Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/26 Maja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

26. Maja.

W tym braku węzłów i stosunków, który mi się tak boleśnie czuć daje, każda nić co mię z czemkolwiek jeszcze łączy, jest drogą.
Po długiej pielgrzymce powitałem Cesię daleko czulej, daleko bardziej wzruszony niżelim się mógł spodziewać. W spokojnej prozaicznej egzystencji czas zdaje się tracić swoje prawa, i nieznacznie, powolnie tylko daje czuć władzę swoją.
Kiedy we mnie i koło mnie tyle odmian, tyle klęsk, tu nic się prawie nie zmieniło. Podkomorzy posunął się trochę. Cesia straciła barwę świeżości dawniejszą; krajczyna całkowicie ogłuchła i zarzuciła jaskrawe wstążki czepeczków dawniejszych, chodzi w aksamitnem staroświeckiem haftowanem czółku; topole porosły, budowy poczerniały, dom się ukrył w gęstsze krzewy, nic więcej. Ale ten sam tu spokój, porządek, ład i... jak też to nazwać? Szczęście? Za wiele! na to nie ma wyrazu w języku.
Kiedym zajechał przed ganek, nikt nie wyszedł mnie przywitać; bo nikt ani się mnie domyśleć, ani poznać nie mógł. Wszedłem do pustego salonu, prawdziwego gościnnego pokoju, pokoju od gości, jak go na wsi zowią. Nikogo. W chwilkę potem, żywo nadbiegła Cesia. Widać że nie miała czasu ani się przystroić, ani pomyśleć jak była; z różową twarzą, napięta chustką bagdadzką, z kluczami w ręku, w czarnym mąką pobielonym fartuszku; cała pomięszana wyskoczyła poczciwa przeciwko mnie. Jakże jej wdzięczen byłem za to przyjęcie! Jakże je uczułem głęboko.
— Jak się masz! Jak się masz, kochany Juljuszu! — wołała z progu biegnąc do mnie. — Tak dawno, tak dawnośmy się nie widzieli. Chodź do ojca, chodź, prędzej, musiał się już dowiedzieć żeś przyjechał i niecierpliwi się pewnie że nie przychodzisz. Papa ma zawsze ten żywy charakter dawniejszy; a tak łaknie ciebie! tyle razy wspominał o tobie.
I porwawszy za rękę poprowadziła do ojca naiwnie wpatrując się we mnie, jakby szukała na twarzy śladów przeszłości i zmian wyciśnionych. Podkomorzy już się nie mógł ruszyć z krzesła; ale wyciągnął ku mnie ręce i w milczeniu przycisnął do piersi. Milczenie poczciwego starca było wymownem; łzy spływały mu po twarzy, płakał tak po matce mojej, a może nademną. A posadziwszy przy sobie, napatrzywszy się ścisnął jeszcze za rękę i westchnął głęboko.
— Chwała Bogu, żeś nam przybył, — rzekł odetchnąwszy, — a myślę żeś po tylu przejściach nieszczęśliwych, po tylu uniknionych niebezpieczeństwach, powrócił już do rodzinnego kątka na zawsze! Nieprawdaż?
— Któż to wie?
— Ba! wszystkoć w mocy Bożej, ale Bóg dał i wolę człowiekowi, a ona co waści powiada?
— Jeszczem jej o to nie pytał, — odrzekłem. Stary pokiwał głową.
— Czas by było posiedzieć spokojnie, gospodarzyć, ożenić się i jeść swój kawałek chleba, panu Bogu zań dziękując. No! ale powiedz naprzód jakże mi się masz?
— Jak widzicie! ni źle, ni dobrze.
— O! o! to coś po mojemu odpowiadasz! Młodemu się to nie godzi. Ot... ja... siadłem makiem w krześle i gdyby nie ta poczciwa Cesia, niech jej Bóg szczęściem płaci, kochane dziecko.
Cesia się zarumieniła i ucałowana przez ojca wybiegła, aby ukryć pomięszanie; podkomorzy wskazując na drzwi mówił dalej.
— Skarb panie, dziewczyna! skarb, jak pana mego kocham.
— Widzę i czuję to.
— Poświęcenie bez granic. Czas by już przecie aby o sobie pomyślała; ale com jej uczciwych, statecznych i co się zowie do ludzi konkurentów dobierał, nikogo nie chce. Rozumiem! Nie chce mnie osierocić, niech jej Bóg płaci, choć czas jej i o sobie pomyśleć. Ale uparta!
— Mało ojców może się tak poskarżyć!
— Mało?... nikt! — z zapałem przerwał stary, — nie ma i nie będzie takiej kobiety drugiej. Bez wady, bez żółci, a pracowita, a wylana dla wszystkich; słów nie ma na opisanie.
Długo jeszcze stary, choć wiedział że się to opisać nie daje, starał się mi wystawić swoją Cesię czem była dla niego. Zakończył życzeniem.
— Cały mój niepokój, cała moja troska, żeby się to komu poczciwemu dostało, coby jej mój dług spłacił!
I westchnął sparłszy się na stole.
Myślałem, że to wzruszenie zatrze w pamięci jego dawny niepokój o nowiny polityczne. Ale nie! Jesteśmy niewolnikami nałogów naszych. Ledwie się nieco uspokoił, zbliżył swe krzesło do mnie i szepnął.
— Nie słyszałeś co o kongresie?
— Nic.
— Ważna i wielka nowina... z najpewniejszego źródła... od żydków z Pińska. Kupcy mają swoje wiadomości! Najlepsza gazeta! Wszelkie podobieństwo za tem; znalazłem nawet alluzję w kurjerze.
I rozwinął bibulastego kurjera, aby mnie o swych wnioskach przekonać! W istocie stało czarno na białem w Kurjerze, że gdzieś tam najem domów podrożał, dla podkomorzego był to symptom kongresowy! Musiałem blisko godziny pływać z nim w morzu domysłów, nadziei i zbieranych pokątnych nowinek.
Na widok dopiero wchodzącej Cesi i pani krajczynej, która już hebanowej laseczki ze srebrną skówką używać poczynała, rozmowa de politicis ustała; wziął się stary wychwalać gospodarstwo i zabiegłość córki; liczył stojące w polu i na gumnie styrty, zsypane po magazynach zboże, zapracowany grosz.
— Wiesz waść, że Bóg mnie skarz, kiedym sam gospodarował, nigdy lepiej nie było. A toż kobieta! I dodaję, że się nigdy nie pogniewa, nie połaje, wszystko łagodnością a pilnością robi.
Cesia całując go w rękę starała się odwieść rozmowę w inną stronę; ale staremu łzy z oczu płynęły a z ust pochwały, że ich wstrzymać nie mógł.
Wyszliśmy do ogrodu pod pozorem przechadzki; myślę że córka umyślnie mnie odwiodła, aby ten potok pochwał odwrócić.
W milczeniu mijaliśmy długie szpalery lipowe i ciemne altany, żadne z nas nie miało się o co pytać, o czem uwiadomić. Cesia bała się mówić mi o matce, ja także nie chciałem wspominać jej, bo wiem ile i ona łez po niej wylała.
— Widzisz Julku, — odezwała się weselej, — gdyśmy nad kanałem olchami ocienionym stanęli, widzisz żem dotrzymała mojego słowa. Pamiętasz, żegnając cię mówiłam, — zastaniesz mnie jakeś porzucił. Prorokowałeś inaczej, ale się nie ziściło proroctwo.
— Jesteś wzorem córek, kuzyneczko, — odpowiedziałem.
Ona spuściła głowę i przerwała mi smutnie.
— Jednego też mam ojca, co mnie prawdziwie kocha.
I łzy zamgliły jej oczy.
— Któżby cię nie szanował, nie kochał! — odparłem roztargniony. — Przynajmniej na liczbę kochających poskarzyć się nie możesz.
— O! takie kochanie! — odpowiedziała.
— A Artur?
— Słyszałeś o nim? — spytała rumieniąc się.
— Mamże ci powiedzieć szczerze?
— Szczerze, moja Cesiu, jesteśmy jak brat i siostra, nieprawdaż?
Zarumieniła się znowu i podała mi rękę drżącą.
— Powiem więc szczerze. Artur dokazywał wiele, może prawdziwie mnie kochał, nie mogę przypuścić takiego udawania; ale mój Julku, nie wiem czemu, ja nigdy w to przywiązanie nie wierzyłam.
— Dla czegoż?
— Ja mam sobie chłopski rozum, braciszku, i jakieś serce, co mi szepce do niego, czemu mam wierzyć, a czemu nie ufać. Twój Artur z całym zapałem swoim zdawał mi się fałszywym. Ot tak! sama nie wiem czemu? Patrzałam na niego, jakbym patrzała na aktora w teatrze.
Uśmiechnąłem się; serce jej proste dobrze jej doradziło.
— A inni? — spytałem.
— Inni?... kochali mój posag. Wszak był i książe co się o mnie starał, z tych długich, długich bladych książąt co to wszędzie posagów szukają, alem mu powiedziała że księżną być nie mogę, że musiałby się za mnie nadto często wstydzić. Jam sobie prosta szlachcianeczka.
— Ależ tak zawsze nie będzie?
Zamyśliła się...
— Któż to wie? — rzekła cicho, spoglądając w niebo dalekie, któż to wie? A po chwilce zwróciła się do mnie i biorąc za rękę. Zostaniesz z nami Julku? — spytała, nieprawdaż?
— Któż to wie? — odpowiedziałem z kolei, uśmiechając się, — na com ja wam potrzebny?
— Niedobry! — zawołała, — zawsze niedowiarek; powiedziałby kto, że go nie kochamy! Tobie tam musi być nudno, w pustym domku, tęskno, nieprawda? Czemubyś nie pomieszkał trochę u nas? Papa byłby ci tak rad! pomyśl!
— Potrzebuję samotności, — odpowiedziałem; — ale moja Cesiu, będziecie mnie mieli aż nadto często!
— Nadto! o! to być nie może. Powiedz mi co robisz w domu? — spytała gdyśmy się zawrócili ku domowi ulicą.
— Na co ci ta ciekawość?
— Byłożby to nieprzyzwoitością?
— O! bynajmniej, powiem ci zaraz jeśli cię to choć trochę zająć może. Wiesz żem był ranny w rękę.
— A jakże nie wiem! — odpowiedziała — albo mnie to mało łez i strachu kosztowało!
— To największa dla mnie przykrość, żem władzy w niej całkowicie odzyskać nie mógł. Wiesz jak lubię muzykę.
— Wiem, bom nawet nie raz spodziewając się ciebie, fortepjan nasz stroić kazała.
— Gram więc, o ile pozwala mi ręka.
— I malujesz.
— Trochę, czasem. I czytam. Resztę czasu, to starania domowe, to długie konne zajmują przechadzki.
— A nigdy ci nie tęskno?
— Zawsze Cesiu! ale mi tęskno za tymi, których już zobaczyć nie mogę!
Spuściła głowę i westchnęła. Szliśmy dalej w milczeniu, a wieczór był tak cudowny, jak gdyby naumyślnie chciał mi wspomnieniem kołatać do zbolałej duszy. Cesia może dla tego, aby mnie się nie przeciwić, także była smutna. Wróciliśmy do podkomorzego, który w otwartem oknie pacierz wieczorny odmawiał. Pogodne czoło jego ozłocone ostatnim promieniem zachodzącego słońca świeciło spokojem duszy. Zatrzymaliśmy się we drzwiach, póki modlitwy nie skończył.
— Chodźcie, chodźcie, — rzekł, — domawiałem Anioł Pański za duszę poczciwej Reginki mojej. Mój Boże, — dodał, — tyle lat, a przeszły jak błyskawica! Przypomniałem sobie ów maj pierwszy, gdym w kilka niedziel po ożenieniu z nią tu przyjechał! Ha! ha! taki porządek! jedni w grób, drudzy na świat! I mnie już nie długo wypadnie wam powiedzieć: kłaniam uniżenie; do zobaczenia!
Ostatnie wyrazy wymówił stary z tą żartobliwością smętną, tylko jego wieku ludziom właściwą, która ma powab nieskończony; coś nakształt promienia słońca świecącego na zlane deszczem liście.
Weselsza jakoś zawiązała się rozmowa, ale mnie stary rozruszawszy się puścić do domu nie chciał, musiałem zanocować.
Nazajutrz rano, widziałem z okna pokoju, który mi na salce górnej z balkonem dano, cały ranek Cesi. Z ciekawością wpatrywałem się w jej zatrudnienia. Słońce wschodziło, gdy wstała i wyszła modlić się do ogrodu, spokojna, ale jakby smutna; podniosła oczy na okna mego pokoju, widzieć mnie jednak nie mogła. Pewnie troskliwa gosposia badała, czy mi żaluzje zasunięto. Z za nich właśnie poglądałem na jej pochód po ogrodzie, jak się schylała nad kwiatkami, prostując skrzywione gałązki, przywiązując je do kołeczków, pieląc chwasty; wpatrując się w przygotowane do rozpęknienia zawiązki. A te kwiatki tak troskliwie przez nią pielęgnowane, nie były jak gdzieindziej kosztownemi osobliwościami, rzadkiemi innego nieba wygnańcami. Proste, zwykłe, oswojone z nami, lub nasze własne, irysy, niebieskie hjacynty, tulipany i narcyzy; proste akwilegje z lasów dobyte, migdałem pachnąca czeremcha, bez liljowy i biały; kwiaty jak ogród stare, niewymyślne i proste jak ona.
Ale wkrótce znikła mi z ulicy.
Widziałem ją dalej w podwórku, dającą rozkazy, chodzącą z kluczami; a gdy wróciła z tej gospodarskiej przechadzki, słońce już było dobrze podeszło na niebie, u podkomorzego otworzyły się okna i głośno wymawiany pacierz dawał się słyszeć.
Dumałem... Boże, Boże! wszędzie więc gdzie jest żywsze życie, gdzie życie wrzące, gdzie myśl bujniejsza, tam za nią, z nią zniszczenie, zmiany; wszędzie gdzie powolniej krew i idee krążą, spokój i ta szczęśliwość? Więc potężniejsi z nas, paść muszą trawieni gorączką, zabici losami; a ci prości, wszystkie burze przetrwają nie czując, bez zmiany? Dałżeś mi Panie w zamian za myśl wielką, spokój wielki, spokój do zazdrości?
Nie wiem jak począłem prawie zazdrościć im czego? pokoju, w którymbym nie wyżył może.
Kto wie, idąc takiem życiem po powierzchni gładkiej, myślą bym moją rył przepaście pod nogami! Nie! nie! nie ma na świecie szczęścia, ale pojmuję teraz raj, stracony przez owoc wiadomości. Owoc wiadomości jest niszczycielem szczęścia. Błogosławieni ubodzy na duchu a! i tam i tutaj!
O jak fatalny dar ten rozum którym się chlubim, przezeń tracim nieomylny instynkt, a nim niemylnie kierować się nie umiemy; przezeń dopatrujemy się ułomności i niedoskonałości naszej i smak do życia tracim; przezeń myśmy wygnańce z niebios, wygnańce wzdychający za ojczyzną, a zawsze pozyskania jej niepewni. Rozum, wielki dar a fatalny! Biada niespokojnym, biada! Myśl nasza wyżej sięga, abyśmy Ikarem upadli z niebios obciążeni ciałem.
Tak myślałem wpatrując się w spokojne życie tego domu, życie materjalne a przecież czyste, poziome, ciche, prozaiczne a nie brudne i tonąłem w rozważaniu odcieni, jakie przybiera dusza nieśmiertelna, wlana w znikome ciało! O! wszystko jest cudem! co chwila uderzamy się o ściany więzienia, tak mało jego obszerność znamy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.