Pamiętnik panny służącej (1923)/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

I oto osiem miesięcy upłynęło, a ja nie napisałam ani jednego wiersza w pamiętniku — miałam co innego do czynienia i co innego do myślenia. Akurat trzy miesiące temu, jak z Józefem opuściliśmy Prieuré i zainstalowaliśmy się w małej kawiarni, tuż przy porcie w Cherbourgu. Pobraliśmy się, interesy nasze idą dobrze i mój nowy fach podoba mi się; jestem szczęśliwa.
Urodziłam się nad morzem, powracam do morza. Nie czułam jego braku, a jednak sprawia mi to przyjemność, iż znowu je widzę. Niema tu samotnych krajobrazów Audierne, nieskończonego smutku tamtych okolic, wspaniałej grozy skał dyszących śmiercią. Tutaj nie ma nic smutnego, przeciwnie, wszystko tchnie wesołością... Panuje tu radosny hałas miasta, w którym jest dużo wojska, ruch zachwycający, bezustanne życie portu wojennego. Miłość idzie swą drogą, w ciągłych rozszalałych pochodach orgji, procesja tłumu chciwego rozkoszy podczas długiego wygnania, widok ciągle przemieniających się postaci, czuję w nich zapach morskich wodorostów, który lubię zawsze, pomimo, że nigdy nie był on słodkim w moim dzieciństwie. Widuję wieśniaków z moich stron na służbie przy okrętach „Stanów“. Nigdy nie rozmawiamv z sobą, nie mam nadzieji dowiedzenia się od nich czegośkolwiek o swoim bracie... Już to tak dawno temu!.. Myślę o nim, jak o umarłym...
„Dzień dobry... Dobry wieczór... bywaj zdrowa!..“ Oto cała nasza rozmowa... O ile są pijani, są zupełnie znikczemniali... a gdy nie są znikczemniali, są nadto pijani... A głowy ich są podobne do głów starych ryb... Dlatego nie ma żadnych wrażeń lub łączności serca między mną i nimi... Przytem Józef nie lubi, abym zpoufalała majtków, tych brudasów bretońskch, którzy zwykle nie mają ani grosza przy duszy i którzy upijają się jedną szklanką lub najwyżej trzema...
Ale, muszę opowiedzieć należycie wszystko to, co poprzedziło nasz wyjazd z Prieuré.
Zapewne pamiętacie, że Józef sypiał w izbie nad stajnią. Zawsze, zimą czy latem, wstawał o piątej rano. Otóż 24-eo grudnia rano, akurat w miesiąc po powrocie z Cherbourga, zobaczył, że drzwi od kuchni były na rozcież otwarte.
— Cóż to!.. — powiedział sobie — czyżby już powstawali?
Zauważył jednak w tejże chwili, że szyba tuż przy zamku była wyrżnięta djamentem o tyle, iż można było przełożyć przez otwór ten rękę. Zamek zaś był wyważony wprawna do tego ręką. Kawałki drzewa, kawałeczki szkła walały się po piasku. Drzwi wewnątrz domu zawsze szczelnie pod dozorem pani zamykane wieczorem, również stały otworem. Zrozumiał, iż zaszła tu jakaś rzecz przerażająca... Bardzo zaniepokojony — powtarzam to według relacji Józefa, jakie składał w magistracie — Józef wszedł do kuchni, następnie do korytarza, z którego wchodziło się do łazienki, do przedpokoju, potem na lewo do śpiżarni, do jadalni, do mniejszego salonu, a w głębi do salonu dużego. Jadalnię ujrzał w nieładzie straszliwym, jak po rabunku... Meble poroztrącane, kredens roztwarty, szuflady wywalone i wywrócone na dywanie, na stole pomiędzy pustemi pudełkami i rozmaitemi porozrzucanymi przedmiotami bez wartości świeca wypalona w lichtarzu blaszanym. W śpiżarni ukazał się jego oczom widok prawdziwego spustoszenia. Tu, jak to zdaje się już zaznaczałam, znajdowała się głęboko wmurowana w ścianę szafa, zabezpieczona bardzo skomplikowanym zamkiem, sekret otwierania którego znała jedynie pani. Tam to spoczywało owe słynne i kosztowne srebro w trzech ciężkich skrzyniach okutych w żelazo i zamkniętych na kłódki. Skrzynie owe oprócz tego były jeszcze przymocowane żelaznymi prętami do muru. Otóż te trzy skrzynki wyrwane były ze swej tajemniczej skrytki. Stały one teraz po środku śpiżarni otwarte i próżne. Na ten widok Józef wszczął alarm. Z całych sił począł krzyczeć wybiegłszy na schody:
— Proszę pani... proszę pana!.. prędko tutaj... ukradli... ukradli..
Nastąpił nagły gwałt, rwetes, zamieszanie przerażające. Pani w koszuli, zaledwie czemś na ramionach przyrzucona, pan, zapinający w drodze kalesony, z po za których na brzuchu wyłaziła koszula... Oboje roztargani, pobladli, wykrzywieni, jak gdyby rozbudzeni z dręczącego ich snu, krzyczeli:
— Co się dzieje?.. Co się dzieje?..
— Ukradli... Ukradli...
— Co ukradli?.. Co ukradli?..
W jadalni pani jęczała:
— Mój Boże!.. mój Boże!
Podczas tego pan ze ściśniętemi wargami wykrztuszał:
— Ukradli... ale co?.. co?
Pani zaprowadzona do śpiżarni przez Józefa, na widok trzech skrzynek z poodrywanemi sztabami i kłódkami, wydała z siebie straszny okrzyk:
— Moje srebra!.. O Boże!.. Czyż to możliwe?.. Moje srebra!
I podnosząc puste powywracane skrzynki, przerażona, osunęła się na podłogę... I z trudnością, bezsilnie, głosem dziecka skarżyła się:
— Wszystko zabrali!.. wszystko zabrali... wszystko... wszystko!.. nawet garnitur do oliwy Ludwika XVI.
Wtedy, gdy pani patrzyła na skrzynki, jak się patrzy na swoje umarłe dziecko, pan drapał się po karku, spoglądał dziko i głosem płaczliwym i upartym powtarzał dysząc:
— O, psiakrew!.. ach, psiakrew!.. psiakrew.... psiakrew...
A Józef wywrzaskiwał także srogo wykrzywiając się:
— Garnitur Ludwika XVI... garnitur Ludwika XVI... Ach, bandyci!...
Potem nastała chwila tragicznej ciszy, długa chwila bezsilności, cisza śmiertelna. Bezsilność istot i rzeczy, jaka zwykle następuje po nagłych, okrutnych wielkich kataklizmach.... Światło latarni, którą trzymał Józef w ręku, kołysało się, oświetlając to wszystko; na zmartwiałe twarze i rozwarte skrzynie kładło swe czerwone, drżące i złowrogie błyski.
Na krzyk Józefa zeszłam jednocześnie z państwem. Wobec tego nieszczęścia i pomimo nadzwyczajnego komizmu tych twarzy, pierwszem mojem uczuciem było współczucie. Zupełnie tak odczułam tę chwilę, jak gdyby to nieszczęście i mnie także dotknęło, jak gdybym i ja cierpiała z tej przyczyny. Chciałam powiedzieć pani, którą zaledwie widziałam skurczoną na podłodze, coś pocieszającego... Ale to wrażenie solidarności, a raczej służalczości szybko zatarło się.

Zbrodnia ma w sobie coś uroczystego, coś co przeraża, ale budzi także — sama nie wiem, jak to nazwać, ale ot, jakby — uwielbienie. Właściwie nie uwielbienie, ponieważ uwielbienie jest uczuciem moralnem, uniesieniem czysto duchowem, a to wrażenie, jakie odnoszę, jest całkowicie zmysłowem.
Jest to jakieś zwierzęce, fizyczne wstrząśnienie, które przejmuje całą moją istotę, wstrząśnienie to jest jednocześnie przykrem i rozkosznem, jakgdyby gwałt bolesny na mnie dokonany... To ciekawe, to nawet szczególne, a może okropne — i ja nie potrafię wyjaśnić prawdziwej przyczyny tego dziwnego, a tak silnego wrażenia, ale dla mnie każda zbrodnia, a zwłaszcza morderstwo, ma coś w sobie z tajemniczej korespondencji miłosnej... A więc tak... piękna zbrodnia działa na mnie, jak piękny samiec...

Muszę napisać, jakie refleksje opanowały mnie, gwałłownie przeobrażając i przenosząc z litości do wesołości, do zadowolenia łobuzerskiego. Szybko bardzo otrząsnęłam się ze współczucia, jakiem napełniła moje seret ta wielka zbrodnia kradzieży.
Bo oto pomyślałam sobie:
— Dwie istoty, żyjące jak krety, jak potwory... Dobrowolni więźniowie, zamknęli się sami z własnej chęci do tego więzienia i tak żyją za tymi niegościnnymi marami... Wszystko to, co nadaje radość życiu, uśmiech domowi, zniszczyli jako rzecz niepotrzebną. To, co mogło usprawiedliwić ich bogactwo, to za coby im można przebaczyć ich bezużyteczność, ukryli jak jaką obrzydliwość. Nie pozwalają ani jednemu okruchowi spaść ze swego stołu dla głodnych nędzarzy, nic nie chcą dać ze swego oschłego serca tym. którzy cierpią. Oni nawet ograniczają swoje własne osobiste szczęście.
I ja takich to miałabym żałować? Och nie!... To, co ich spotkało — był to wymiar sprawiedliwości. Ogołocenie ich z pewnej cząstki majątkowej wpuściło nieco powietrza do tych ukrytych skarbów, dobrzy złodzieje nieco zrównoważyli to...
Jeżeli żałuję to chyba tylko tego, że te dwie szkodliwe istoty nie popadły w zupełną nędzę i że nie są jeszcze bardziej obdarte, aniżeli ubodzy, którzy tylekroć naprożno żebrzą pod ich drzwiami i że nie są oni jeszcze bardziej schorzali od tych opuszczonych, którzy konają na drodze o dwa kroki od ich ukrytych przeklętych bogactw. Myśl, że moi państwo mieliby torbę na plecach, a ciała ich okryte byłyby nędznymi łachmanami, nogi pokaleczone od dróg kamienistych, że oni wyciągaliby ręce na progu nieubłaganych złych bogaczy, zachwycała mnie i napawała uciechą. Ale uciecha moja stawała się tem silniejszą i bardziej nienawistną głównie z tego powodu, że to dotknęło panią, która oto teraz skurczona na podłodze przed swemi pustemi skrzyniami, wyglądała jak umierająca. Bo nie można było wyobrazić sobie nic straszniejszego dla istoty, która nigdy nic nie kochała, ceniła jedynie pieniądze, a wszystko inne dla niej było bez wartości, dla której nie istniały przyjemności, kaprysy, miłosierdzie, miłość, cały ten boski przepych dusz...
Ten okropny ból, jakiego teraz doświadczała, to pomsta za upokorzenia, za oschłość, jakie zawsze musiałam znosić przy zbliżeniu się do niej, jakich nigdy nie szczędziła mi, były one w każdem jej słowie, spojrzeniu...
Ach, napawałam się teraz rozkoszną dziką radością. Pragnęłam krzyczeć: „Dobrze się stało... ach, jak dobrze się stało!“ I przy tem chciałam poznać tych zachwycających złodzieji, aby im podziękować w imieniu wszystkich nędzarzy... i uściskać, jak braci...
O dobrzy złodzieje, drodzy wykonawcy sprawiedliwości, dzięki wam, przechodzę tak silne i wyśmienite wrażenia!
Pani jednak potrafiła zapanować nad sobą... Jej natura napastnicza i kłótliwa wybuchnęła z całą gwałtownością:
— I co tu robisz? — powiedziała do pana ze złością, tonem najwyższej pogardy. — Po co tu stoisz?.. Jesteś śmieszny z tą swoją odętą twarzą i z tą głupią miną... Myślisz, że jak tak stać będziesz, to wróci się nam nasze srebro. Porusz się nieco... i staraj się zrozumieć... Idź po żandarmów i po sędziego... Czyż nie powinni już tu być oddawna? Ach, Boże mój, cóż to za człowiek!
Pan zabierał się do odejścia, zgiąwszy plecy, a pani jeszcze napadła nań:
— Ale jakże się to stało, że nic nie słyszałeś?.. Wchodzą do domu... wysadzają drzwi... wyłamują zamki, wyrywają skrzynie z murów i ty nic nie słyszysz?.. Do czegóż więc jesteś, ty niezdaro, wałkoniu jeden?
Pan ośmielił się odpowiedzieć:
— Ale ty także, aniołku, nic nie słyszałaś.
— Ja?.. To zupełnie co innego... Czy to nie należy do mężczyzny?.. A zresztą irytujesz mnie. Idź sobie.
I gdy pan poszedł ubierać się, pani wściekłość swoją zwróciła ku nam:
— A wy?.. Cóż tak stoicie i przyglądacie mi się?.. Wam to wszystko jedno, was nic nie obchodzi, że wasi państwo są okradzeni?.. Wy także nic nie słyszeliście?.. Jakby umyślnie... Bardzo miła rzecz mieć podobną służbę... wy dbacie o to, aby się najeść i wyspać po za tem nic was nie obchodzi... Bydło!..
Potem zwracając się specjalnie do Józefa:
— Dlaczego psy nie szczekały... powiedz, dlaczego?..
Pytanie to zakłopotało Józefa na chwile. Ale zaraz oprzytomniał.
— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział tonem prostoty. — Ale to prawda... psy nie szczekały... Ach, to ciekawe!..
— Ale czy spuściłeś je?..
— Naturalnie, że je spuściłem, jak co wieczór... To jednak ciekawe!.. Ach, ale to ciekawe! Możnaby przypuszczać, że złodzieje znali dom... i psy.
— Mój Józefie, jakim sposobem Józef, taki zawsze przychylny, taki akuratny i ścisły we wszystkiem... dziś nic nie słyszał?..
— To prawda... nic nie słyszałem... I to jest ogromnie dziwne... bo nie mam nawet twardego snu... Jak kot łazi do ogrodzie to słyszę go... To jakaś rzecz niepojęta z tem wszystkiem... Albo i te przeklęte psy...
— Pani przerwała:
— Dajcie mi spokój... Wszyscy jesteście bydlętami... A Marjanna?.. Gdzie jest Marjanna?.. Dlaczego nie, ma jej tutaj?.. Śpi z pewnością jak kamień.
I wyszedłszy ze śpiżarni na schody, wołała:
— Marjanno!.. Marjanno!..
Popatrzyłam na Józefa, przyglądał się skrzyniom, był poważny. A w oczach jego taiło się coś tajemniczego.

Nie będę usiłowała opisywać szczegółów tego dnia. Prokurator republiki, zawezwany telegraficznie, rozpoczął swe badania popołudniu. Józef, Marjanna, oraz ja, wzywani byliśmy każde z osobna. Dwoje pierwszych dla formy, do mnie zaś zwracano się z nieprzyjaznem naleganiem, co było nader przykre. Robiono rewizję w moim pokoju, przeszukiwano w komodzie i w kufrach. Korespondencja moja również była ściśle przeglądana... Dzięki szczęśliwemu trafowi, który teraz błogosławię, skrypt tego dziennika, uniknął rąk policyjnych. Na kilka dni przedtem wysłałam go do Klękli, od której otrzymałam poprzednio list pełen serdeczności. Gdyby nie to, policja znalazłaby w tych kartkach dowód oskarżający Jozefa, a przynajmniej podejrzewałaby go...
Jeszcze teraz dostaję dreszczy, gdy pomyślę o tem. Oglądano również cały ogród, aleje, ściany, sztachety, podmurowanie, małe podwórko, wychodzące na drogę, aby wpaść na jakikolwiek ślad przystawionej drabiny i t. p. Ale ziemia była sucha i twarda i niepodobieństwem było odkryć bodaj najmniejszy ślad. Furtka żelazna, sztachety, podmurowanie, płot, nic nie wskazywały, utrzymując zazdrośnie tajemnicę. Rozpytywanie ludzi okolicznych również nie doprowadziło do niczego. Jeden opowiadał, że widział jakiegoś blondyna, który wydał mu się podejrzanym, inny bruneta, który miał śmieszną minę. Śledztwo nie mogło nic wykazać. Żadnego śladu, zadnej wskazówki.
— Trzeba czekać — wyrzekł tajemniczo prokurator, odjeżdżając wieczorem. Może policja paryska wpadnie na trop przestępców.
Podczas tego męczącego dnia, w którym bezustannie ludzie przychodzili i wychodzili, nie zastanawiałam się nad tym dramatem, który po raz pierwszy ożywił to zatęchłe ponure Prieuré. Pani nie dawała nam ani chwili spokoju. Kazała latać wciąż to tu, to tam... zupełnie bez powodu, ponieważ całkiem straciła głowę... Marianina jedynie tak wyglądała, jak gdyby nie wiedziała, że coś podobnego zdarzyło się w domu, jak gdyby zupełnie o niczem nie wiedziała... Gdy patrzyłam na nią, przypominała mi się smutna Eugenja, tej jak i tamtej myśli były dalekie od tego, co ją otaczało i co nas zajmowało.
Skoro tylko pan ukazał się w kuchni, Marjanna stawała się tak oszołomioną, zupełnie jakby pijaną, i patrzyła ma w oczy z zachwytem, a oczy te zdawały się mówić:
— Och, ta twoja tłusta twarz!.. twoje tłuste ręce!.. twoje duże oczy!..
Dopiero wieczorem, po obiedzie, mogłam nieco zastanowić się.
Przyszła mi w tej chwili myśl i potem umocniła się we mnie, że Józef musiał być wtajemniczonym w ten śmiały rabunek. Coś mówiło mi, że pomiędzy podróżą jego do Cherbourga a przygotowaniem tego nieporównanie zuchwałego czynu był jakiś związek. I przypomniała mi się odpowiedź jego w wilję wyjazdu:
— To zależy... od jednej bardzo ważnej sprawy.
Pomimo, że usiłował być naturalnym, ja jednak odczuwałam w jego gestach, w jego zachowaniu się, w jego spokoju, niezwykły przymus... dla mnie jednej widoczny.
Tego instynktownego przeświadczenia nie starałam się wcale odpychać. Przeciwnie cieszyłam się tem... Gdy Marjanna zostawiła nas na chwilę w kuchni samych, zbliżyłam się do Józefa i cicho, łagodnie, z niedającym się wyrazić wrażeniem zapytałam go:
— Józefie, powiedz mi, że to ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie... Powiedz mi... że to ty ukradłeś srebro pani...
Zdumiony, osłupiały tem pytaniem Józef, patrzył na mnie w milczeniu... następnie nagle, nie odpowiadając mi, przyciągnął mnie ku sobie i pochyliwszy się pocałował w kark tak mocno, że zupełnie jakgdyby mnie uderzył pałką, poczem wyrzekł:
— Nie mów o tem... ponieważ pojedziesz ze mną do kawiarni... i przytem dusze nasze są podobne.
Przypomniał mi się posąg indyjski, stojący w salonie hrabiny Fardin, posąg ten był przeraźliwie, zbrodniczo pięknym... W tej chwili Józef był podobny do niego...

Przeszły dni... przeszły miesiące... Naturalnie władze nić nie potrafiły odkryć i ostatecznie zaniechały sprawy...
Zdaniem ich, czynu tego dokonali jacyś biegli specjaliści w swym fachu złodziejskim, jednem słowem łotrzy z Paryża... No, a jakże ich wynaleźć w takiej kupie!.. Taki rezultat śledztwa zniechęcił parnią. Wymyślała na władze nie mogące zwrócić jej sreber. Nie traciła jednak nadziei odnalezienia „przyrządu do oliwy z czasów Ludwika XVI“, jak mówił Józef.
Codziennie przychodziły jej nowe dziwaczne pomysły, mające pomódz do odnalezienia skarbu, zalecała je magistratowi, lecz umęczeni już przez nią wcale nawet nie odpowiadali...
Nakoniec uspokoiłam się nieco i nabrałam nadziei co do bezpieczeństwa Józefa... ponieważ bezustannie lękałam się jakiejś katastrofy dla niego.
Józef pozostał spokojnym i oddanym służącym „rzadką. perłą“. Nie mogę się powstrzymać od parsknięcia śmiechem, gdy sobie przypominam rozmowę pani z prokuratorem republiki w dniu grabieży.
Prokurator nizki, suchy o cienkich wargach i żółtej cerze, którego profil wyglądał, jak wyciosany szablą, pytał:
— Czy pani nie podejrzewa nikogo z domowników... Naprzykład stangreta?
— Józefa! — wykrzyknęła pani zgorszona — jest to człowiek oddany nam... i służy u nas już przez piętnaście lat!.. ależ to sama uczciwość, panie prokuratorze... to perła prawdziwa!... on poszedłby w ogień za nas...
Stroskana, ze zmarszczonem czołem rozmyślała, a potem wyrzekła:
Chyba, że ta dziewczyna, pokojówka. Nie znam dobrze tej dziewczyny. Może być, że ma ona jakie złe znajomości w Paryżu... często pisuje do Paryża... Przy tem nieraz przyłapałam ją, jak piła nasze wino i jadła nasze śliwki... A gdy się wypija wino swoich państwa... jest się zdolnym do wszystkiego...
I dodała:
— Nie powinno się nigdy brać służby z Paryża... Jest ona zawsze jakaś niepewna...
No, i patrzcie, słyszeliście coś podobnego?... to dopiero jędza podła!
Takimi oto są ludzie nieufni... Podejrzewają wszystkich z wyjątkiem tego, kto ich okrada rzeczywiście. Nabierałam bowiem coraz większej pewności, że to Józef był duszą tej sprawy. Oddawna obserwowałam nie przez nieprzyjaźń, o czem dobrze wiecie, ale przez ciekawość, i jestem przekonana, że ten oddany służący, ta perła nadzwyczajna, zagarniał w domu wszystko, co się tylko dało. On kradł owies, węgiel, jajka, każdą rzecz, jaka się dawała sprzedać, a niepodobna tego było sprawdzić. Jego przyjaciel, zakrystjan, nie przychodził co wieczór do stajennej izby napróżno, po to tylko, aby porozmawiać o antysemityzmie. Człowiek tak ostrożny, cierpliwy, przezorny, systematyczny, jak Józef, nie pomijał sposobności w kradzeniu rzeczy małych, codziennych, które w ciągu roku wytwarzały porządne sumki, i jestem pewna, że tym sposobem potrajał swoją pensję, co nie było do pogardzenia.
Wiem dobrze, że jest różnica pomiędzy tego rodzaju kradzieżą, a rabunkiem tak zuchwałym, jak ten, który został dokonany w nocy 24-go grudnia... Dowodzi to, że lubił on także i wielkie złodziejstwa... któż mi może zaręczyć, że Józef nie należy do jakiej bandy?... Ach, jakbym pragnęła wiedzieć coś o tem wszystkiem!
Od tego wieczoru, gdy pocałunek jego był jakby rodzajem przyznania się, ufność Józefa do mnie jakby spłoszyła się. Napróżno starałam się go omotać słodkiemi pieszczotliwemi słowami, chcąc czegoś dowiedzieć się, nie wydawał się z niczem... Podtrzymywał w pani nadzieję odzyskania sreber. Zaczął także i on obmyślać plany, rozbierając przytem szczegóły kradzieży.
Bił psy, że nie szczekały, i groził pięściami nie wykrytym złodziejom, jakimś chimerycznym złodziejom, którzy wpadli jak kamień w wodę. Słysząc to wszystko, nie wiedziałam, czego się mam trzymać i co myśleć o tym nieprzeniknionym człowieku... Jednego dnia wierzyłam w jego przestępstwo, drugiego w jego niewinność... I to męczyło mnie nad wszelki wyraz.
Pewnego wieczoru jak niegdyś zeszliśmy się w izbie stajennej.
— I cóż Józefie?... — spytałam.
— Ach, to ty, Celestyno!
— Dlaczego nie rozmawia Józef ze mną?... a ma Józef taką minę, jakby chciał się mnie pozbyć...
— Pozbyć ciebie?... ja?... mój dobry Boże!...
— Tak... od czasu tego pamiętnego poranku....
— Ani słowa o tem Celestyno... miewasz nazbyt złe pomysły...
I smutnie potrząsnął głową.
— Przecież Józef wie dobrze, że ja gadam ot, tak sobie. Czyż kochałabym Józefa, gdyby popełnił podobną zbrodnię... mój drogi, kochany Józieczku...
— Tak... tak...Ty uwodzicielko... to niedobrze, że jesteś taką.
— A kiedy wyjedziemy?... Już nie mogę tu dłużej wytrzymać.
— Jeszcze nie teraz... Trzeba jeszcze poczekać...
— Ale dlaczego?...
— Ponieważ... to niemożliwe w tej chwili...
Trochę podrażniona, tonem lekkiego gniewu wyrzekłam:
— To niegrzecznie!... Józef wcale się do mnie nie spieszy...
— Ja? — wykrzyknął Józef z zapalczywym wybuchem. — Ach, Boże, żeby to było tylko możliwe!... I ja mam już po uszy tego końskiego gnoju...
— A więc wyjeżdżajmy.
Nie chcąc nic tłomaczyć, powtarzał tylko:
— Nie... nie... teraz jeszcze nie można...
Zupełnie naturalnie dodałam:
— Tak istotnie, po tem co się stało... Po skradzeniu sreber nie można natychmiast odchodzić i urządzać się... Możnaby zwrócić na siebie podejrzenie... Musi jakiś czas minąć, aby zapomniano nieco o tej tajemniczej sprawie.
Innego wieczoru proponowałam:
— Wie Józef co, można wynaleźć środek na wyjazd stąd... trzeba wywołać kłótnię z panią w taki sposób, aby nas sama wyrzuciła...
Ale on pospiesznie zaprotestował:
— Nie... nie... tylko nie to, Celestyno. Ach nie... Ja lubię moich państwa... trzeba się z nimi rozstać dobrze... Trzeba odjechać stąd, jak się należy, jak przystało na porządnych ludzi... Trzeba się starać, aby nasi państwo żałowali nas, aby się tem trochę zmartwili, że odchodzimy... i aby płakali, rozstając się z nami...
Z poważnym smutkiem, w którym nie odczuwałam najmniejszej ironji, dodał:
— Co do mnie, wierz mi Celestyno, że będzie mi przykro stąd odjeżdżać... Jestem tu już piętnaście lat, to się przecież można było przywiązać do domu... A tobie, Celestyno, nie sprawi przykrości stąd odejść?
— O nie!... — wykrzyknęłam ze śmiechem.
— To nie dobrze... trzeba lubić swoich państwa... państwo są państwem... Posłuchaj mojej rady... Bądź uprzejmą dla nich, łagodną, oddaną im... pracuj porządnie... nie odpowiadaj... Ostatecznie, pomyśl sama, Celestyno, że trzeba się dobrze rozstać z państwem... nadewszystko z panią...
Poszłam za radą Józefa i przez te wszystkie miesiące, które jeszcze przebywaliśmy w Prieuré postanowiłam być wzorową pokojówką, także „perłą“... Całą swoją inteligencję i delikatność obróciłam w tym kierunku... Zwolna pani stawała się coraz bardziej ludzką, przeistaczała się niemal w moją przyjaciółkę... Nie przypuszczałam nawet nigdy, aby moje starania mogły tak dalece wpłynąć na zmianę charakteru pani...
Pani dotknięta w swej pysze, straciwszy cel życia, była przybita, jakby po wielkiej bolesnej stracie ukochanej istoty, złagodniała, przestała wojować, oddała się skargom, pragnąc w tych, którzy ją otaczali, znaleść pociechę, współczucie i zaufanie.
Piekło w Prieuré przeistoczyło się dla wszystkich w raj prawdziwy.
W pełni tego rodzinnego spokoju pewnego poranku objawiłam pani konieczność opuszczenia jej...
Wymyśliłam jako powód prawdziwie romantyczną historję... Oto musiałam powrócić do swoich stron, aby zaślubić tam pewnego dzielnego chłopca, czekającego na mnie oddawna... Nie zapomniałam dodać, że przykro mi jest rozstawać się z panią, która okazywała mi tyle dobroci, etc...
Pani była tem nieprzyjemnie zaskoczona, usiłowała zatrzymać mnie, przedstawiając mi to ze strony uczucia, a także interesu... chciała podwyższyć mi pensję i pomieścić w pięknym pokoju na drugiem piętrze. Po mojem stanowczem oświadczeniu wyrzekła z przygnębieniem:
— Właśnie teraz odchodzisz, gdy się tak do ciebie przyzwyczaiłam... Ach, nie mam szczęścia — narzekała, wzdychając.
Ale było jeszcze gorzej, gdy w tydzień potem Józef powiadomił ją o swojem odejściu, tłumacząc się, że już postarzał, że już się czuje zmęczony służbą, że nie może już dłużej pełnić swoich obowiązków, że musi odpocząć.
— Jakto, Józefie?... — wykrzyknęła pani — i wy także:... Czyż to podobna... jakaś epidemja nawiedziła Prieuré... Wszyscy opuszczają mnie...
I pani rozpłakała się... Józef płakał, pan płakał i Marjanna płakała...
— Wszyscy będziemy żałowali Józefa!... — wołano.
Józef zabierał z sobą żałość wszystkich, zabrał także srebra!...
Raz już po wyjeździe stamtąd uchwycił mnie niepokój... Nie miałam przecież żadnego skrupułu korzystania z pieniędzy Józefa, pieniędzy ukradzionych — o nie, niepokój mój nie stąd pochodził... bo jakie zresztą pieniądze nie są ukradzione?... Raczej była to obawa, że może właściwie to, co czuję dla Józefa, jest niczem innem, jak tylko ulotną ciekawością. Że wpływ ten, jaki Józef miał na mój umysł i ciało, może nie będzie trwałym?... I właściwie może to nie było nic innego, jak tylko chwilowa przewrotność moich zmysłów, wywołana zepsuciem... Były także chwile, w których zapytywałam się, czy to nie moja bujna wyobraźnia, unosząca mnie w krainy wyjątkowych marzeń, uczyniła Józefa takim, jakim mi się wydawał, a w rzeczywistości był on może najzwyklejszym prostakiem, Bogu ducha winnym wieśniakiem, niezdolnym ani do pięknych czynów, ani też do pięknych występków?... Wszystko to razem wzięte przestraszało mnie. A przytem, czy to jest rzeczą do uwierzenia? oto myśl, że już nie będę więcej służyła, sprawiała mi przykrość... Niegdyś myślałam, że odzyskanie swobody napełniłoby mnie wielką radością... A tymczasem teraz przekonałam się, że nie. Chęć do służenia ma się we krwi... jeżeli więc potem będę uczuwała brak burżuazyjnego przepychu, na który przywykłam patrzeć? Ujrzałam wyraźnie moje przyszłe małe mieszkanie, surowe i chłodne, podobne do mieszkania robotniczego, moje życie mierne, pozbawione wszystkich rzeczy ładnych, tych gałganków i drobiazgów, z jakimi wciąż miałam do czynienia, w których lubiłam nurzać się, jak w kąpieli z perfum...
Ale już niepodobna było cofnąć się. Ach, i któżby to był powiedział, gdy w ten dzień szary, smutny, zadeszczony, przybyłam do Prieuré, że wyjdę za tego nieznajomego człowieka, tak spokojnego i prostaczego, który spoglądał na mnie z taką pogardą?...
Teraz jesteśmy już właścicielami kawiarni... Józef odmłodniał. Nie trzyma się już pochyło i nie wygląda na wałkonia. Chodzi od stolika do stolika, z sali do sali, giętko i elastycznie. Bary jego przerażające mnie dawniej, stały się jakieś pełne dobroduszności, jego kark niekiedy tak straszny, ma w sobie coś ojcowskiego, coś z wylegującego się zwierzęcia. Zawsze starannie wygolony, z ciemną połyskującą cerą przypominającą mahoń, w berecie na głowie, ubrany w niebieską cieniutką bluzę, ma minę dawnego marynarza, starego wilka morskiego, który widział już w swojem życiu wiele rzeczy niezwykłych i zwiedzał dziwne kraje. To co zachwyca mnie w nim, to jego spokój moralny... Nigdy uniesienia ani niepokoju w jego spojrzeniu... Widać, że życie jego ma trwałą podstawę do wypoczynku.
Bardziej niż kiedykolwiek jest on za rodziną, za własnością, za religją, za flotą, za armją, za ojczyzną... Mnie wprawia on w zdumienie!
W dniu ślubu Józef ofiarował mi dziesięć tysięcy franków...
Kiedyś komisariat żeglugi dał mu los loteryjny, za który Józef zapłacił gotówką piętnaście tysięcy franków, a następnie odprzedał go z wielką korzyścią dla siebie. Zajmował się także drobnymi bankierskimi interesami, właściwie mówiąc, pożyczał on rybakom, biorąc ma się rozumieć dobre procenty. Już teraz myśli o powiększeniu swojej kawiarni i nabyciu średniego domu. Kto to wie, a może w przyszłości dojdzie do tego, że będzie miał café-concert...
Intryguje mnie to, skąd on może mieć tyle pieniędzy. I w jaki sposób doszedł on do tego majątku? Nic nie wiem, bo nie lubi, gdy o tem mówię, nie lubi także, gdy wspominam o tem, że byliśmy w służbie...
Można powiedzieć, że zapomniał o wszystkiem i istotnie jego życie zaczęło się dopiero od dnia, w którym objął w posiadanie kawiarnię... Gdy zwracam się do niego z pytaniem, które nie daje mi spokoju, on jakgdyby nie rozumiał tego, co mówię, a w oczach jego ukazuje się przeraźliwy błysk, tak jak niegdyś... Widzę, że nigdy nic wiedzieć nie będę o Józefie, i nigdy nie poznam tajemnicy jego życia... I może być, że właśnie to coś nieznanego, co w nim jest, tak przywiązuje mnie do niego...
Józef ma oko nad wszystkiem i wszystko też jest jak w zegarku. Mamy trzech chłopców do obsługiwania klijentów oraz służącą, która zajmuje się gospodarstwem i kuchnią. To prawda, że w ciągu trzech miesięcy cztery razy zmienialiśmy służącą... Niemożliwie wymagające służące w Cherbourgu i pełne efronterji, wprost nie do uwierzenia, jakie to bezwstydnice...
Ja zajmuję się kasą, króluję za kontuarem, pośrodku lasu butelek. Jestem dla parady, no, i do rozmowy. Józef pragnie, abym była dobrze ubrana, i nigdy nic nie odmawia z tego, co może mnie uczynić piękniejszą i lubi, gdy wieczorem przy świetle ukażę nieco ciała w małem dekolcie... Trzeba przyciągać klijentów i trzymać wesołością bezustanną i ciągłem pożądaniem mojej osoby...
Jest już dwóch czy trzech podoficerów z marynarki, także dwóch czy trzech mechaników z eskadry, którzy bardzo gorliwie starają się o moje względy. Naturalnie, aby mi się przypodobać dużo tracą... Józef psuje ich specjalnie, są to bowiem straszliwi pijacy.
Mamy również czterech stołowników. Jadają wraz z nami, a co wieczór kupują wino, likiery, na czem wszyscy korzystają.. Są bardzo eleganccy dla mnie, i ja staram się umyślnie podniecać ich jeszcze... Ale myślę, że to zbyteczne, wszystko zresztą ogranicza się na zachęcającym banalnym uśmiechu z mojej strony... Dalej się nie posuwam... Józef wystarcza mi, i myślę, że jedynie straciłabym na zamianie... nawet, gdybym go miała zdradzić z admirałem... do licha!... jest to nie byle chłop z tego Józefa... Mało znalazłoby się takich młodych łudzi, którzyby potrafili zadowolnić kobietę tak, jak on... To zabawne doprawdy... a jednak pomimo jego brzydoty nie znajduję nikogo piękniejszym od mego Józefa... opanował mną poprostu... ten stary potwór... i wziął mnie całkowicie!...
Zna on wszystkie sposoby miłości, a jakie ma przytem swoje własne pomysły...
Gdy się zważy, że przebywał wciąż na prowincji... że przez całe życie był wieśniakiem., mimowoli przychodzi pytanie, gdzie nauczył się tej rozpusty...
Ale najwięcej tryumfów zbiera Józef w polityce. Dzięki jemu nasza kawiarnia jest pod godłem „Armji Francuskiej!“
Złote litery tego napisu połyskują w dzień, wieczorem znów palą się płomiennie, i obecnie u nas schodzą się oficjalnie wybitni antysemici oraz patrjoci miejscy. Przychodzili oni i bratali się z podoficerami armji i marynarki. Były już i kłótnie, a także krwawe rozprawy, niejednokrotnie o byle co, podoficerowie wyciągali swoje szable grożąc, że rozćwiartują wyimaginowanych zdrajców...
Tego wieczoru, w którym Dreyfus przybył do Francji, myślałam, że mała kawiarnia rozwali się od wrzasków: „Niech żyje armja!“ „Śmierć Żydom!“
Tego również wieczoru Józef, który już pozyskał popularność w mieście, miał szalone powodzenie. Wszedł na stół i krzyczał:
— Jeżeli zdrajca jest winnym, niech idzie z powrotem precz z granic Francji... Jeżeli jest niewinny, niech go rozstrzelają.
Ze wszystkich stron wykrzykiwano:
— Tak, tak!... Niech go rozstrzelają! Niech żyje armja!
Ta propozycja była przyjęta z entuzjazmem, — przechodzącym aż do uniesień paroksyzmowych... W kawiarni słychać było tylko dyszenie i szczęk szabli, i uderzenia pięściami o marmur stolików. Ktoś chciał coś rzec, niewiadomo co, Józef, przypadłszy do niego, tak trzasnął w gębę, że wybił mu pięć zębów... Pokaleczeni szablami, ociekający krwią, na pół żywi nieszczęśliwcy, wywalali się na ulicę nie przestając krzyczeć: „Niech żyje armja!“ „Śmierć Żydom!“
Były chwile, że chwytał mnie strach w tej atmosferze bijatyki, pomiędzy temi rozbestwionemi twarzami, nabrzękłemi od alkoholu i zbrodni... Ale Józef podtrzymywał mnie mówiąc:
— To nic... To potrzebne do interesu...
Wczoraj po powrocie z targu Józef zacierał ręce z zadowolenia i bardzo wesoło powiedział mi:
— Są złe nowiny. Mówią, że będzie wojna z Anglją.
— Ach, Boże... — wykrzyknęłam. — Może Cherbourg zbombardują.
— Ach!... ach!... — podrzeźniał Józef. — Myślę o jednej rzeczy... myślę, żeby tak od jednego zamachu... Od jednego wielkiego zamachu...
Zaczęłam drżeć, na swoje nieszczęście... on musi przetrawiać w sobie jakiś straszny zamiar, myślałam.
— Im więcej na ciebie patrzę... — wyrzekł — tem bardziej przekonywam się, że nie masz głowy bretonki. Tak... o nie, głowa twoja nie jest na bretonkę... jest ona raczej alzacką... Hm... tak... to będzie wspaniale, gdy za kontuarem...
Doznałam zawodu... Myślałam bowiem, że Józef zaproponuje mi jakąś rzecz straszną: czułam już pewną dumę na myśl, że będę do czegoś niebezpiecznego należała... Wyobrażałam sobie... tragedie, rozboje, napady z nożami, ludzi konających na mchach leśnych... a oto chodziło tylko... o reklamę, o małą pospolitą reklamę...
Z rękami w kieszeniach, w berecie niebieskim na głowie, Józef kołysał się zabawnie.
— Rozumiesz... — mówił. — W chwili wojny, bardzo ładna Alzatka ślicznie ubrana, to podniesie serca, to podsyci patriotyzm... A najlepiej ludzi brać można na patriotyzm... Cóż ty myślisz?.. mogą fotografię twoją pomieścić w dziennikach... a może i na afiszach.
— Wolałabym zostać damą... — odpowiedziałam trochę oschle!
I posprzeczaliśmy się. Po raz pierwszy od czasu naszego ślubu rzucaliśmy sobie w twarz słowami coraz gwałtowniejszemi.
— Nie robiłaś tyle historii wtedy, gdy spałaś ze wszystkimi1, kto tylko chciał... — wrzeszczał Józef.
— A ty!.. — wolałam — ty... Zamilknij, daj mi spokój, bo mogę ci zadużo powiedzieć...
— Ku.. a!
— Złodziej!
Wszedł klijent... Kłótnia przerwała się, a wieczorem wśród pocałunków została zapomnianą...
Kazałam sobie zrobić śliczny kostjum alzacki z aksamitu i jedwabiu... Jestem bezsilna wobec Józefa. Pomimo tego małego buntu, Józef mnie trzyma w posiadaniu swem, jak jaki demon. I czuję się szczęśliwą, że należę tak całkowicie do niego...
Czuję, że uczyniłabym wszystko, cokolwiekby zechciał, i poszłabym za nim wszędzie, aż do zbrodni!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.