak mię uczyła religja, — tak do mnie w domu przemawiano. Ciało moje zahartowałam w marmur, pieszczoty przyjmuję jak lunatyczka, która po przebudzeniu się nic nie wie, co się z nią przedtem działo; do martwoty moralnej, z którą mię prowadził do ołtarza, dołączyłam martwotę fizyczną, i to zapewne nazywa się przyzwyczajeniem... To też dziś już nie zapytuję:
— Na co ja jestem w domu tego człowieka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kto wie, czy taki stan nie jest właśnie szczęściem w małżeństwie. Kto wie, czy ja od życia nie wymagam niemożliwych rozkoszy? Cóżbym odpowiedziała, naprzykład, temu, ktoby mię zapytał:
— Czego ci brakuje kobieto?
Przed dwoma miesiącami zakłopotałoby mnie to pytanie... Dziś mam gotową odpowiedź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po podróży zagranicę, odbytej z ojcem, uczułam w sobie stanowczą jakąś zmianę. Jechałam leczyć się z tej dziwnej bezsilności, z tego odrętwienia, którego źródła, jak dziś widzę, szukano wszędzie, tylko nie tam, gdzie należało; jechałam złamana, nie wierząca w nieomylność doktorów, niechcąca zresztą ani wierzyć, ani się wyleczyć. Życie było mi obojętnem, tak, jak wszystko, co z niem miało jakikolwiek związek; jedyną istotną radością w tej podróży było towarzystwo ojca.
Gdym się przy nim znalazła w wagonie sama, nieokreślona tęsknota pierś mi ścisnęła, z nim byłabym jechała na koniec świata i... nie wracała więcej. Wiele, niezmiernie wiele, w tem uczuciu było namiętnego przywiązania córki, ale nie było też ono wolne od spoczywającego gdzieś na dnie serca zadowolenia, że przy moim boku nie widzę tego, który przez dziesięć miesięcy ani na krok mię nie odstępował.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wpływ, jaki ta podróż na mnie wywierała, był istotnie piorunujący. Z początku mąciło się okropnie w tej biednej głowie, dla której dach rodzinny był całym skończonym światem. Strwożona, nie pojmowałam, co się ze mną działo, coś się przekształcało w najtajniejszych głębiach mej istoty; wyrywałam się do tego tajemniczego prądu, który kipiał wszędzie koło mnie, wabił nieznanemi mi dotąd ułudami, czarował rozpościerającemi w coraz dalszej, sinej odległości, — nieograniczonemi widnokręgami. Czułam, że mi w piersi coś topnieje, że mi z oczów spada jakaś łuska. Zaciekawiona, rozbudzona, olśniona, widziałam przed sobą niezrozumiałą dla mnie potęgę... życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Życie me było mi nawet dotychczas zagadką, nie wiedziałam zupełnie o jego istnieniu. Jeśli w sferach oderwanych kazano mi się zastanawiać nad jego celem, to o rzeczywistości tak olbrzymiej, tak zawikłanej nie dano mi najmniejszego pojęcia.
Ta różnorodność stosunków między narodami i w każdem oddzielnem społeczeństwie, — ta kombinacja interesów i zadań między pojedyńczemi indywiduami, była z początku nad siły mego zastanowienia. Ostrocizna w objawach życia prześladowała oczy mojej duszy różnobarwnemi płatkami, ścigającemi mię nawet we śnie, jak tego, co długo patrzył na światło. Miałam w pewnych chwilach wzrok zasnuty mgłami nagromadzonemi z niezdrowego bagniska edukacji ciotczynej. Stopniowo jednak jasne promienie słońca przedzierały się przez te grube tumany, — poza któremi zaczęłam przeczuwać świat inny, wielki, majestatyczny, potężny, prawdziwe dzieło boskie, — i życie pełne twórczej energji, pracy, pełne wiary w teraźniejszość i ufności w przyszłość.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sama, o własnej sile, możebym zmysły postradała w tym odmęcie... Przykładać tak na każdym kroku ciasny, mizerny, domorosły schemacik do wszystkich stosunków ludzkich, do wszystkich symptomatów życia, obcinać, co za szablon przerastało, — dopełniać, czego brakło, — byłoby pracą herkulesową. Ojciec mi w niej pomagał z całym młodzieńczym zapałem, bo on także nie był wolen od pływów, które na mnie tak pochłaniająco działały... I dziwna rzecz — bardzo często kończyło się na zniszczeniu schematu. Zakłopotanie wtedy mojego drogiego rodzica było wielkie... a argument zawsze ten sam:
— Jesteś mężatką... kobietą obowiązkową... możesz dziś przyglądać się życiu ze wszystkich stron.
Te słowa, jakkolwiek przez takie usta wynurzone, brzmiały dla mnie jak memento — mori... ostrzegały mnie, że z tem życiem ja biedna nie mam nic wspólnego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozbudzona, jakby wskrzeszona działalność wszystkich moich władz, wyrywała się w różnych kierunkach. Znajomości zawierane w podróży zaczęły mię zajmować... przypatrywałam się ludziom zdziwionemi oczyma, jakbym ich pierwszy raz widziała... Przyjmowałam udział w ich troskach lub radości... jakieś dobre instykty budziły się gdzieś na dnie mego wyschniętego serca; jakieś wybuchy tkliwości szybko pierś moją podnosiły, doznawałam nieokreślonego uczucia zadowolenia, zdawało mi się żem wszystkich współpodróżujących jednakowo kochała... Było mi dobrze, lekko i swobodnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmów słuchałam z niesłychanem zajęciem. I obijały się o moje uszy rzeczy tak straszne, jeśli je było zestawić z tem wszystkiem, czegom się dotąd nasłuchała, a wychodziły z ust tak pogodnie uśmiechniętych, komentowane były spojrzeniem tak czystem i szlachetnem, żem sobie z przestrachem zadawała pytanie:
— Czy może być, ażeby czoła piękne i rozumne ludzi, co to wszystko głoszą, naznaczone już były piętnem potępienia?
Słyszałam jak dziewice jaśniejące urodą, ze śmiechem, który dźwięczał niby dzwonek głoszący hymn młodości, mówiły o szczęściu... słyszałam, jak młode matki, wpatrując się w modre oczęta swych niemowląt, śpiewały im półgłosem do snu piosenkę szczęścia...
— Mój Boże, powtarzałam z trwogą w sercu i z zarodem wątpliwości w umyśle, czyż ty ich nie nauczysz, że to wszystko marność, tymczasowa pielgrzymka, że ich udziałem cierpienie?
Świat... życie... szczęście... te trzy wyrazy oplotły mnie niby zwoje węża laokonowego... Gorączkowo pragnęłam światła... rozproszenia ciemności... Zaczęłam wątpić...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogąc rozumieć ludzi, zwróciłam się do książek... W dziejach szukałam tajemnicy napotykanych sprzeczności. Dlaczego ten naród żyje inaczej, niż tam ten, dlaczego co innego kocha, co innego nienawidzi, w co innego wierzy, gdy mię uczono, iż wszystkie są dziećmi jednych rodziców? Dlaczego niemożna tym miljonom piersi nakazać wzdychać do jednakowego Boga, do jednakowych ideałów, do jednego szczęścia... Jakim sposobem z tylu różnorodnych dźwięków powstaje jeden akord, w którym niema niepotrzebnego tonu?... Więc po za dotykalnemi formami, w które człowiek oblókł pojęcia o początku i przeznaczeniu swojem, istnieje jakaś ogólniejsza, bardziej jeszcze oderwana ideja, która mieści i godzi w sobie te wszystkie sprzeczności... więc w tem co mnie nauczono, jest tylko odrobina prawdy, nie cała, bezwzględna, nietykalna prawda?
Na wszystkie te pytania odnajdywałam tysiące odpowiedzi komentujących się wzajemnie. Ludzie z coraz innych społeczeństw, przesuwający się przedemną jak w latarni czarnoksięskiej, zwyczaje, obyczaje, wszystko to było niezrównaną ilustracją do dzieł historycznych, które pochłaniałam, jak by przeczuwając, że na przetworzenie całej mojej istoty mam tylko te dwa miesiące czasu. Tysiące szczegółów z doby mego kształcenia się domowego nagle obudzało się w mej pamięci. Porównywałam, wnioskowałam, rozumowałam... myślałam...
Od tego czytania obłęd mię czasem napadał; ściskałam pałającą głowę w dłoniach, i w obcowaniu z naturą szukałam wypoczynku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A natura uczyła mnie po swojemu... Rzecz dziwna, że wobec najmajestatyczniejszych jej widoków nie doznawałam tego uczucia pognębienia i przeświadczenia o własnej nicości, o którem tyle razy mi opowiadano... Widząc, jak na stromym, zwieszonym nad przepaścią cyplu skały gazella szukała sobie trawki, śledząc lot orła w lazurach okalających różowe Alp wierzchołki, stojąc u podnóża gór niebotycznych, lub dumając nad niezmiernemi morza obszarami, nie zazdrościłam gazelli ani orłowi, ja, która myślą sięgnąć mogłam wyżyn dla nich niedostępnych, nie rozpływałam się w uczuciu mej nicości, ja, której trzeba było tylko busoli do żeglowania po oceanie nieskończoności. Natura, jak tkliwa matka, przytulała mię do swego łona, kojąc wszelkie bóle zwątpienia, karmiła mię, niby mlekiem, uzdrawiającem powietrzem i pierś moją napełniała nieznanem mi dotąd zadowoleniem z życia. Oddychałam swobodnie, upajałam się rozkosznemi woniami, którem i wszystko około mnie oddychało... Sam na sam z naturą doznawałam nieśnionych nigdy rozkoszy... nie obawiałam się tej samotności, nie obawiałam się grozy, którą niekiedy zdaje się ona chcieć przytłaczać słabego człowieka... We wszelkich jej objawach widziałam tylko formy życia drgającego we wszechświecie. Odnalazłszy wszędzie to tętno, czułam się owładniętą przeświadczeniem nierozerwalnej łączności z życiem. Uczucie to wychodziło na jaw w rzewnem wzruszeniu, które mi łzy z oczów wyciskało... Potrzebowałam złożyć hołd temu bóstwu odwiecznego i nieskończonego życia. Modlitwa moja była bez słów... składałam ręce i, utkwiwszy załzawione oczy w siną nieskończoną oddal, jednem z głębi serca westchnieniem korzyłam się wobec tajemnic życia... Powoli spadał z mej piersi gniotący ją od tak dawna ciężar... chciałam żyć... żyłam...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy dopiero pojęłam sztukę... po życiu w naturze, po życiu w społeczności, był to najwyższy stopień życia... w ideałach. Jakże różną była ta kraina, po której prowadziły mię najpotężniejsze gienjusze świata od wyśnionego niegdyś przezemnie królestwa, do którego na skrzydłach nieokiełznanej fantazji chroniłam się przed życiem i przed sobą samą! Przeczuwałam, że sztuka nie jest ucieczką od życia, że zrywać z niem nie może pod karą utracenia jedynej i niezbędnej podstawy. Zaczęłam rozumieć różnicę między drobną, codzienną, małą powszedniością, a wielką, wszechstronną i niedokładnie pojmowaną rzeczywistością; z trzech ogniw życia: natury, społeczności i sztuki, ja się czułam środkowem: sama wychodziłam z natury, ze mnie, z człowieka brała początek sztuka, między nami panuje cudowna solidarność... a ta solidarność to właśnie zupełne, skończone, doskonałe życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogę zapomnieć pewnego spotkania w nowej pinakotece mnichowskiej. Stałam przed płótnem wyobrażającem „Śmierć Wallensteina“... stałam zdumiona, oczarowana, niemal przygnębiona tą sceną mistrzowską w swej prostocie... Nie mogłam sobie zdać sprawy z tej tajemniczej potęgi talentu, która artyście daje możność tak ograniczonemi środkami wywoływać trwałe, niezatarte wrażenie... Całe życie będę pamiętać ten obraz i komentarz wygłoszony przez jakiegoś nieznajomego, który wraz ze swoim, widocznie młodszym od siebie, towarzyszem, w głębokiej zadumie przypatrywał się malowidłu z drugiego kąta sali. Artysta przedstawił alkowę na wpół przysłoniętą ciemną firanką, z poza której rysuje się wspaniałe łoże. Przed łożem na poprzek leży rozciągnięty trup wodza, na który spogląda ponuro jakaś postać z twarzą w części rondem kapelusza, w części płaszczem przysłonięta... oto wszystko. Malarz z zadziwiającą śmiałością odrzucił na bok zwykłe efekty, które mógł z tego faktu wydobyć; zamiast sceny pasowania się Wallensteina z napastnikiem, zamiast gromady sprzysiężonych, zamiast krwi i żelaza, zamknął nieporównanie wyższą dramatyczność w chwili po spełnieniu zbrodni. Ukośne spojrzenie na ciało wodza, postaci wysuwającej się jak cień z komnaty Wallensteina, jakby dla przekonania się, czy nie drgają w nim jeszcze jakie resztki życia, od którego zawisły losy Europy — to cała filozofja tej dziejowej chwili, traktowanej przez artystę z prawdziwą mistrzowską skromnością.
Gdy tak w niemej zadumie przywoływałam przed oczy główne epizody wojny trzydziestoletniej, posłyszałam urywek rozmowy między dwoma nieznajomymi, podziwiającymi arcydzieło pędzla.
— Dlaczego — spytał młodszy — przed tem płótnem byłbym zdolny spędzać całe godziny w zachwycie, którego nie jest w stanie obudzić we mnie Madonna sykstyńska?
— Bo jesteś dzieckiem swego wieku, odrzekł starszy z smętnym uśmiechem.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że niby celnik nowożytny, nie wejdę do królestwa ideałów.
— Bynajmniej... Zaznaczam tylko fakt, żeś, jak większa część nowego pokolenia, zimny wobec ideału Rafaela.
— Jestże to niższość, czy wyższość nasza? — Ani jedno, ani drugie, ale poprostu różność.
— Różność ludzi, czy ideałów?
— Rozumie się, że ideałów. Sprzęż sobie kiedykolwiek dla zabawki bilans dziejowy, przekonasz się, że człowiek nie zmienia się wcale, bo suma materjalnych i duchowych pierwiastków we wszechświecie jest zawsze jedna i ta sama. Ale zmieniają się formy bytu, — a więc i ideały. Sztuka, tak jak historja, nie powtarza się. Ideały religijne minęły i nigdy już nie wrócą. Brak im podstawy, bez której istnieć nie mogą: wiary. Przejrzyj wszystko, cokolwiek wydała najświetniejszego sztuka dzisiejsza na polu malarstwa religijnego i porównaj z jedną z tych długich, chudych, bezcielesnych prawie postaci i średniowiecznych świętych, bezimiennego pędzla. Rozśmiejesz się z rysunku, wzruszysz ramionami na koloryt, ale schylisz czoło przed wyrazem wzniesionych oczów, z których świeci to, co dla ciebie na zawsze zagasło... zachwyt ascetyczny.
— A cóż my mamy na miejsce tej wiary, która cuda takie stworzyła?
— My mamy przekonania, nie gorsze, według mnie, od wiary, skoro za nie również cierpieć potrafimy.
Młodzieniec, widocznie artysta, pokręcił głową z powątpiewaniem, a spuściwszy ją potem na piersi, rzekł smutnie:
— Ja nie wchodzę w to, co lepsze lub gorsze, ale w czem silniejszy pierwiastek natchnienia.
— A któż ci powiedział, że go nie mają przekonania?
— Chodźmy, chodźmy stąd, — rzekł zcicha ojciec, starając się uprowadzić mnie z sali.
Jakaś gorączkowa ciekawość przykuwała mię do miejsca, i dziwnie mi w uszach brzmiał spokojny, mierzony głos nieznajomego, w którym dźwięczała tylko siła bez śladów uniesienia.
— Daj trzydziestoletnią wojnę za temat ówczesnemu malarzowi i artyście naszej doby, zakończył nieznajomy, będziesz miał dwa obrazy jak dzień i noc do siebie niepodobne: z pierwszego mówić będzie do ciebie religja, z drugiego historja. Nie potrzebuję dodawać, który z tych dwóch ideałów jest waszym ideałem. Wiem, że będziecie malowali i religijne obrazy, ale wzory mistrzów-wiary zostaną dla was niedoścignione, tak jak w rzeźbie nie osiągniecie nigdy doskonałości starożytnych... Inaczej być nie może.
Byłabym jeszcze dłużej słuchała tej rozmowy, która dziwne wemnie struny poruszała, gdyby ojciec przemocą prawie nie wyciągnął mnie na ulicę. Wychodząc z sali, spojrzałam na nieznajomego. Wrażenie było przelotne, ale trwałe; spostrzegłam twarz bladą, zmęczoną i piękną jakimś niezwykłym, duchowym odblaskiem... Było coś tycjanowskiego w tej głowie na wpół łysej, na którą padał z góry przez okna galerji promień słońca, połyskliwie cieniując piękną, ciemną brodę, przy której zacieniała się jakaś ogólna nieprawidłowość rysów... Nie wiem dlaczego obejrzałam się jeszcze razy kilka... Jestem pewna, że spotkawszy nieznajomego, natychmiast-bym go poznała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeszcze kilka miesięcy takiej wędrówki w pośród natury, ludzi i dzieł sztuki, a byłabym bezpowrotnie potargała więzy, któremi od dzieciństwa umysł i serce mi oplątywano. Niestety, przeznaczeniem mojem było znać tylko pasowanie się z najróżnorodniejszemi prądami życia, które się koło mnie krzyżowały, niszcząc wzajemnie swe siły, a mnie w jednym punkcie wśród wzburzonych jego fal utrzymując. Otrzymałam list od Alfreda — trzeba było wracać do domu.
Do domu!... do siebie... którejże z młodych kobiet serce silniej nie zabije na te wyrazy, zamykające w sobie cały świat wymarzonych rozkoszy! Moje serce także nie zostało spokojnem, ścisnęła je trwoga nieokreślona; zabiło gorączkowo, ale obawą jakiejś walki między tem, co niedawno w niem się zrodziło, a tem, co zastanie koło siebie. Mimowoli przypomniałam sobie tę stanowczą chwilę mego chmurnego żywota, kiedy mię oddawano pod opiekę ciotki Elfrydy. Czułam, że coś stracę, że strata będzie niepowetowaną, a nie wiedziałam dokładnie, czego powinnam żałować. Nagły powrót do domu pozostawiał mnie w mgłach niewyraźnych przeczuć, po za któremi już zaczęłam inne, prawdziwe odgadywać światy. Gdyby te przeczucia miały były czas skrystalizować się w jasne, określone pojęcia, stanęłabym przynajmniej uzbrojona do walki, kiedy już walka miała być jedyną treścią mego istnienia. Ale wracałam słabsza jeszcze na duchu, słabsza dręczącem rozdwojeniem, targana między pół snem pół jawą, podobna do istoty pogrzebionej w śnie letargicznym, która na chwilę łudzi się nadzieją ratunku i powtórnie obumiera w stokroć sroższych męczarniach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogę zamilczeć o wydarzeniu w Szwajcarji. W tych dwóch miesiącach podróży, zdawałoby się, że każdy dzień miał być dla mnie jakąś pełną znaczenia nauką.
Stałam z ojcem na Moście Djabelskim. W sercu było mi tak ponuro jak na dnie przepaści, nad którą zwieszona patrzyłam na fale wodne rozpryskujące się po skałach. Posępna przyroda nie przemawiała już do mnie tym samym, co dawniej, językiem. Fatalistyczne instynkty, jak stado sępów, mózg mi obsiadły; gdziem tylko spojrzała naokoło siebie, widziałam na tych czarnych wiekowych opokach śmierć wypisaną wyraźnemi głoskami.
— Ojcze — zagadnęłam — dlaczego przepaść przyciąga?
— Jak wszystko, — co nieznane, odrzekł spokojnie, trzymając mię silnie za rękę.
Ta odpowiedź ugodziła mnie w samo serce, jednym wyrazem, określając całe dwa miesiące moich szamotań się samej z sobą.
— Więc wszystko, co nieznane, jest przepaścią? — zapytałam, trwożnie się w patrując w pogodne oczy ojca, gdy krzyk w przeciwnym końcu mostu przerwał naszą rozmowę.
Oboje szybkim ruchem zwróciliśmy się ku stronie, skąd krzyk pochodził. Około krawędzi mostu stał młody, piękny mężczyzna, podtrzymujący zemdloną, również młodą kobietę, której głowa bezwładnie zwisła mu przez ramię.
Podbiegłam ku pięknej parze, ofiarując flakonik z angielskiemi solami. Młoda kobieta wkrótce przyszła do siebie, a gdy otworzywszy oczy, ujrzała się w objęciach swego towarzysza, dziecinnie trwożnym ruchem przytuliła główkę do jego piersi, i zcicha wyszeptała:
— Zlękłam się śmierci... mnie przy tobie tak dobrze... jam taka szczęśliwa...
Oczy dwojga młodych ludzi spotkały się w wyrazie niemego, nieopisanego zachwytu.
— Miłość odciąga od przepaści, — rzekł ojciec z pewnym naciskiem, odchodząc od zakochanych.
— A gdzie jej niema?... spytałam ze zniechęceniem, spuszczając ręce.
— Tam jest obowiązek odparł sucho, jak gdyby pragnąc przerwać niemiłą rozmowę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obraz na Moście Djabelskim i ostatnie aforyzmy wypowiedziane z tego powodu przez ojca ścigały mnie do samego domu. Im bliżej czułam się tych progów, które się mojemi nazywały, tem duszniej mi było w piersiach, tem widoczniej niknęły jeden po drugim wszystkie zbawienne skutki dwumiesięcznej fizycznej i moralnej kuracji. Stan gorączkowy powracał, silniejszy może, niż przedtem. Sny, straszne jakieś, nużące, dręczyły mię po całych nocach. Jeden, najdziwniejszy, do dziś dnia pamiętam. Zdawało mi się, że stoję na Moście Djabelskim. Koło mnie zjawił się nagle Alfred i przemocą usiłował mnie uściskać. Wyrywałam się z jego objęć, i biegłam na drugi koniec mostu, słysząc za sobą ciągłą pogoń. Oparłam się nareszcie o poręcz dla obronienia się od napaści, ale uczułam nagle, jak dwie silne ręce popchnęły mię w przepaść przez parapet. W tem szybkiem spadaniu z góry na dół było coś przerażającego. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy, lecąc z tej zawrotnej wysokości, na połowie drogi spostrzegłam stojącego mężczyznę, który jedną ręką sam trzymał się wątłego krzaku, chroniąc się przed upadkiem z gładkiego prawie cypla skały, drugą wyciągnął dla ratowania mnie od śmierci. Gdy tak całym ciężarem coraz szybciej ku przepaści leciałam, opasało mię nagle to zbawcze ramię i wtedy spostrzegłam, że tym, który mię wyratował, był nieznajomy z monachijskiej galerji obrazów. Jeszczem nie zdołała ochłonąć z wrażenia po tym niespodziewanym widoku, kiedy nieznajomy puścił z jękiem gałązkę, której trzymał się dotąd konwulsyjnie i oboje runęliśmy w spienione nurty.
Zamknęłam oczy, pewna będąc, że nadeszła moja ostatnia godzina. Płynęliśmy oboje przeciwko prądowi, nieznajomy, pracując rozpaczliwie jedną ręką, ja, czując, że krępuję jego ruchy, i że przyczynię się do prędszego zatonięcia... Otworzyłam oczy i spojrzałam w górę... nad krawędzią mostu, na niesłychanej wysokości spostrzegłam twarz Alfreda, który ze strasznym uśmiechem przypatrywał się naszemu pasowaniu się ze śmiercią. Nieznajomy słabł coraz bardziej i już widziałam otwierającą się przed nami otchłań wodną, kiedy dostrzegłam pływający przed nami koniec jakiegoś sznura, ginącego gdzieś we mgłach wysoko.
— To może od dzwonu na trwogę — powiedziałam na wpół do siebie na wpół do mego towarzysza.
Ożywiona tą nadzieją targnęłam za sznur z całej siły i w istocie usłyszałam odgłos dzwonu. Ale nie były to zwykłe spiżowe dźwięki wzywające na pomoc. Do moich uszów, dręczonych już szumem dostającej się potrosze wody, dolatały jakby wydzwaniane wyrazy, które systematycznie na trzy tempa się powtarzały:
— Mężatka, mężatka, mężatka...
A tam na górze tem u szyderczemu dzwonieniu wtórował głośny śmiech Alfreda.
Straszna, śmiertelna trwoga owładnęła mię, jakby w tej chwili rozpoczęło się moje konanie.
Żelazny uścisk mego towarzysza wolniał widocznie... ja coraz szybciej za sznur dzwonu pociągałam, który coraz głośniej niepokoił okoliczne echa, wołając:
— Mężatka, mężatka!
Aż wynurzyła się z wody jakby postać ciotki Elfrydy, która wprost ku nam płynęła. Twarz jej była groźna, nienawiścią tchnąca. W ręku miała różaniec, którego krzyż silnie ścisnąwszy, samemi paciorkami krwawo czerwonemi zamierzyła się na nas.
Czułam, że to śmierć się przybliża. Ale umrzeć trzeba było w każdym razie, bo nieznajomy ostatka sił już dobywał.
Jeszcze targnęłam za dzwon, który słabo tylko raz jęknął:
— Mężatka!
I uczułam uderzenie w głowę, które mię przytomności pozbawiło. Zimna fala twarz mi oblała, a tam pod wodą rozległ się świst jakiś przeraźliwy...
Obudziłam się... Byłam na stacji... byłam w domu. Po rozpalonych policzkach spływała mi woda, którą stojący przy mnie ojciec starał się mię cucić z omdlenia. Przez okno wagonu widziałam oczekującego uśmiechniętego Alfreda... Sen się skończył... rzeczywistość miała być dalszym jego ciągiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Miłość odciąga od przepaści“ — mówił ojciec — wytykając jakoby w tych słowach nową drogę życia... O, Bóg mi świadkiem, żem po niej pójść pragnęła. Modliłam się o miłość jak o zbawienie, a czułam, że modlitwa moja jest jakby bezprzedmiotową, że nie wiem sama o co ręce składam do Boga miłości. W sercu czułam straszną próżnię, w myśli nie stworzyło się nawet pojęcie o tem, jak to się kocha. Mąż mój zresztą zdawał się bynajmniej nie dostrzegać tego braku... on kochał, i to mu wystarczało!
Ileż to razy przedsiębrałam uczciwą próbę z samą sobą, ile razy chciałam wzbudzić w sobie to, co się nazywa miłością! Przeczucie mi mówiło, że ci dwoje młodych na Moście Djabelskim kochali się; patrzyłam więc długo w oczy Alfreda starając się choć w przelocie schwycić w jego spojrzeniu wyraz, z którym młody człowiek powitał powracającą do życia towarzyszkę.
Jakże strasznie byłam karaną, jak odmiennie były tłómaczone moje intencje... Na usta Alfreda występował dziwny jakiś pół uśmiech, oczy zachodziły szklistą powłoką... chciałam się wyrwać... uciekać... napróżno...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jam nie kochała męża, to już nie ulegało żadnej wątpliwości. W dniu, w którym ten pewnik jasno i niezbicie stanął mi przed oczyma, możnaby powiedzieć, że jakiś chwilowy spokój wstąpił w moją duszę. My biedne, zawsze niedołężne niemowlęta, które żadnego udziału we własnych losach nie bierzemy, mamy zawsze gotowe recepty na życie.
— Tam gdzie niema miłości, jest obowiązek.
Precz ze wszystkiem, co nie jest obowiązkiem. Dalej na dno serca westchnienia za życiem pełnem doskonałości, złożonem z miłości i wiedzy, dalej do najskrytszych kątów mózgu na wieczne przechowanie te zasoby nagromadzone przez dwumiesięczną pracę wytrwałą. Wszystko to nieznane, to przepaść, to grzech. Rzuciłam się na kolana do modlitwy... O ja nieszczęśliwa!... modlitwa nie przychodziła... usta szeptały wyrazy bez związku, w których dusza najmniejszego nie brała udziału.
Boże, Boże, co ze mną będzie!... jam straciła zdolność do modlitwy nałogowej, do modlitwy, praktyki, a inaczej modlić mi się nie wolno. Myśl moja nie może już z zachwytem błądzić po tych laurowych pałacach, gdzie On w niezrównanej chwale, w majestatycznej obojętności króluje wpośród aniołów... Ja Go szukam koło siebie w życiu mojem, w mojem nieszczęściu, ja go zapytuję dla czego, dlaczego?... i nie mam odpowiedzi.
O pocom ja oczy otwierała, poco patrzyłam, poco widziałam, kiedy z dawną ślepotą tak mi było spokojnie tak zacisznie... oddajcie mi dawną martwotę, dawny spokój.
Napróżno... Fatalność sprawiła, że zanim jeszcze stałam się inną, już tą samą być nie mogłam. Fatalność!... To zabójcze pojęcie, nanowo i z większą, niż kiedykolwiek siłą zapanowało nademną. Tylko dziś, rozbudzona i w pewnym stopniu rozwinięta indywidualność moja, silnie przeważający element myślowy, nadały mu odmienną jakąś barwę: była to potworna mieszanina greckiej ananke i wschodniego fatalizmu, ubrana w mistyczną szatę Śgo Augustyna. Głębokie przekonanie, że byłam przeznaczoną na cierpienia, obudziło uśpione na chwilę pragnienie zadawania sobie męczarni i moralnych maceracji. Przyszedł mi do tego w pomoc, jak zwykle, jeden nędzny paradoks:
— Przed podróżą moją — mówiłam do siebie — wypełnianie obowiązków przychodziło mi bez żadnej trudności. Stan apatji, odrętwienia, w jakim się wtedy znajdowałam, nie dopuszczał żadnych cierpień, żadnej walki, żadnego zaparcia. Dziś co innego, dziś poznałam zwodnicze ułudy innego życia, innego świata. Cała moja istota wydziera się chwilami do tej egzystencji. Odepchnąć od siebie te wszystkie pokusy, wyrzec się tego, co nie jest domowem ogniskiem, grzać się przytem ognisku, choć w niem żaden ogień nie tleje, z uśmiechem przyjmować pieszczoty męża, którego się nie kocha, skrępować serce, by za silnie nie biło, przykuć myśl na uwięzi, by nad przepaści nie wzlatywała, podsycać walkę między starem i nowem ja, aby bólu na całe życie starczyło, — słowem: poświęcić się z zupełną wiedzą o ogromie dopełnionej ofiary, — oto będzie najwspanialszy hołd złożony obowiązkowi.
I krwawiłam własnemi rękami moje serdeczne rany, rozdzierałam dobrowolnie moją istotę moralną, doznając przy tem dziwnego uczucia graniczącego z rozkoszą, kąpałam się w cierpieniu, a jeżeli w tych szalonych zapasach siły mię zdradziły, padałam na kolana przed tą zakrwawioną głową Chrystusa błagając o niedoścignione szczęście śmierci męczeńskiej.
Tak przeszły dwa długie miesiące, tak nadszedł dzień dzisiejszy, który jest powodem, że rzuciłam po za siebie okiem na ten okres czasu dowolnie rokiem zwany, a dla istot mnie podobnych zawierający całe wieki udręczeń. A co widać przedemną?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przedemną widać najstraszniejszą klęskę, jaką człowiek widzieć może... przedemną rutyna w nieszczęściu, powolna utrata godności w cierpieniu, zgryźliwa drobiazgowość w boleści, rozpacz ujęta w karby życia codziennego, potem coraz łatwiejsze tranzakcje z sumieniem i wyrobienie sobie sztucznego organu oddychania w tej atmosferze, przeciwko której walczyłam tak zawzięcie. Ha, stanę się może szczęśliwą przez przyzwyczajenie!

Warszawa.Władysław Bogusławski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Bogusławski.