Pamiętnik panny służącej (1923)/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
24 listopad.

Żadnego listu od Józefa. Znając jego przezorność nie bardzo się temu dziwię, a jednak trochę mi to dokucza. Naturalnie Józef wie, że listy przechodzą przez kontrolę pani.
Nie chce narazić ani siebie, ani mnie, bo gdyby pani widziała, że pisze do mnie, nasłuchałabym się dowoli jej złośliwych docinków.
Ale umysł Józefa potrafiłby wynaleźć z pewnością sposoby, gdyby tylko zechciał, aby mi dać znać o sobie...
Powinien powrócić jutro rano. Czy powróci?.. Niepokój mnie dręczy... a mózg mój pracuje, pracuje... Dlaczego nie chciał on, abym znała adres jego w Cherbourgu?.. Ach, ale nie chcę już myśleć o tem, co mnie tak męczy, iż niemal przyprawia o gorączkę. Tutaj nic nie zmieniło się, chyba jeszcze większa cisza. Zakrystjan przez przyjaźń dla Józefa zastępuje go. Codziennie punktualnie przychodzi, czyści konie i dogląda inspekta. Niepodobna wyciągnąć z niego ani słówka. Jest jeszcze małomówniejszy, jeszcze podejrzliwszy i ma jeszcze bardziej niejasną powierzchowność, aniżeli Józef. Przytem jest bardziej nieokrzesany, i nie posiada ani wielkości, ani siły tamtego... Widuję go bardzo mało i tylko wtedy, gdy zanoszę mu jakie polecenie. Co to za śmieszny typ!.. Kupcowa opowiadała mi, że miał zostać księdzem, ale wyrzucono go z seminarium za niegrzeczność i niemoralność.
Czy to czasem nie on zgwałcił małą Klarę w lesie?.. Próbował rozmaitych zajęć: Był cukiernikiem i śpiewakiem kościelnym, kupcem wędrownym, dependentem u notariusza, służącym, miejskim doboszem, urzędnikiem czy woźnym w trybunale, a od łat czterech jest zakrystianem.
Zakrystian ma coś w sobie z proboszcza.
Z pewnością nie cofnąłby się przed najbrudniejszą robotą... Dziwię się, że Józef zaprzyjaźnił się z nim... Czy jednak jest on rzeczywiście jego przyjacielem?.. Czy nie jest on raczej jego wspólnikiem?..
Pani ma migrenę... Zdaje się, że nawiedza ją regularnie co trzy miesiące. Wówczas przez dwa dni siedzi w swoim pokoju zamknięta, u okien pozapuszczane rolety, bez światła — i tylko jedynie Marjannie wolno wchodzić... Mnie nie chce...
Choroba pani, to najpiękniejsze chwile dla pana... pan korzysta z nich...
Nie wychodzi z kuchni... Raz niespodziewanie spotkałam go, jak wychodził, twarz miał bardzo czerwoną.
Ach! chciałabym widzieć go z Marjanną... To powinno obrzydzić miłość na zawsze...
Kapitan Mauger, który nie rozmawia już więcej ze mną, tylko rzuca na mnie z za płotu wściekłe spojrzenia, pogodził się z rodziną, szczególniej z jedną ze swoich siostrzenic, która przyjechała i zamieszkała u niego... Wcale nie jest brzydka, wysoka blondynka, ma trochę za długi nosek, lecz jest świeża i dobrze zbudowana... Ludzie gadają, że zajmuje się gospodarstwem i zastępuje miejsce Róży pod każdym względem. Jeżeli tak, to przynajmniej brudy te nie wyjdą po za rodzinę.

Śmierć Róży mogła zadać cios porankom niedzielnym pani Gouin. Zrozumiała ona jednak, że nie może być jej odjętą pierwszorzędna rola. Oto teraz ta handlarka przoduje i ściąga do siebie wszystkie dziewczęta z Mesnil-Roy, które uwielbiają pokątne talenty tej niegodziwej kupcowej.
Ostatniej niedzieli poszłam do niej. Było wesoło... wszystkie służące tam się zgromadziły... Bardzo mało rozmawiano o Róży, ale gdy opowiedziałam historję z testamentem nastąpił ogólny wybuch śmiechu.
Kapitan miał słuszność, mówiąc do mnie. „Wszystko można zastąpić...“
Kupcowa niema tej powagi co Róża, jest to kobieta, o której obyczajach na nieszczęście nic złego nie można powiedzieć.

Ach, z jakimż zniecierpliwieniem oczekuję na Józefa!.. Z biciem serca czekam chwili, w której dowiem się, co mi przyniesie przeznaczenie!.. Nie mogę dłużej tak żyć. Nigdy jeszcze tak bardzo nie dawała mi się we znaki moja nędzna egzystencja jaką wiodę, znosząc codzień rozmaite grymasy tych ludzi. Gdybym nie miała w sobie tego dziwnego uczucia, które nadaje memu życiu obecnemu jakieś nowe olbrzymie zaciekawienie, to zdaje mi się. że i ja stoczyłabym się w tę przepaść głupstwa i obrzydliwości, jaka się coraz bardziej wokoło mnie powiększa... Ach! czyż Józef spełni moje nadzieje, czy nie?.. Jeżeli wszystkie spełzną na niczem... tak, czy owak nie pozostanę tu dłużej... Jeszcze kilka godzin, jeszcze jedna noc niepokoju... i nareszcie będę coś wiedziała o swojej przyszłości...
Tej nocy przeżywałam znowu swoje dawne wspomnienia, może po raz ostatni. Jest to jedyny sposób odsunięcia od siebie niepokojów dnia dzisiejszego, nie łamania sobie głowy chimerami jutra... W rzeczywistości wspomnienia te bawią mnie i umacniają w pogardzie.
Jakież dziwaczne i monotonne zarazem figury spotykałam na drodze swego niewolnictwa!... Gdy przesuwają się one w mojej wyobraźni, nie sprawiają na mnie wrażenia istot żyjących. One naprawdę nie żyją, nie mają w sobie nawet ułud życia, żyją jedynie swymi występkami!... odejmcie im występki, a nie będzie z nich nawet mary... rozsypią się w popiół... w śmierć...
Opiszę jeszcze jeden kapitalny dom, do którego zgodziłam się w kilka dni po odmówieniu przyjęcia miejsca na prowincji do owego starego pana. Do domu tego byłam poleconą przez panią Paulhat-Durand.
Państwo byli zupełnie młodzi, nie mieli dzieci ani żadnych zwierząt. Mieszkanie fatalnie utrzymane, szyk pozorny, i wszystko tu dekoracyjnie wspaniałe... Od pierwszego rzutu oka spostrzegłam... doskonale spostrzegłam z kim mam do czynienia.
Prawdziwe marzenie! Zapomniałam o wszystkich swoich nędzach i o panu Ksawerym, którego wciąż miałam za skórą i o złych siostrach z Neuilly... i o wyczekiwaniach okropnych w przedpokoju biura, i o tych długich dniach niepokoju i samotnych, przepędzanych na pijaństwie, nocach...
Nareszcie ułoży się znośnie moja egzystencja, zatrudnienie będzie lekkie i korzyści niezawodne. Uszczęśliwiona z tej przemiany, obiecywałam sobie poprawić się ze swoich fantazji, wypływających z żywości mego charakteru, nie być zbyt otwartą i pozostawać w tem miejscu długo, długo.
Czarne myśli opuściły mnie i nawet moja nienawiść do burżujów gdzieś znikła. Stałam się szalenie wesołą, i obudziła się we mnie na nowo miłość życia, doszłam do przekonania, że jednak i państwo bywają dobrzy niekiedy...
Było tu służby niewiele, ale wyborowa: lokaj, kucharka, kamerdyner i ja... Nie było stangreta, państwo zazwyczaj wynajmowali powóz z remizy... Odrazu wszyscy zaprzyjaźniliśmy się. Wieczór mego przybycia oblewano szampanem.
— Do licha!... — wołałam, klaszcząc w ręce — tutaj jest: wcale dobrze.
Lokaj uśmiechnął się i potrząsnął całym stosem kluczy. Miał klucz od piwnicy, miał klucze od wszystkiego. Był to zaufany państwa...
— Pożyczy mi ich pan?... — prosiłam rozśmieszona.
Odpowiedział, obrzucając mnie czułem spojrzeniem:
— Tak, jeżeli zechcesz być milutką dla Bibi... trzeba być milutką dla Bibi...
To był szykowny mężczyzna i jak umiał mówić z kobetami... Nazywał się William... Co za śliczne imię!....
Podczas posiłku, który długo przeciągał się, stary kamerdyner nie mówił ani słowa, jadł i pił dużo. Nie zwracano nań uwagi. William okazał się zachwycającym, przy stole nadskakiwał mi, zalecał się do mnie delikatnie, potem przy kawie poczęstował mnie rosyjskimi papierosami, których miał pełne kieszenie... Przysunęłam się doń, byłam nieco podniecona tytoniem, no, a także trochę podochocona winem, a włosy przytem miałam całkiem rozfryzowane. Posadził mnie na kolanach i szeptał mi do ucha rzeczy... rzeczy...
Ach, jakiż to bezwstydnik!...
Eugennja, kucharka, wcale się nie gorszyła tą zabawą. Była jakaś rozmarzona, niespokojna, bezustannie obracała się ku drzwiom, nadstawiała ucha posłyszawszy najlżejszy szelest, jak gdyby kogoś oczekiwała, z oczami już na pół błędnemi wychylała wino szklankę po szklance... Była to kobieta lat około czterdziestu pięciu, piersi miała silne, usta szerokie o wydatnych zmysłowych wargach, oczy omdlewająco namiętne, powierzchowność wielkiej dobroci.
Nareszcie dało się słyszeć od zewnątrz dyskretne pukanie we drzwi; twarz Eugenji rozjaśniła się, zerwała się z miejsca i otworzyła drzwi.
Chciałam przybrać pozycję bardziej przyzwoitą, ale William przytrzymał mnie mocno, przyciskając do siebie silnie....
— To nic... — wyrzekł uspakajająco — to „ten mały“.
Podczas tego wszedł młodzieniec, prawie jeszcze dziecko. Bardzo szczupły, jasny blondyn, bardzo biały, z meszkiem na brodzie, może osiemnastoletni chłopiec; piękny był jak kochanie.
Ubrany w nowy, elegancki garnitur, a na gorsie odznaczał mu się różowy krawat.
Był to syn odźwiernych z sąsiedniego domu. Przychodził co wieczór... Eugenja uwielbiała go do szaleństwa. Codziennie stawiała mu do koszyka pełną wazę buljonu, piękne kawały mięsa, butelkę wina, owoce i ciastka i wszystko to mały zanosił swoim rodzicom.
— Czemu przyszedłeś dziś tak późno? — pytała Eugenja.
Mały tłumaczył się1 nieśmiało:
— Dlatego, że musiałem siedzieć i pilnować domu, bo mama wyszła.
— Mama... mama... Ale czy to prawda?...
Westchnęła, utkwiwszy oczy swe w oczach dziecka, i oparłszy ręce na jego ramionach, utyskiwała:
— Gdy się tak opóźniasz, zawsze się czegoś obawiam. Nie chcę, abyś się spóźniał, mój drogi... Powiedź matce, że jeżeli będzie się to powtarzało... w takim razie nie będę dla niej nic dawała...
I z drżącemi nozdrzami, drżąc na całem ciele, szeptała:
— Jakiż ty jesteś śliczny, moje kochanie! Och! ta twoja twarzyczka... ta maluchna twarzyczka... nie chcę, aby ktoś inny ją pieścił... Dlaczego nie włożyłeś dzisiaj swoich pięknych żółtych butów?... Chcę, abyś miał wszystko ładne, gdy tu, przychodzisz... Ach, te twoje oczy... te wielkie łobuzerskie oczy, ty, mały rozbójniku!... Założyłabym się, że patrzyły one na inną kobietę! A te twoje usta... te usta! co one porabiały te usta?...
Uspakajał ją, uśmiechając się i kołysząc na swych wątłych biodrach.
— Jak Bozię kocham, nic!... zapewniam cię, Nini... że nie blaguję... mama musiała wyjść... to jest prawda!...
Eugenja powtarzała swoje wymówki.
— Ach! ty niegodziwcze... ty niegodziwcze... nie chcę abyś strzygł oczami za innemi kobietami... twoja twarzyczka dla mnie... twoje usteczka dla mnie... twoje wielkie oczy dla mnie! Kochasz mnie, powiedz?
— Ależ tak... niezawodnie...
— Powiedz jeszcze!..
Chwyciła go za szyję, i dysząc, szepcząc słowa miłosne, wyprowadziła go do sąsiedniego pokoju.
William powiedział do mnie:
— A to ją wzięło! Dobrze ją kosztuje ten chłopaczek... W przeszłym tygodniu ubrała go, sprawiła mu wszystko nowe. O, ty tak nie umiesz kochać!..
Scena ta wzruszyła mnie do głębi i odrazu wzbudziła się we mnie dla biednej Eugenji przyjaźń siostrzana... Chłopiec ten przypominał mi pana Ksawerego... Tak, między temi dwoma ślicznemi, zgangrenowanemi istotami było podobieństwo moralne. I ten właśnie zbieg okoliczności zasmucił mnie, och! zasmucił nieskończenie. Zobaczyłam się w pokoju pana Ksawerego w ów wieczór, kiedy pożyczyłam mu dziewięćdziesiąt franków...
Och! ta twoja twarzyczką,, te twoje wielkie oczy!.. Tak, to były te same zimne i okrutne oczy, te same ruchy ciała... taki sam występek połyskiwał w źrenicach i nadawał ustom w pocałunku coś odrętwiającego, działającego jak trucizna... Usiłowałam wysunąć się z ramion Williama, opasujących mnie coraz mocniej.
— Nie... — powiedziałam doń oschle — nie dziś wieczór...
— Ale obiecałaś być miluchną dla Bibi?
— Nie dziś wieczór....
I, wyswobodziwszy się z jego uścisku, poprawiłam włosy, będące w nieładzie, i pogniecioną spódnicę i wyrzekam:
— Ale to też z pana gorączka...
Naturalnie, nie starałam się nic odmieniać w zwyczajach tego. domu, w obsługiwaniu go. William tu gospodarował i szło, jak samo chciało. Tu pociągnął szczotką od zamiatania, tam piórem od kurzu, i już sprzątanie było skończone. Resztę czasu zajmowało mu gawędzenie, przeglądanie szuflad, szaf, czytanie listów, które wyciągał ze wszystkich stron i ze wszystkich kątów. Robiłam tak samo, jak i on. Pozostawiałam na meblach i pod meblami dużo kurzu i starałam się nic nie poprawiać w nieładzie, jaki był w salonach i pokojach. Gdybym ja była na miejscu naszych państwa, wstydziłabym się mieszkać w tak źle utrzymywanem mieszkaniu. Ale oni nie potrafili zarządzić, nie śmieli, obawiając sie scen, nie odważali się nigdy cośkolwiek zganić. Jeżeli niekiedy już czegoś bardzo widocznie brakowało lub już całkiem nie było nic zrobione, wówczas odzywali się lękliwie: „Zdaje mi się, że nie zrobiliście tego“. My wówczas odpowiadaliśmy tonem tak hardym, iż wykluczał on wszelkie dalsze uwagi: „Przepraszam panią... pani się myli... jeżeli pani nie jest zadowoloną...“ i t. p. I na tem się kończyło zazwyczaj.
Nigdy w mojem życiu nie spotkałam państwa, którzyby posiadali mniej powagi wobec służby i byliby do tego stopnia niedołężni, jak ci!
Trzeba oddać Williamowi sprawiedliwość, że potrafił bardzo szybko załatwiać się ze swoją robotą w tej naszej budzie. William miał namiętność często spotykaną pomiędzy służbą: wyścigi. Znał on wszystkich dżokejów, wszystkich trenerów, bookmakerów i także kilku eleganckich miłych mężczyzn, baronów, wicehrabiów, którzy okazywali mu swą przyjaźń, jednem słowem, znajomości wspaniałe!... Namiętność ta wymagała częstych wychodni, to też zajęcie tego rodzaju, jakie właśnie ma lokaj, nie było mu wcale na rękę. William życie swoje unormował w ten sposób: po śniadaniu ubierał się i wychodził... Ubierał się w to, co miał najszykowniejszego, spodnie czarne w białe kratki, buty lakierowane, palto koloru mastyksu i kapelusz... Och! te kapelusze Williama! kolor ich miał w sobie coś z głębi wody, w której niebo, drzewa, ulice, tłum, hippodromy, odbija się cudownemi refleksami!.. Powracał dopiero o godzinie, w której trzeba było ubierać pana. Wieczorem po obiedzie wychodził także, mówiąc, że idzie, spotkać się z anglikami. Widywałam go dopiero późno w nocy, trochę pijanego...
Co tydzień zapraszał on swoich przyjaciół na obiad: stangretów, lokajów, ludzi z wyścigów. Och, jacyż byli zabawni, kompletne szkielety, a ich nogi, torsy i kolana zupełnie były zdeformowane, wogóle wygląd ich był jakiś dwuznaczny, pijacki i cyniczny. Rozmawiali o koniach, truflach, kobietach, rozpowiadali o swoich panach kapitalne historje, niekiedy wprost niemożliwe do wysłuchania, wszyscy byli według ich opowiadań pederastami. Potem podnieceni winem napadali na politykę... William stały w swych zasadach trzymał się gwałtownie reakcji.
— Ja, mój panie — krzyczał — moim człowiekiem jest Cassagnac... Łotr Cassagnac... rozbójnik... Jego się boję... Ten to dopiero pisze... Tak, o niego, o tego królika obcierają się te wstrętne kanalje!...
W chwili, gdy wszczął się większy hałas, Eugenja podniosła się blada, z oczami błyszczącemi i kierowała się do drzwi. Mały wszedł, na jego ślicznej twarzyczce znać było zadziwienie, gdy zobaczył tych nieznanych ludzi, tyle poważnych butelek i cały ten rabunek na stole. Eugenja zatrzymała jednak dla niego szklankę szampana i talerz łakoci. Następnie oboje zniknęli w przyległym pokoju.
— Och, ta twoja twarzyczka!... te twoje małe usta!... te twoje wielkie oczy!...
Tego wieczoru koszyk dla rodziców był jeszcze bardziej napełniony najlepszymi kąskami. Ci dzielni ludzie dobrze korzystali z tutejszych uczt!...
Jednego dnia, gdy mały jakoś nie nadchodził, wówczas jeden ze stangretów, cynik i złodziej, który bywał stale na tutejszych ucztach, widząc zaniepokojenie Eugenji, wyrzekł:
— Pani tym sobie niepotrzebnie nabija głowę... Zaraz przyjdzie ten pani klepacz.
Eugenja zerwała się i drżąc z oburzenia:
— Co pan mówisz?... he? klepacz, ten cherubin... on jest prześliczny... on jest do wszystkiego... czy pan wiesz?
— Bezwarunkowo, że jest od klepania, klepacz i już — powtórzył stangret, śmiejąc się. — Niechno pani idzie i zapyta się hrabiego Hurota, o dwa kroki stąd, na ulicy Marb...
Nie było czasu mówić o tem więcej... otworzenie drzwi przerwało jego dalsze słowa... W tejże chwili ukazał się mały, a Eugenja pobiegła doń szybko.
— Ach, mój drogi... mój aniołku... chodź prędko... nie zostawaj tutaj z tymi parobasami...
Pomyślałam sobie, że jednak gruby stangret miał słuszność.

William opowiadał mi często o Edgarze, sławnym pikerze barona de Borgsheima. Był dumnym z tego, że zna się z nim, uwielbiał go niemal tak, jak Cassagnaca; były to największe jego entuzjazmy życiowe... Zdaje mi się, że byłoby niebezpiecznie żartować na ten temat z nim, lub oponować mu... Gdy powracał późno w nocy, usprawiedliwiał się przedemną: „Byłem z Edgarem“. Wyobrażał sobie, że przebywanie z Edgarem było nietylko tłumaczeniem się... ale zaszczytem.
— Dlaczego nie przyprowadzisz z sobą na obiad swego sławnego Edgara, abym go mogła zobaczyć?... — zapytałam go pewnego dnia.
William był zgorszony tym pomysłem i wyrzekł wyniośle:
— Ach, to dobre! Więc ty wyobrażasz sobie, że Edgar jadłby obiad ze zwykłą służbą?
Właśnie od Edgara William przejął modę niezrównanego połysku kapeluszy... Pewnego razu na wyścigach w Auteuil młody markiz, de Plerin, zapytał Edgara:
— Powiedzcie mi, proszę... — błagał markiz — w jati sposób otrzymujecie taki połysk swoich kapeluszy?
— Moje kapelusze, panie markizie?... — odparł Edgar, któremu pochlebiało pytanie powyższe, ponieważ młody Plerin, złodziej wyścigowy i szuler w grze, był osobistością najbardziej znaną w świecie paryskim...
— To bardzo prosty sposób... — objaśniał — tylko, aby to uzyskać, trzeba wiedzieć sposób... Oto codzień rano każę swemu lokajowi biegać przez kwadrans... Spoci się, nieprawdaż?... A pot ten zawiera oliwę... Wówczas jedwabnym cieniuchnym fularem ociera on pot ze swego czoła i tym pociera moje kapelusze... I już rzecz zrobiona... No, naturalnie do tego potrzeba człowieka czystego i zdrowego... najlepszy jest szatyn... bo blondynów czuć niekiedy nazbyt mocno... a nie każdy pot nadaje się... Przeszłego roku dałem tę receptę księcia angielskiemu...
I gdy młody markiz de Plerin, dziękując Edgarowi, uścisnął mu rękę ukradkiem, tamten dodał konfidencjonalnie:
— Niech pan markiz stawia na Baladeura... pan markiz wygra.
To naprawdę śmieszne, gdy myślę o tem, a jednak czułam, że i mnie także pochlebia, iż opowiada mi o tem Wiliiam... I dla mnie także Edgar stał się czemś zachwycającem, czemś tak niedościgłem jakby naprzykład... Wiktor Hugo... Paul Bourget... i czy ja już wiem kto? I dlatego to sądzę, że dobrze robię, zamieszczając tu to, co mi William opowiadał o tej postaci więcej niż znakomitej — bo — historycznej.

Edgar urodził się w Londynie, we wstrętnej lupanarowej jamie, pomiędzy jedną a drugą pijacką czkawką. Gdy był małym chłopcem, włóczył się, żebrał, kradł i poznał więzienie. Później, ponieważ z powodu pewnej ułomności ciała został zwolniony od służby wojskowej, postanowiono zrobić z niego grooma. Wędrując wciąż z przedpokoju do stajni, obtarł się on o wszystkie podłostki, podejścia, fałsze, jednem słowem o wszystkie występki służby w wielkich domach.
Pysznił się, spacerując w swojej szkockiej czapeczce na głowie; kamizelkę miał w kraty żółte i czarne, spodnie jasne, bufiaste na biodrach, a obcisłe na łydkach, koło kolan zaś tworzyły się koliste fałdy.
Jeszcze nie dojrzały, zupełnie chłopięcy, a już przypominał małego starego człowieczka o zwiotczałych muskułach, z twarzą pofałdowaną, z plamami czerwonemi na żółtych policzkach, z ustami zużytemi, wykrzywionemi, o włosach rzadkich, podniesionych nad uchem i wysmarowanych tłustością.
W towarzystwie tem, przesiąkniętem odorem nawozu końskiego Edgar był już czemś więcej aniżeli zwykłym robotnikiem lub wieśniakiem, był prawie dżentelmenem.
W Eaton poznał swój fach do głębi. Nauczył się, w jaki to sposób trzeba chodzić koło luksusowego konia, jak trzeba pielęgnować go, gdy jest chory, w jakie to toalety skomplikowane i różne w kolorach trzeba go przybierać, aby były dlań odpowiednie. Nauczył się koniom dawać lewatywy, oczyszczać ich szerść i gładzić ją i nadawać połysk, oraz genialnie podmalowywać, jednem słowem nauczył się wszystkiego, co było potrzebne do tego, aby upiększyć te wyścigowe zwierzęta, zupełnie w podobny sposób, jak upiększają się zwierzęta miłości...
W barach zapoznał się z zasłużonymi dżokejami, ze sławnymi trenerami, z brzuchatymi baronami i z książętami oszustami i złodziejami, którzy byli śmietanką w tym śmietniku i kwiatem tej... zgnilizny..
Edgar marzył o tem, że zostanie dżokejem, bo poznał już wszystko to, co potrzebne, aby grać i umieć się w tem obracać. Ale gdy wyrósł, nogi jego ztłuściały (ba, gdyby były pozostały chude!), żołądek też się wydął, brzuch zaokrąglił... Za dużo ważył...
Nie mogąc przywdziać czapki dżokejskiej, zdecydował się przywdziać na siebie liberję stangrecką.
Dzisiaj Edgar ma czterdzieści pięć lat. Jest jednym z pięciu lub co najwyżej sześciu pikerów angielskich, włoskich i francuskich, o których mówią w eleganckim świecie z zachwytem... Nazwisko jego tryumfalnie jest wypisywane w pismach sportowych, krajowych i zagranicznych.
Borgsheim, jego obecny pan, jest dumny z niego, może jeszcze dumniejszy, aniżeli z operacji finansowej, która przyprawiła o ruinę sto tysięcy odźwiernych.
Mówi on o Edgarze: „Mój piker!“ z takiem nadęciem i takim tonem nieskończonej wyższości, jak kolekcjonista obrazów mówi: „Moje Rubensy!“
I ma słuszność, szczęśliwy baron, być dumnym, bo odkąd posiada Edgara, bardzo wiele zyskał na świetności i poważaniu...
Wartość Edgara otworzyła przed baronem salony, do których nie miał wstępu, a pragnął oddawna znajdować się w nich... Dzięki Edgarowi nakoniec przezwyciężył światowy opór, niechęć przeciw swej rasie.
W klubie rozpowiadano o słynnem „zwycięstwie barona nad anglikami11. Anglja zabrała nam Egipt... ale baron zabrał Anglji Edgara... to równoważyło tamto... Gdyby podbił Indje, nie byłby więcej rozgłaszany...
Zachwyty te jednak nie były pozbawione silnej zazdrości.
Pragnieniem tych wszystkich, którzy się zachwycali, było wydarcie baronowi Edgara, i z tego powodu następowały intrygi, machinacje, przekupstwa i flirty, zupełnie jak wokoło pięknej kobiety.
Gdy w dziennikach pisano o nich z entuzjastycznem poważaniem, to nie można było wiedzieć napewno, czy zachwycają się więcej Edgarem, jako niezwykłym pikerem, czy baronem, jako niezwykłym finansistą... Obydwaj byli otoczeni jednakową chwałą. Gdybyście kiedy, wiedzeni ciekawością, wmieszali się w tłum arystokratyczny, spotkalibyście niezawodnie Edgara, który ma jeden z tych zwykłych, a jednak nieocenionych wyglądów. Jest to mężczyzna średniego wzrostu, bardzo brzydki, tą śmieszną brzydotą angielską, o nosie niemożliwie długim, z podwójnym garbem, w tym rodzaju, jak to mają semici i burboni... Wargi, nazbyt krótkie i wywinięte, ukazywały czarne otwory w popsutych zębach. Jego żółtą cerę rozjaśniały jakieś żywsze plamy na policzkach. Majestatycznie otyły jak stangreci w dawnych zabawkach, chodził lekko pochylony do przodu, z łokciami rozstawionymi, jakby według regulaminu..
Pogardzając modą, a raczej chcąc ją narzucić, ubierał się bogato i fantastycznie. Nosił surduty niebieskie z morowemi klapami, nadzwyczaj obcisłe i nowiuteńkie spodnie angielskie, bardzo jasne, krawaty ogromne białe, pierścionki nazbyt duże, chustki zbytnio uperfumowane, buty nadto wylakierowane, kapelusze bardzo, bardzo połyskujące...
Jakżeż dawno młodzi dandysi zazdrościli Edgarowi tego niezwykłego połysku jego kapeluszy.
O ósmej rano, w małym okrągłym kapelusiku, w palcie koloru mastic tak krótkim,, jak surdut z olbrzymią żółtą różą w butonierce, Edgar wysiadał ze swego samochodu przed domem barona. Czyszczenie koni już było skończone. Obrzuciwszy podwórze spojrzeniem, w którem objawiał się zły humor, wchodził do stajni i rozpoczynał swój przegląd, za nim szli masztalerze niespokojni i pełni szacunku... Nic nie uszło przed jego bacznem okiem, umiejącem patrzeć i tu i tam jednocześnie. Ceber nie na miejscu, plama na, stalowym łańcuchu, jakieś przetarcie na uprzęży srebrnej lub mosiężnej... Zaraz wymyślał, unosił się, gromił głosem, zachrypłym z niewyspania i nadużycia szampana.
Zaglądał do każdego pomieszczenia stajennego, w jakiem się koń znajdował, i rękę swoją, obleczoną w białą rękawiczkę, zanurzał w grzywie, przesuwał ją po karku zwierzęcia, następnie po brzuchu i po, nogach. I gdy choćby najmniejsza plamka ukazała się na jego białej rękawiczce, wymyślał masztalerzom. Następował potok plugawych słów, klątw obelżywych z całą nawałnicą giestów wściekłości. Egzaminował również szczegółowo podkowy końskie, owies w marmurowych żłobach, oglądał podścieliska, oraz badał długo i gruntownie kolor i gęstość nawozu, który dotychczas nigdy go nie zadawalniał.
— Na miłość Boską, czyż to jest nawóz? — wołał. Chyba nawóz jakiegoś konia dorożkarskiego, to tak.. Jeżeli jutro będzie on podobny do tego, to powyrzucam was hultaje. łajdaki jedne!...
Niekiedy baron przychodził, aby mieć szczęście porozmawiać ze swoim pikerem. Edgar zaledwie raczył zwracać uwagę na obecność swego pana. Na jego nieśmiałe zapytania odpowiadał krótko, ostro i gniewnie. Nigdy nie mówił: „Panie baronie“. Przeciwnie, baron mówił doń zawsze: „Panie stangrecie!“
I, bojąc się zirytować Edgara nigdy nie przesiadywał, długo w stajni, ale dyskretnie usuwał się.
Gdy przegląd stajen, remiz i uprzęży został skończony, rozkazy wydane tonem komendy wojskowej, Edgar wsiadał do swego samochodu i szybko jechał na Pola Elizejskie, gdzie miał krótką stację w pewnym barze, pełnym wyścigowców, „tipstersów“, z pyszczkami kun, którzy kładli mu w uszy mnóstwo słów tajemniczych i pokazywali depesze nieurzędowe.
Resztę poranku poświęcał na wizyty u dostawców, którym dawał nowe obstalunki; i u handlarzy koni, z którymi prowadził rozmowę w tym oto rodzaju:
— I cóż panie Edgarze?
— I cóż panie Poolny?
— Mam kupca na gniady zaprzęg barona.
— Nie jest do sprzedania...
— Pięćdziesiąt funtów dla pana.
— Nie.
— Sto funtów, panie Edgarze.
— To się zobaczy, panie Poolny...
— Ale to jeszcze nie wszystko, panie Edgarze.
— Cóż jeszcze, panie Poolny?
— Mam dwa wspaniałe bułany dla barona...
— Nie są nam potrzebne.
— Pięćdziesiąt funtów dla pana...
— Nie.
— Sto funtów, panie Edgarze.
— To się zobaczy, panie Poolny!
W osiem dni potem Edgar znarowił ile należało, ani za mało, ani za wiele, gniady zaprzęg cugów barona, następnie wykazał mu, iż trzeba się go koniecznie pozbyć. Sprzedał więc gniady zaprzęg Poolnemu, który sprzedał znów Edgarowi dwa wspaniałe bułany. Poolny oddał na pastwisko na trzy miesiące gniadosze barona, które może w dwa lata później odprzeda z powrotem baronowi.
W południe służba Edgara kończyła się. Wracał na śniadanie do swego apartamentu przy ulicy Euler, ponieważ nie mieszkał u barona i nigdy nie powoził.
Na ulicy Euler cały parter wysłany był pluszem haftowanym w kolorze wprost druzgoczącym, ściany przyozdobione litografiami angielskiemi, na których były wyobrażone: polowania małe, wielkie, krachy sławne oraz portrety księcia angielskiego, na jednym z nich była nawet dedykacja. Pozatem różnorodne dubeltówki, strzemiona, munsztuki, wędzidła, trąbki myśliwskie, cała zbroja rycerska, pośrodku której pomiędzy złoceniami wznosił się olbrzymi biust królowej Wiktorji z terrakoty.
Wolny od trosk, zapięty pod szyję w niebieski surdut, kamerdyner Edgara był swobodny w pustem mieszkaniu, bo Edgar całe dnie był zajęty interesami lub przyjemnościami. Interesy zaś miał liczne, był w spółce z kasjerem klubowym, z bokmakerem, należał do spółki fotografów placu wyścigowego, posiadał również w treningu w Chantilly trzy konie własne.
Przyjemności osobistych też nie zaniedbywał i najsławniejsze damulki znały drogę na ulicę Eulera i wiedziały, że w chwili braku znajdą tam zawsze dla siebie herbatę i pięć ludwików.
Wieczorem, już po pokazaniu się w teatrze „Ambassadeures“, w cyrku, w Olimpji, bardzo poprawny w swoim fraku o jedwabnych klapach, Edgar udawał się do „Ancien“ i pił tam porządnie w towarzystwie stangretów, którzy mieli miny dżentelmenów i z dżentelmenami z minami stangretów...
Za każdym razem, ilekroć William opowiadał mi jedną z tych historji, kończył w zachwycie:
— Ach, ten Edgar, o nim można powiedzieć naprawdę, że jest to człowiek...
Państwo moi należą do tych, których nazywają „wielkim światem paryskim“, wiadomo, że pan był szlachcicem bez grosza, ale skąd pochodzi pani — niewiadomo.
Opowiadają dużo historji, jedna gorsza od drugiej.
William, bardzo biegły w stosunkach ladacznic z wyższego świata, mówi, że nasza pani była córką dawnego stangreta i dawnej panny służącej, którzy dzięki pewnej gratce i złemu prowadzeniu się zebrali pewien kapitalik i następnie w zapadłej dzielnicy paryskiej zajmowali się lichwą, na której szybko dorobili się wielkiego majątku, pożyczając pieniądze przeważnie kokotom i rozmaitym tym podobnym osobnikom.
W istocie pani nasza pomimo pozorów elegancji i swojej ładnej twarzy, miała śmieszne zachowanie i obyczaje gminne, które raziły mnie bardzo. Lubiła ona naprzykład sztukę mięsa i wieprzowinę z kapustą, obrzydliwość... i jak dorożkarze, wlewała do swojej zupy szklankę czerwonego wina. Wstydziłam się za nią... W chwili gdy złość nią opanowywała, z głębin tej istoty niezupełnie jeszcze oczyszczonej przez przepych, występowało na usta błoto rodzinne w rodzaju brudnej piany, i szły wówczas wyrazy... ach! wyrazy, których ja chociaż nie jestem damą, wstydziłabym się wymówić... Ależ niestety, nikt nie wyobraża sobie nawet, jak kobiety z ustami aniołów, z oczami jak gwiazdy i w sukniach po trzy tysiące franków potrafią być ordynaryjne w języku, plugawe w gestach i odstręczające swoją gminnością... prawdziwe rynsztoki!
— Wielkie damy — mówił William — są podobne do sosów w najlepszych kuchniach, których lepiej nie widzieć, w jaki sposób są przyrządzane... To odbiera apetyt...
Aforyzmy Williama mogły rozczarować. Przy tem wszystkiem był to człowiek bardzo elegancki względem kobiet, ujmując mnie w pół, dodawał:
— Taki buziaczek, jak twój, to przynajmniej pochlebia kochankowi...
Muszę przyznać, że złość, pani i jej ordynaryjne słowa spadały zawsze na pana, względem nas, powtarzam, była raczej nieśmiałą...
Również, pomimo nieładu, jaki tolerowała w domu, okazywała się dziwacznie skąpą tam, gdzie wcaleby tego nie można było spodziewać się... prześladowała nas: kucharkę za jakieś dwa su, wydane więcej na sałatę, robiła oszczędności na praniu dla służby, robiła kwestje o trzy franki w rachunku, potrafiła wypisywać skargi, prowadzić niezliczone korespondencje o piętnaście centimów, które nadpłaciło się kolei żelaznej przy wysyłaniu jakiej posyłki. Za każdym razem, gdy jechała dorożką miała zatarg z dorożkarzem, nietylko bowiem, że nie dała mu na piwo, ale starała się go jeszcze wyzyskać, co nie przeszkadzało jednak, że pieniądze rozrzucała wszędzie wraz z klejnotami i kluczami, po stołach, kominkach i meblach. Nie dbała wcale i niszczyła lekkomyślnie najkosztowniejsze swoje toalety i bieliznę, przyczem pozwalała dostawcom tych przepysznych rzeczy obdzierać się bez zmrużenia powiek, jak również oszukiwać w rachunkach kamerdynerowi, zupełnie tak, jak pan pozwalał się naciągać Williamowi. Bóg tylko wie, jak wielce ich oszukiwano!... Ja nieraz mówiłam do Williama:
— Nie, doprawdy! ty zanadto naciągasz... zobaczysz, że to ci kiedy bokiem wyjdzie!
Na co William odpowiadał bardzo spokojnie:
— Daj pokój... wiem co robię... i jak daleko można się posunąć. Jeśli się ma tak głupich państwa jak nasi, to byłoby zbrodnią, nie umieć z tego odnieść korzyści.
Ale nie korzystał wcale biedny, ponieważ wszystko pochłaniały jego „wielkie“ stosunki, pieniądze szły na wyścigach na totalizatora, na bookmakerów.

Państwo nasi byli poślubieni od pięciu lat... Początkowo bardzo dużo bywali w świecie i przyjmowali, urządzając obiady. Potem po trochu ograniczali swoje wizyty i przyjęcia, chcąc żyć nieco więcej z sobą, a głównie dlatego, że zazdrośni byli jedno o drugie. Pani wymawiała panu, że flirtował z kobietami, pan zarzucał pani, że zanadto zwraca uwagę na mężczyzn.
Kochali się bardzo, można to przyznać, i kłócili się po całych dniach, zupełnie, jak jakie małżeństwo małomieszczańskie.
Podobno pani była w świecie przyjmowaną niechętnie, a maniery jej narażały ją na impertynencje różnorodne. Pan nie chciał, aby ośmieszała się przed jego przyjaciółmi. Wszystko to zresztą rozgoryczało ich, uważali jednak, że najlepiej swoje nieporozumienia złożyć na karb miłości.
Co rok w połowie czerwca wyjeżdżali na wieś do Tauraine, gdzie pani posiadała wspaniały zamek. Personel był tam powiększony, był bowiem stangret, dwóch ogrodników, druga panna służąca i kobieta do chowu drobiu.
Były tam krowy, pawie, kury, króliki... Co za szczęście! William opowiadał mi szczegóły tamtejszego życia, opowiadał to ze złym humorem, cierpko i mrukliwie... Nie lubił on wsi, nudził się pośród łąk, drzew i kwiatów... Natura była dlań niepotrzebną... nie potrafiła zastąpić mu barów, pola wyścigowego, dżokejów i bookmakerów. Był on jedynie paryżaninem.
— Czy znasz coś równie głupiego, jak wiejskie ogrody? — mówił do mnie często. Edgar, który jest prawdziwym szykowcem, człowiekiem doskonałym, czyż on lubi wieś?...
Unosiłam się, wołając z zapałem:
— Ale te piękne kwiaty na wielkich rabatach... A ptaki!... A ptaki!...
William wyrokował:
— Kwiaty są ładne jedynie na kapeluszach i u modystek... A ptaszki? Ależ one tylko niepotrzebnie budzą rano. To zupełnie jak szczebiotanie dzieci... o nie!... o nie!... Mam wsi wyżej uszów... Wieś jest dobra jedynie dla chłopów...
I prostując się, z gestem pełnym godności, głosem dumnym zawyrokował:
— Dla mnie potrzebny jest sport... Nie jestem wieśniakiem... jestem sportsmenem... Mnie jednak myśl o wyjeździe uszczęśliwiała i oczekiwałam czerwca z niecierpliwością. Ach, margeritki na łąkach, ścieżki wąziutkie, nad któremi drżą liście... gniazda ptaszęce, ukryte w gęstwi bluszczów, we wnękach starych murów... śpiew słowików podczas nocy księżycowych... i te rozmowy słodkie, z ręką w ręce, gdy się siądzie na ocembrowaniu studni, oplecionej dzikim powojem, i jakby obitej w dywan z roślin i mchów!... A te szkopki mleka świeżo udojonego, a wielkie kapelusze słomiane... a kurczęta maluchne... chodzenie na mszę do wiejskiego kościółka... a te dzwony rozgłośne... i to wszystko, co nas zachwyca i za serce chwyta, zupełnie jak jeden z tych prześlicznych romansów, które śpiewają w café-concert!...
Chociaż lubię swawolić, mam naturę poetyczną. Zachwycają mnie starzy pasterze, trawa na łąkach, ptaki, skaczące z gałęzi na gałęź kukułki, szmer strumyków, bieżących po kamykach, piękni chłopi o potężnych barach i o czerwonej od słońca twarzy, jak winogrona w starych winnicach, ach, wszystko to pobudza mnie do marzeń, do marzeń prześlicznych!...
Gdy myślę o tych wszystkich rzeczach, to jakgdybym stawała się na nowo małą niewinną dziewczynką z duszą przepełnioną szczerością, czuję, że mi to tak odświeża serce, jak drobny deszcz odświeża spalone przez słońce i wysuszone wichrami kwiaty...
Wieczorem, gdy już się położyłam i oczekiwałam na przyjście Williama, rozegzaltowana tą przyszłością czystych radości na wsi, układałam wiersze:

O kwiatku maty,

Braciszku mój!
W woni twej dla mnie
Upojeń zdrój!

I ty, strumyku,
Pagórku, ty!
Drzewko nad woda,
Co cudnie lśni.

Cóż wam powiedzieć,
W zachwytu czas?
Że wzdycham rzewnie,
Że kocham was!....

I ty, kochanie
Jednego dnia...
Słodki twój urok

Przez wieki trwa...

Wkrótce William nadchodził, a poezja odlatywała. Przynosił z sobą ciężki odór baru, w pocałunkach jego czuć było wódkę angielską. To wszystko łamało skrzydła moich marzeń... Nigdy nie chciałabym pokazać mu moich wierszy. Bo i na co? Wyśmiewałby się ze mnie, z moich sentymentów. I z pewnością powiedziałby:
— Edgar, który jest nadzwyczajnym człowiekiem... nie układa wierszy!...
Nietylko z powodu swej poetycznej natury wyczekiwałam z niecierpliwością wyjazdu na wieś, była jeszcze i inna przyczyna.
Żołądek miałam zrujnowany długą nędzą, jaką przebyłam... a może i obecnem obfitem pożywieniem i podniecającymi napojami, jak szampan i wino hiszpańskie, do picia których William zmuszał mnie. Cierpiałam naprawdę. Często rano, gdy wstawałam z łóżka, miałam uderzenia do głowy... Podczas dnia nogi nie chciały mnie nosić, a w głowie uczuwałam taki ból, jak gdyby ktoś uderzał mnie młotkiem...
Koniecznie więc potrzebowałam życia spokojniejszego, aby się nieco podreparować...
Niestety!... było przeznaczonem, aby wszystkie te marzenia o szczęściu i zdrowiu spełzły na niczem.

Sceny pomiędzy panią, i panem rozpoczynały się zawsze w ubieralni pani, i zawsze z byle czego, właściwie o nic... Im powód był błahszy, tem gwałtowniejsze wywoływał sceny... Przytem wyrzucali z siebie wszystko to, co mieli na sercu, wszelkie gorycze i złości, jakie w poprzednich tygodniach dusili w sobie...
Pan szedł potem do swego gabinetu i tam z wytrwałością układał pasjanse, porządkował swoje kolekcje fajek. Pani nie opuszczała swego pokoju, gdzie na leżaku długo czytała romanse miłosne... gdy przerwała czytanie, wówczas porządkowała w szafach suknie, wieszając je w szeregi z taką wściekłością, jak gdyby raczej dopuszczała się rabunku... Państwo spotykali się jedynie przy jedzeniu... Początkowo myślałam, gdy jeszcze nie poznałam ich manji, iż będą rzucali w siebie talerzami, nożami i butelkami... Niestety nie!... Właśnie podczas tych chwil zachowywali się, jak ludzie dobrze wychowani i pani wyglądała zupełnie na osobę z wyższego świata. Rozmawiali o drobnych sprawach tak, jak gdyby nic nie zaszło pomiędzy nimi, tylko z większą ceremonjalnością, aniżeli zazwyczaj, z bardziej chłodną i wymuszoną grzecznością, oto wszystko...
Zupełnie jak gdyby obiadowali gdzie na mieście... Gdy ukończyli jedzenie, wówczas z poważnemi minami, ze smutnemi oczami, powstawali z godnością i udawali się do swoich pokojów... Pani wracała do czytania romansów i układania w szufladach, pan do swoich pasjansów i do kolekcji fajek... Niekiedy pan wychodził na dwie godziny do klubu, ale trafiało się to bardzo rzadko... Prowadzili wówczas korespondencje z sobą, pisali bileciki miłosne w kształcie serc, które zanosiłam od jednego do drugiego...
Cały dzień musiałam z pokoju pani do gabinetu pana zanosić straszne groźby... prośby o przebaczenie oblane łzami...
Można było umrzeć ze śmiechu! Po kilku dniach przepraszali się ni stąd ni zowąd, tak, jak się pogniewali... A co było przytem szlochań i „och... niedobry!... och! niedobra!...“ lub „już skończone wszystko pomiędzy nami, mówiłam ci, że to już skończone...“ Potem szli do restauracji na małą biesiadę i nazajutrz wstawali późno znużeni miłością...
Odrazu zrozumiałam, że grają przed sobą komedję, ci obłudnicy... i gdy odgrażali się, iż porzuci jedno drugie, wiedziałam doskonale, że to tylko udawanie. Byli nadto związani ze sobą, on z interesu, ona przez próżność. Pan trzymał się pani, bo miała pieniądze, ona jego, bo miał nazwisko i tytuł. Ale w głębi nienawidzili się i ponieważ związek ich opierał się głównie na handlu i na oszustwie, od czasu do czasu uczuwali potrzebę wypowiedzenia tego sobie w sposób tak niecny, jak niecnemi były ich dusze, przepełnione zawodem, urazą i pogardą.
— Do czego i komu może być potrzebna egzystencja podobnych ludzi? — powiedziałam do Williama.
— Dla Bibi! — odpowiedział mi tenże.
Umiał zawsze znaleźć odpowiednie słowo i definicję. I aby dać natychmiastowy tego dowód, wyciągnął z kieszeni wspaniałe cygaro ściągnięte panu rano i, odciąwszy koniec, zapalił je z zadowoleniem i spokojem, następnie, otaczając się pachnącym dymem, wyrzekł:
— Nie powinno się nigdy skarżyć na głupotę swoich państwa, moja Celestyno... Jest to jedyne szczęście dla nas... Im bardziej państwo są głupi, tym służba jest szczęśliwsza... Idź, przynieś mi szampana...
Na pół leżąc w fotelu, z nogami wysoko skrzyżowanemi, z cygarem w ustach, z butelką starego martella w ręku, wolniuteńko, systematycznie rozwijał wokół swojej osoby swój „Autorytet“ i mówił z miłą prostotą:
— Widzisz, moja Celestynko... trzeba zawsze być silniejszym od ludzi, u których służymy...
Bóg wie, czy Cassagnac jest surowym człowiekiem, Bóg widzi, że gdybym był nawet przepełniony jego ideami i gdybym nawet uwielbiał tego wielkiego hultaja... otóż zrozum mnie... nie poszedłbym służyć u niego za nic na świecie... I to samo co mówię o Cassagnac‘a, powiem także o Edgarze!... Zapamiętaj to sobie i umiej z tego skorzystać. Służyć u ludzi inteligentnych i takich, którzy „nas znają...“ to jest wystrychnąć się na dudka, mój koteczku...
I rozkoszując się, jak smakosz, cygarem, dodał po chwili milczenia:
— Gdy myślę o służących, których życie przechodzi na obmawianiu swoich państwa, skargach, grożeniu... Jakież to ordynaryjne! Gdy myślę, że są tacy, którzy nawet chcieliby swoich państwa zabić... Zabić!... A potem?... Czyż zresztą zabija się krowę, która nam daje mleko lub owcę, która nam daje wełnę?... Krowę doi się... a owcę strzyże... zręcznie i łagodnie...
Podczas tego Eugenja włóczyła się po kuchni rozkochana. Robiła to, co do niej należało machinalnie, jak lunatyczka, była daleko myślą od tego, co robiła, od nas i od samej siebie, na milczących ustach jej drżały bezustannie słowa bolesnego zachwytu:
— Twoje małe usteczka... twoje małe ręce... twoje wielkie oczy...
Wszystko to niekiedy smuciło mnie, nie wiem dlaczego, ale zasmucało, aż do łez... Opanowywały mnie chwile takiej niewypowiedzianej i ciężkiej melancholji w tym domu dziwnym, że wszystkie znajdujące się tu osoby: stary spokojny kamerdyner, William i ja sama, wydawały mi się przerażająco pustymi i posępnymi, jak mary...
Ostatnia scena pomiędzy państwem, jakiej byłam świadkiem, była szczególniej zabawną.
Jednego poranku pan wszedł do ubieralni pani w chwili, gdy właśnie przymierzała przy mnie nowy gorset z atłasu koloru buraczkowego w żółte kwiatki z żółtemi jedwabnemi sznurowadłami. Gust pani istotnie był niezwykły.
— Jakto? — spytała tonem wesołej wymówki. — To wchodzi się do kobiety bez zastukania?
— Do kobiety?... — mruknął pan. — Przecież ty nie jesteś kobietą.
— Nie jestem kobietą?... Czemże więc jestem?...
Pan zaokrąglił usta — Bóg widział, jaką miał głupią minę — i czule, a raczej udając czułość, wyrzekł:
— Ależ ty jesteś moją żoną... moją żoneczką... moją śliczną żoneczką. Myślę, iż to przecież nic złego wejść do swojej żoneczki.
Ilekroć pan był tak głupio rozkochanym, to zawsze dlatego, iż chciał zkarotować panią na pieniądze. Pani odpowiedziała mu nieco pogardliwie:
— Owszem, to źle...
I dalej przedrzeźniała:
— Twoja żoneczką?... mała żoneczką? To nie jest znów tak zupełnie pewnem, czy jestem twoją żoneczką...
— Jakto... to nie jest pewnem?...
— He... czyż to można wiedzieć?... Mężczyźni są tak śmieszni...
— Ależ mówię ci, że jesteś moją żoneczką... moją drogą... jedyną żoneczką!..
— A ty... moje bebe... moje wielkie bebe... jedyne wielkie bebe twojej żoneczki!...
Sznurowałam gorset pani, która, stojąc przed lustrem, przyglądała się naprzemian swoim podniesionym w górę ramionom, to swemu brzuchowi... Miałam wielką ochotę do śmiechu. Aż poty uderzały na mnie, tak śmieszyły mnie słowa „jego żoneczką i jej wielkie bébé“.
I jakież przytem mieli kapitalne miny... Gdy już pan spenetrował cały pokój, spódniczki, pończochy, chusteczki, poruszył szczotki, kubeczki, flaszeczki, wtedy ujął dziennik z modami, który leżał na toalecie, i siadłszy na taboreciku pluszowym, zapytał:
— Czy jest rebus w tym numerze?
— Zdaje się. że jest...
— A czy odgadłaś go?
— Nie, nie odgadłam.
— To zobaczę go.
Podczas gdy pan ze zmarszczonem czołem zajął się rebusem, pani wyrzekła nieco oschle:
— Robert?
— Co, moja droga?
— Więc ty nic nie zauważyłeś?
— Nie... co?... w rebusie?...
Wzruszyła ramionami i zagryzła usta.
— Zajmujesz się tylko rebusem!... Więc nic nie zauważyłeś?... Zatem ty nigdy nic nie umiesz zauważyć?...
Pan zaczął przyglądać się dywanowi, toalecie, drzwiom, wzrokiem uważnym... nadzwyczaj komicznym...
— Daję słowo, nic... cóż to być może?... Czyż jest tu coś nowego, czego nie mogę zauważyć?... Nic nie widzę, daję słowo honoru!..
Pani posmutniała i westchnęła:
— Robercie, ty mnie już nie kochasz...
— Jakto, nie kocham cię!... to już trochę za wiele...
Podniósł się, porzucając dziennik mód.
— Jakto, nie kocham cię... — powtórzył. — Także pomysł. Dlaczego tak mówisz?...
— Nie, ty mnie już nie kochasz... bo gdybyś mnie kochał... to zauważyłbyś jedną rzecz...
— Ale jaką rzecz?...
— A więc!... zauważyłbyś mój gorset...
— Jaki gorset?... Ach tak... ten gorset... To prawda, nie zauważyłem go... To dopiero, jakiż ze mnie niedołęga!... Ale wiesz, że bardzo ładny, zachwycający...
— Tak, teraz to mówisz... Byłam zdumiona... staram się być piękną... i wyszukuję rzeczy, któreby się tobie mogły podobać... a ty... ciebie to nic nie obchodzi... W takim razie czemże jestem dla ciebie?... Niczem... mniej niż niczem!... Wchodzisz tutaj... i co widzisz?... Ten obrzydliwy dziennik z modami... A czem interesujesz się?... Rebusem!... Piękne życie mi stworzyłeś... Nie przyjmujemy nikogo... nie bywamy nigdzie... żyjemy jak wilki... jak nędzarze...
— Ależ, proszę cię!... nie unoś się... Cóż znowu, jak nędzarze...
Starał się zbliżyć do pani, ująć ją wpół... uściskać. Ale ona podrażniona odepchnęła go.
— Nie, daj mi pokój... męczysz mnie.
— Moja najdroższa... moja żoneczko...
— Męczysz mnie... słyszysz?... Daj mi pokój, nie zbliżaj się... Jesteś niczem innem tylko egoistą... wałkoniem... nie potrafisz nic zrobić dla mnie... wstrętnym człowiekiem!
— Po co to mówisz... wszak to szaleństwo... Nie unoś się tak bardzo... No tak, prawda, zawiniłem... Sam nie wiem, jak się stało, że w tej chwili nie zobaczyłem tego gorsetu... bardzo ładny gorset... Jak mogłem go nie widzieć odrazu... nie rozumiem... Spojrzyj na mnie... uśmiechnij się... Ach, Boże, jakiż jest ładny!... i jak ci w nim dobrze!...
Pan już zanadto wychwalał... Mnie już od tego wstawały włosy na głowie, choć byłam zupełnie nie zainteresowaną w tej kłótni.
Pani coraz bardziej rozdrażniona tupała nogami w dywan, usta jej zbladły, a ręce zacisnęły się, poczem szybko wykrzyknęła:
— Męczysz mnie... męczysz... męczysz... Wyjdź! Pan jednak w dalszym ciągu tłumaczyli, przybierając ruchy rozpaczliwe.
— Moja droga!... czyż to rozsądne... o gorset... czyż to warto... moja droga... popatrz na mnie... uśmiechnij się... to głupio robić tyle awantur o gorset...
— Ach, zamęczasz mnie... — wyrzuciła pani z siebie z impetem. — Wychodź stąd...

Skończyłam sznurować gorset pani... i, związawszy, wstałam z dywanu, na którym przyklękłam... zachwycona, iż ujrzę te dwie piękne ich dusze w całej nagości... zmuszę niejako do upokorzenia się wobec mnie... Pragnąc być aż do końca tej awantury, starałam się nie zwracać na siebie uwagi i zachowywałam się cichuteńko.
Z kolei pan, który długo powstrzymywał się, rozzłościł się również... Skręcił w ręku wielką gałę z dziennika mód i z całej siły rzucił nią w toaletę krzycząc:
— Do djabła, tego już zanadto! Ciągle ta sama historia... Nie można nic powiedzieć, ani nic zrobić, zawsze cię kopią, jak psa... Zawsze przytem grubijaństwa, ordynaryjność... Mam dosyć już takiego życia!.. Mam wyżej gardła tego zachowania się twojego... zupełnie jak przekupka... Chcesz, zatem ci powiem... twój gorset... jest obrzydliwy... zupełnie jak gorset ulicznicy...
— Nędzniku!..
Z oczami nabiegłemi krwią, z pieniącemi od złości ustami, z zaciśniętemi pięściami, groźna, zbliżyła się do pana... I tak była wściekła, że ani jedno słowo nie wyszło z jej ust, dostała czkawki.
— Nędzniku!.. — wykrztusiła nakoniec. — I to ty... ty ośmielasz się mówić do mnie w ten sposób, ty?... Nie, to rzecz niesłychana... Gdy go podniosłam z błota, tego pięknego pana, pogrążonego w lichwiarskich długach... skompromitowanego w klubie... gdy go wywlokłam ze śmietnika... ach... nie byłeś wtedy dumny... Twoje nazwisko, nieprawdaż?... Twój tytuł?... Ach, były one czyste, to nazwisko i tytuł, na które woźny z sądu nie chciał dać sto su... Ach, możesz je sobie zabrać i obetrzeć nimi....... I taki mówi o swojem szlachectwie... o swoich przodkach... ten pan, którego kupiłam i którego utrzymuję!... A więc nie chcę tego... szlachectwa... Co do twoich przodków... spróbój ich zastawić, to zobaczysz, czy ci dadzą choć dziesięć su za te mordy bojarskie... Dosyć tego dobrego... słyszysz! nigdy... nigdy więcej!.. Zabieraj się, idź do swoich graczów, karciarzy, oszustów... do swoich ladacznic i makarel!..
Była przerażająca...
Nieśmiały, drżący, ze zgiętemi łopatkami, z oczami upokorzonemi pan stał wobec tego potoku plugawego... Spostrzegłszy mnie uciekł za drzwi, a pani krzyczała jeszcze w korytarzu, przyczem stała się jeszcze ohydniejszą...
— Makarele... obrzydliwi makarelarze!..
I padła następnie na swój długi fotel, zwyciężona strasznym atakiem nerwowym, który starałam się załagodzić eterem, podsuwając jej flakon pod nos.
Ochłonąwszy, zaczęła znów czytać romanse miłosne i układać w szufladach. Pan bardziej niż kiedykolwiek zajął się kładzeniem pasjansów i podwoił przegląd kolekcji swoich fajek...
No, i rozpoczęła się korespondencja... Na razie nieśmiała, w odstępach czasu, wkrótce podwoiła się... Bezustannie musiałam biegać, niosąc groźby, wypisane na bilecikach w formie serc, z pokoju pani do gabinetu pana i naodwrót. Ach, to było nad wyraz komiczne!..
W trzy dni po tej awanturze, gdy pani czytała różowy list od pana ozdobiony bronią, nagle zbladła i w tejże chwili zdyszana spytała:
— Celestyno?... Jak myślisz, czy pan naprawdę myśli się zabić? Czy widziałaś go z bronią w ręku? O mój Boże!.. jeszcze się zabije!
Parsknęłam w nos pani śmiechem... I śmiech ten, który wybuchnął pomimo mojej woli, rósł, nieokiełznany, niepowstrzymany... Myślałam, że chyba umrę z tego śmiechu, jeżeli będę usiłowała stłumić go, że zadławi mnie ten przeklęty śmiech, który podniósł się w moich piersiach jak burza... i napełnił mi gardło niedającą się zatamować czkawką.
Pani przez chwilę patrzyła na mnie osłupiała.
— Co to jest?... Co ci jest?... Z czego się tak śmiejesz?... Przestań... Proszę, abyś zaprzestała, niegodziwa dziewczyno...
Ale śmiałam się wciąż... ten okropny śmiech trzymał mnie i nie chciał opuścić... Nakoniec zmordowana nim wykrzyknęłam:
— Ach nie, doprawdy... to już nadto śmieszne.... to już nazbyt głupie... O jejej! o jejej!.. jakież to głupie!
Oczywiście wieczorem dom ten musiałam opuścić i znalazłam się znów na bruku...
Psi fach!... Psie życie!...

Postępek mój był bez sensu — powiedziałam to sobie, ale zbyt późno — bo takiego miejsca, jak to ostatnie już nie znajdę... Miałam wszystko: dobrą płacę, korzyści różnorodne, pracę łatwą, swobodę, przyjemności.
Można było żyć! Inna, mniej zwarjowana odemnie, odłożyłaby sobie z pewnością sporo pieniędzy, nasprawiałaby sobie różności, zaopatrzyłaby się w porządną, szykowną garderobę. Posłużyłaby tam pięć, sześć lat i kto wie? mogłaby wyjść za mąż, założyć jaki sklep, być u siebie, nie podlegać niepowodzeniom, być szczęśliwą, niemal damą...
Teraz trzeba nanowo przechodzić nędzę i czekać na to, co się zdarzy, co przyniesie przypadek... Złościłam się na tę przygodę i byłam wściekła, wściekła na siebie, na Williama, na Eugenję, na panią, na cały świat. To rzecz ciekawa i niewytłomaczona, zamiast czynić sobie wymówki lub starać się swój błąd naprawić, co było rzeczą łatwą z tego rodzaju osobą jak pani, ja w mojej krańcowej głupocie byłam impertynencką i przez to tak zaostrzyłam i zepsułam całą sprawę, że to, co można było jakoś jeszcze załagodzić, już się nie dało niczem naprawić. Tego zupełnie nie można wytłomaczyć!..
Skąd przychodzą na mnie takie głupie napady. Jest to jak szał, który przychodzi niewiadomo skąd, dlaczego uchwyci mnie, wstrząśnie, podnieci, zmusi do krzyczenia, do znieważania innych... Będąc pod panowaniem tego szaleństwa zelżyłam panią. Wypowiedziałam jej ojca, matkę, głupie kłamstwa jej życia, potraktowałam ją gorzej niż zwykłą publiczną dziewczynę, plwałam na jej męża...
I gdy o tem myślę, to aż się boję... poprostu wstydzę się tego, iż tak gwałtownie wpadam w niecne błoto, jak pijana, rozum mój wówczas gdzieś się zapodziewa, i jestem zdolna nietylko zniesławiać, ale dojść aż do zbrodni...
Jakim sposobem dnia tego nie zabiłam się?... Jakim sposobem nie zadusiłam się?... Nie wiem... Bóg widzi, że nie jestem w gruncie rzeczy zła. Dziś widzę tę biedną kobietę i jej życie zniszczone, smutne z tym mężem nikczemnym, och, tak marnie nikczemnym... I uczuwam dla niej wielką litość... i teraz, gdy opuściłam ją, pragnęłabym dla niej szczęścia... Po tej strasznej scenie szybko udałam się do pokoju dla służby. William czyścił srebro, paląc papierosa.
— Cóż ci się stało?... — zapytał mnie najspokojniej w świecie.
— Odchodzę... opuszczam tę budę dziś wieczór — wyrzekłam, jeszcze zziajana, mówiąc z trudnością.
— Jakto odchodzisz? — powiedział William bez najmniejszego wzruszenia. — I dlaczego?
W słowach krótkich, wzburzonych, giestykulując gwałtownie, opowiedziałam mu scenę, jaką miałam z panią.
William bardzo spokojnie i obojętnie wzruszył ramionami.
— To już zanadto głupie!... — rzekł — nie może już być nic głupszego ponad to.
— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— A cóż ty chcesz, abym ci powiedział? Mówię, że ta głupie. Nie można na to nic innego powiedzieć.
— A ty?... co zamierzasz zrobić?
Spojrzał na mnie z pod oka... Usta jego wykrzywiły się. Ach, jakiż miał brzydki wzrok w tej chwili mego zmartwienia, jakiż miał podły i odrażający wyraz ust!..
— Ja? — odparł, udając, iż nie rozumie znaczenia mojego pytania i prośby w nim zawartej.
— Tak ty... — powtórzyłam. — Ciebie pytam, co zamierzasz zrobić?
— Nic... ja nic nie mam do zrobienia... Zostanę tutaj... Ależ ty chyba zwarjowałaś, moja kochana... przecież nie zechcesz, abym...
Wybuchnęłam:
— Będziesz miał odwagę zostać w domu, z którego mnie wyrzucają?
Wstał, zapalił papierosa, który przygasł, i chłodno odrzekł:
— Och, tylko bez scen... Nie jestem twoim mężem... Podoba ci się robić głupstwa... nie będę za nie odpowiadał... Czego chcesz?... Trzeba znieść następstwa... Życie jest życiem...
Ciągnęłam dalej:
— A więc porzucasz mnie?... Jesteś takim samym nikczemnikiem, taką kanalją, jak wszyscy inni!
William uśmiechnął się... Był to naprawdę człowiek wyższy.
— Nie mów rzeczy niepotrzebnych... Gdyśmy tu byli razem nic ci nie obiecywałem... Ty także nic nie obiecywałaś mi... Zeszliśmy się, złączyli... no... rozchodzimy się... więc rozłączamy się... to jasne... Życie jest życiem...
I sentencjonalnie dodał:
— Widzisz Celestyno, w życiu trzeba umieć prowadzić, się... trzeba mieć to, co ja nazywam umiejętnością życia... Ty nie umiesz prowadzić się... nie masz tej umiejętności... Ty oddajesz się swoim nerwom... A nerwy w naszym fachu są bardzo złą rzeczą... Zapamiętaj to sobie dobrze: „Życie jest życiem!“
Miałam chęć rzucić się na niego, szarpać mu twarz — tę jego niewzruszoną i nikczemną twarz lokajską — ale nagle łzy napłynęły mi do oczu i uspokoiły nieco moje nerwy... Złość opuściła mnie i skarżyłam się: Wiliamie...
— Wiliamie.. Wiliamie!... mój Wiliamku... mój drogi Wiliamku!.. jakaż ja jestem nieszczęśliwa!..
Wiliam starał się nieco podnieść mnie na duchu... Muszę przyznać, że użył całej mocy swojej filozofji wyższości, o której był przeświadczony... Przez cały dzień wznosił szlachetnie moje myśli na wyżyny, przytaczając mi poważne aforyzmy.. kończące się zawsze przygnębiającemi słowami:
— Życie... jest życiem...
Przytem wszystkiem muszę mu oddać sprawiedliwość... W tym ostatnim dniu był uprzedzającym, może jedynie nieco za uroczystym. Wieczorem, po obiedzie, wyniósł moje kufry do dorożki i odwiózł mnie na mieszkanie do swoich znajomych, którym z góry zapłacił ze swej kieszeni i polecił, aby otaczali mnie wygodą. Chciałam, aby został ze mną jeszcze tę noc... ale nie chciał, bo miał spotkać się z Edgarem!
— Rozumiesz sama, że Edgarowi nie mogę zrobić zawodu... A przytem może on będzie wiedział o jakiem miejscu dla ciebie... Miejsce wskazane przez Edgara... ach, to byłoby dopiero miejsce!
Rozstał się ze mną, mówiąc:
— Przyjdę do ciebie jutro. Bądź rozsądna... i nie rób już więcej głupstw... to nie prowadzi do niczego i wniknij w tę prawdę Celestyno, że życie... jest życiem...
Nazajutrz oczekiwałam go napróżno... nie przyszedł.
— To jest życie.... — powiedziałam sobie.
Ale dnia następnego chcąc koniecznie zobaczyć go, poszłam do niego sama. W kuchni zastałam tylko jakąś wysoką blondynkę, bezczelną i ładną... ładniejszą odemnie...
— Czy Eugenji niema? — spytałam.
— Nie, niema... — odpowiedziała oschle.
— A Wiliama?
— Wiliama także niema...
— A gdzie jest?
— A skądże mogę o tem wiedzieć?
— Chciałabym zobaczyć się z nim... Proszę iść i powiedzieć mu, że chcę się z nim zobaczyć.
Wysoka blondynka obrzuciła mnie pogardliwem spojrzeniem i wyrzekła:
— Cóż to, czy ja jestem służącą panny?
Zrozumiałam wszystko... Ale byłam bardzo daleka od chęci podjęcia walki, odeszłam.
— To jest życie...
Zdanie to prześladowało mnie, zupełnie jak zwrotka wciąż powtarzająca się w piosence w café-concert... I oddalając się, nie mogłam powstrzymać się od boleśnie melancholijnego wspomnienia radości, jakiej zaznałam w tym domu w dniu przybycia doń...
Zupełnie ta sama scena odbywała się tam teraz... Odkorkowywano szampana... Wiliam wziął na kolana wysoką blondynkę i szeptał jej do ucha:
— Trzeba być milutką dla Bibi...
Te same słowa... te same gesty... te same pieszczoty... podczas których Eugenja, wpatrując się w oczy syna odźwiernych, uprowadza go następnie do sąsiedniego pokoju, szepcząc:
— Twoja buziuchna... twoje maluchne rączki... twoje wielkie oczy!..
Szlam jak nieprzytomna... powtarzając w sobie ze zdumiewającym uporem:
— A więc... Życie... jest życiem...
Więcej niż godzinę stałam pode drzwiami na chodniku, chodząc tam i z powrotem w nadziei, że Wiliam będzie wchodził lub wychodził. Widziałam kupca, modystkę z dwoma wielkiemi pudłami... roznosiciela z Louvru... widziałam, jak wychodził pobielacz rondli... i już nie wiem kto więcej... i co... cienie... cienie... cienie...
Nie miałam odwagi wstąpić do odźwiernej, zapewne przyjęłaby mnie niechętnie... A zresztą cóżby mi ona powiedziała?... Odeszłam, powtarzając sobie do nieskończoności tę prześladującą mnie zwrotkę: To jest życie.
Ulice wydawały mi się nieznośnie smutne. Przechodnie zaś sprawiali na mnie wrażenie widziadeł. Gdy z daleka dojrzałam połyskujący jak latarnia morska w nocy, lub jak kopuła złocona w słońcu, kapelusz jakiego pana.... serce moje poczynało trząść się... Ale nie był to Wiliam...
Na ołowianem, zupełnie cynowem niebie, żadna nadzieja nie jaśniała. Powróciłam do swego świeżo wynajętego pokoju pełna obrzydzenia.
Ach! tak! mężczyźni!.. Czy są oni stangretami, kamerdynerami, dandysami, książętami lub poetami, wszyscy są jednacy... Łajdaki!...
Myślę, że są to już ostatnie wspomnienia, które przywołuję. Mam jeszcze wiele, wiele innych, ale wszystkie już są do siebie podobne, nuży mnie opisywanie ciągle tych samych historji, defilowanie przed tą monotonną panoramą tych samych twarzy, tych samych dusz i tych samych widm. A przytem brakuje mi już dowcipu, ponieważ coraz bardziej jestem roztargnioną, gdy schodzę do tych popiołów przeszłości. Miałam jeszcze opowiedzieć pobyt mój u hrabiny Fardin. Ale po co? Jestem nadto znużona i przytem czuję niesmak.

Jest druga po północy... Ogień mi gaśnie, lampa gaśnie, nie mam ani drzewa ani nafty. Idę spać... Ale umysł mój nadto rozgorączkowany, nie będę mogła usnąć. Marzyć będę o tem, co tkwi we mnie... marzyć będę o tem, co będzie jutro... Noc jest spokojna, cicha... Silne zimno ścisnęło ziemię, a niebo skrzy się od gwiazd. Józef jest w drodze, tej nocy jedzie... Widzę go.... widzę, jakbym nań patrzyła w rzeczywistości... siedzi w wagonie, poważny, zamyślony, olbrzymi... Uśmiecha się do mnie.... Zbliża się do mnie, już jest tuż przy mnie... Nakoniec przynosi mi spokój, wolność, szczęście... Szczęście?
Jutro go zobaczę...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.