<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


І.

Wczesnym rankiem, cicho jeszcze było w miasteczku. Z kościołów rozlegały się dźwięki sygnaturki — a jednocześnie, siwy jak gołąb, długobrody szkolnik żydowski kołatał zakrzywionym kijem w okiennice, budząc tym sposobem ze snu swych współwyznawców i przypominając im że trzeba dzień rozpocząć modlitwą.
Z jednej i drugiej kamienicy wysuwali się żydzi, z czerwonemi workami pod pachą i spieszyli ku wielkiej, na żółto malowanej synagodze, która, jak starożytny zamek nad jeziorem, rozsiadła się nad wielką, czarną jak smoła kałużą.
Na środku pryncypalnej ulicy zjawił się obdarty, głupowaty pastuch miejski i głośnem trzaskaniem z bicza oznajmiał że czas bydło na pastwisko wypędzać... Na to hasło, ze skrzypieniem i zgrzytem otwierały się bramy i wychodziły z nich krowy z dzwonkami i klekotkami na szyi.
Bury, kusy, o zjeżonej sierci pies pastuszy, patrzył pilnie na gromadkę bydła, jak gdyby policzyć pragnął wszystkie sztuki i sprawdzić, czy której nie braknie.
Miasto nie mogło się pochwalić zegarem, bo ażeby mieć zegar potrzeba wieży, aby mieć wieżę trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał swoją „posiedzialność“ jak mówili mieszczanie, w kamienicy pana Fiszla Fajn, pierwszego bogacza w mieście, członka dozoru bóźnicznego i innych korporacyj.
Powiadają starzy ludzie, że niegdyś, ale to już bardzo dawno, był tu w miasteczku ratusz, jak się należy, fundamentnie zbudowany, z wieżą, zegarem, nawet z trębaczem miejskim — ale stało się nieszczęście. Ogień zniweczył wspaniały gmach, wieża runęła, zegar zginął w płomieniach, a trębacz rozpił się ze zmartwienia i umarł.
Od czasu tej smutnej katastrofy, mniej oświeceni mieszkańcy, w letnim sezonie zwłaszcza, liczyli czas „według wygnania i przypędzania bydła“ — i dobrze im się z tem działo.
Gdy trzaskanie pastuchowego bicza rozległo się na pryncypalnej ulicy, budzili się mieszczanie rolnicy, budzili żydzi, szynkarze i kramarze otwierali swe zakłady, słowem w miasteczku ruch się zaczynał.
Na ulicach, na rynku, robiło się ludno dość i gwarno, wozy zaczynały dudnić po bruku, a jeżeli to był dzień targowy to i furki chłopskie z wszelkiego rodzaju prowiantem ciągnęły od rogatek.
O tej porze zwykle, to jest w chwili wypędzenia bydła stawał przed drzwiami swego domostwa garbaty żydek Szulim, z którym musimy zapoznać bliżej czytelnika.
Mały ten, jak wszyscy ułomni, ruchliwy, prędki o bystrych, przenikliwych oczach człowieczyna, był znany całemu miastu. Współwyznawcy wołali na niego: rebe Szulim, chłopi i mieszczanie: Szulim Garbaty, w obliczu magistratu i innych władz zwał się on Szulim Geliebter — a na szyldzie nad drzwiami mieszkania i zakładu swego miał napisane: „Szulim Angielski, starszy felczer z Londynu.“
Najbardziej mu się podobało gdy kto na niego zawołał „panie Angielski!“ W takich wypadkach rozczulony Szulim gotów był nawet wyrwać komu ząb nawpół darmo, lub postawić bańki niżej ceny kosztu. Londyn albowiem był jego czułą stroną, jego słabością. Uwielbiał to miasto i przejęty był zasadami cywilizacyi angielskiej tak dalece, że wbrew zwyczajom miejscowym, nosił kapotę sięgającą zaledwie do kolan, strzygł krótko włosy na brodzie, a w uroczystych godzinach życia ubierał się w cylinder odwiecznego fasonu.
Innemu żydowi możeby takie nowatorstwo nie uszło na sucho — dla Szulima jednak istniały pewne koncesye. Był z niego przecież felczer i to sławny felczer, o mały włos nie doktór; miał stanowisko i stosunki, golił albowiem wszystkich dygnitarzy miasta, samego pana burmistrza przynajmniej dwa razy na tydzień za nos trzymał... a przytem człowiek, który tyle świata zwiedził, takie podróże odbywał, miał, bądź co bądź, pewną wyższość nad domatorami, którzy co najwyżej gubernialne miasta widzieli w swem życiu.
Słynny bogacz Fiszel Fajn, wielki kupiec zbożowy, był dwukrotnie w Gdańsku, a Markus Rybieoko, utrzymujący handel win, dotarł w peregrynacyach aż do Brodów, ale cóż to znaczy wobec podróży Szulima, wobec jego dość długiego pobytu w Londynie! Wybaczano mu więc zbyt krótką kapotę, przystrzyżoną brodę i oryginalny cylinder, wybaczano, bo znakomitym ludziom wiele rzeczy uchodzi...
Może się kto zapyta z jakiej przyczyny i w jakim celu biedny żydzina, felczer z małego miasteczka odbywał tak daleką wędrówkę? Stało się to niespodziewanie. Pewnego dnia nadszedł pocztą list z Anglii, donoszący że jakiś krewny Szulima, dziadek czy wujaszek, oddawna w stolicy Anglii zamieszkały, przeniósł się do lepszego życia, a zapisawszy Szulimowi cały majątek, wynoszący coś sto ośmdziesiąt, czy podobno nawet całe dwieście funtów.
Radosna ta wieść skłoniła Szulima do podróży.
Jako szczęśliwy sukcesor, Szulim miał zaraz w miasteczku otwarty kredyt; pożyczył więc sto rubli, z których połowę dał żonie na założenie sklepiku, żeby tymczasem miała z czego żyć, z drugą zaś połową puścił się w podróż.
Jechał bardzo długo, ale tanim kosztem. Akurat tak się szczęśliwie zdarzyło, że to była wiosna i jeden z miejscowych kupców wyprawił drzewo do Gdańska. Dzięki uprzejmości kupca, Szulim dostał miejsce na tratwie i popłynął na falach Wieprza do Wisły, a Wisłą het, het dalej, aż do Gdańska.
Na tratwie niewiele miał do roboty. Był wprawdzie na niej niby okrętowym lekarzem, ale oryle, zdrowi jak konie, nie dostarczali mu wielkiej praktyki. Miał więc czas, mógł rozmyślać o tem co zrobi z sukcesyą, w jaki sposób stanie się milionerem z owych dwustu funtów?
Rozmyślając po całych dniach na ten temat, dopłynął nareszcie, po długiej podróży do Gdańska, a tamtejsi żydkowie dali mu informacye co do dalszej podróży, i ulokowali go na pierwszym okręcie dążącym do Londynu.
Opowiadał później Szulim że morze wywarło na nim wielkie wrażenie; opowiadał że jest ono tak ogromne, tak straszne, że gdyby w nie świat wrzucić, to ten świat wyglądałby jak jedno ziarnko pieprzu, pływające w kadzi browarnej...
Okręt bujał się i kołysał jak łupina orzecha rzucona na rzekę — i Szulim był przekonany najmocniej, że ani spodziewanych dwustu funtów, ani Londynu, ani żony swej i rodzinnego miasteczka już nigdy w życiu nie zobaczy.
Szulim miał głębokie przekonanie że dusza jego uleci lada chwila w nadziemskie krainy, błagał tylko Boga aby to rozstanie się ducha z ciałem odbyło się w sposób najmniej dla ciała bolesny.
Nie zapisanem jednak było w księdze przeznaczeń aby Szulim Geliebter miał zginąć w słonych falach. Po chwilowej słabości, wróciła mu moc ducha i energia, bałwany morskie wydały się mniej strasznemi... Na drugi dzień patrzył na nie już z pewną wyższością a przy końcu podróży z lekceważeniem nawet.
Przybywszy do Londynu i zobaczywszy olbrzymie miasto, biedny Szulim przeraził się znowu, i zaczęła go męczyć obawa, w jaki sposób on, prosty żydek, w takiem ogromnem rojowisku ludzi, w takiem nagromadzeniu sklepów i wszelakich bogactw, zdoła znaleźć swoje biedne dwieście funtów?
Szulim miał jednak szczęście, które jak wiadomo w handlu znaczy więcej aniżeli pieniądz; — i w tym razie dopisało mu ono. Znalazł kilku żydków, którzy za niewielkiem wynagrodzeniem zaprowadzili go gdzie należało i pomogli załatwić pomyślnie interes.
Przez kilka tygodni trwał pobyt Szulima w stolicy trzech królestw, poczem szczęśliwy sukcesor, zgarnąwszy pieniądze do kieszeni, wsiadł znowuż na okręt i dostał się szczęśliwie do Gdańska, ztamtąd zaś do Warszawy.
Tu zmienił angielskie funty na ruble i pewną część tego kapitału umieścił w kieszeni; pewną zaś znacznie większą, dla większego bezpieczeństwa, zaszył pod podszewkę kapoty. Tęsknota ciągnęła go do rodzinnego miasta, wynajął więc sobie miejsce na żydowskiej furze i w licznem gronie współwyznawców pojechał w swoje strony.
Było gorąco — upał nieznośny, koniska wlokły się noga za nogą, a Szulim skracał podróżnym czas opowiadaniem o dziwnych osobliwościach i bogactwach, które widział za morzem.
Zmęczony upałem i szybkiem mówieniem, Szulim zrzucił z siebie kapotę i jechał dalej w negliżu... Dopiero już prawie u celu podróży spostrzegł że mu kapota zginęła.
Czy niezauważona spadła z fury i stała się łupem pierwszego lepszego przechodnia, który nawet nie domyślał się jej wartości — czy też ją który współpasażer ukradł, — dość że przepadła jak kamień w wodę.
Szulim wydzierał sobie włosy z brody, krzyczał, lamentował, złorzeczył, wzywał pomsty niebios i wszystkich plag piekła na sprawcę nieszczęścia, ale to nic nie pomogło. Kapota zginęła bezpowrotnie i o dalszych jej losach nie można się było dowiedzieć.
Niepiękne przywitanie z żoną miał dzięki temu wypadkowi nasz podróżnik — ale z czasem pogodził się z losem i przestał się martwić. Stracił kapitał, to prawda, ale bądź co bądź, świat zwiedził, zbogacił się mądrością i doświadczeniem, co także jest majątkiem, o tyle od pieniędzy lepszym, że go ani w kapotę zaszyć, ani nieopatrznie zgubić nie można.
Szulim nie został Szulimem bogatym, lecz Szulimem angielskim, o całe niebo wyższym od zwyczajnych Szulimów krajowych. Posiadał puszczadło, dwa lancety i pięć brzytew najoryginalniejszych angielskich, gdyż sam je kupił w Londynie, w tem mieście gdzie nie ma żadnego oszukaństwa, gdzie najzwyczajniejszy nóż, prosty nóż do krajania chleba, jest autentycznie angielski!!
Otworzywszy okienice, Szulim szedł do bóźnicy pomodlić się — a powróciwszy do domu zabierał się do codziennych zatrudnień.
Włożywszy do kieszeni swoje oryginalne angielskie brzytwy i wszystkie przybory potrzebne do sztuki golarskiej, puszczał się na wędrówkę do mieszkań dygnitarzy miejskich.
W owym czasie wąsy nie były w modzie, brody nosili tylko żydzi, ztąd też Szulim miał dosyć zatrudnienia. Najpierw stawiał się zwykle u pana burmistrza, który ex re swego urzędowania musiał wstawać najwcześniej; później szedł do doktora, następnie zaś operował członków sądownictwa, administracyi, golił głowy zakonnikom w klasztorze, słowem jako jedyny „Figaro“ miejski bywał wszędzie.
Przyjeżdżających do miasta chłopów operowała pani Szulimowa, przy pomocy dwóch swoich synów wyrostków.
Dziś, wbrew zwyczajowi, Szulim ominął magistrat i skierował swe kroki w boczną uliczkę, przy której miał swoją posiadłość Dr. Zabłocki, stary już człowiek, niegdyś chirurg wojskowy.
Realność rzeczona składała się z domku drewnianego, zabudowań gospodarskich i ogrodu; cała otoczona była wysokiemi sztachetami i utrzymana bardzo porządnie.
Pan doktór posiadał maleńkie gospodarstwo, trzymał kilka krów, parę koni i liczył się do zamożniejszych obywateli miasta. Mówiono nawet że ma jakiś kapitalik — wypierał się tego jednak, chociaż widziano nieraz jak zaglądał do gazet i szukał kursu listów zastawnych.
Szulim otworzywszy furtkę, wszedł prosto do gabinetu doktora. Przed biurkiem, w wielkim staroświeckim fotelu, siedział wysłużony syn Eskulapa, w szlafroku, w paciorkami wyszywanej czapeczce na głowie. Na nosie dźwigał duże okulary w niezgrabnej rogowej oprawie, a w ręku długi cybuch z wiśni tureckiej, ozdobiony kilkoma dużemi bursztynami.
Doktór był to sympatyczny staruszek; pełną i dość jeszcze czerstwą twarz jego otaczały białe starannie utrzymane faworyty, w oczach znać było inteligencyę i spryt pewien.
Szulim wszedłszy do gabinetu ukłonił się nizko.
— Dzień dobry, panie konsyliarzu — rzekł.
— Hajdujudu, mester Szulim.
— Pan doktór zawsze po angielsku! ja bo już coprawda trochę zapomniałem tę mowę, bo to było dawno... oj dawno, panie doktorze.
— To mnie dziwi, taki sprytny człowiek, jak ty, mój Szulimku, powinien mieć lepszą pamięć.
— At! proszę pana doktora, niby to w Londynie to każdy po angielsku ma gadać?
— Po jakiemuż więc?
— Ja tam gadałem sobie jak w domu — po żydowsku! Co pan doktór chce, za tę trochę sukcesyi, co mi ukradli, miałem sobie, broń Boże, gębę popsuć.
Rzekłszy to, Szulim zaczął z wielką energią ostrzyć brzytwę na pasku.
— Cóż mi powiesz nowego? co słychać w mieście? — spytał doktór.
— Aj, wielmożny panie konsyliarzu, dobrego to nic nie słychać. Powiadają nasze żydki, że... nie wiem czy oni prawdę powiadają, ale tak słyszałem — że za tydzień ma się tu do nas sprowadzić nowy doktór.
— Ho! ho!... a niewiesz ty Szulimku, co on będzie tu jadł?
— Nie wiem jakie on w swojej głowie pomyślenie ma, ale mnie się widzi, co cała ta bieda wylazła z apteki.
— Intrygant! — szepnął przez zęby konsyliarz, — nienasycony! Mało mu recept zapisuję?! Chyba chce żeby epidemia spadła na miasto.
— Aj, aj, panie doktorze! To nawet grzech pomyśleć co się takiemu aptekarzowi może zachciewać!!
— Jakto grzech?
— No tak proszę pana konsyliarza... Aptekarze, to całkiem paskudny naród! Jak mają co dać to rachują na uncye, na drachme, na grany — a brać to chcieliby zaraz na centnary! Mam ja już dosyć z naszym panem aptekarzem! un mi całkiem praktykę chce popsuć.
— Ciekawym bardzo w jaki sposób?
— Aj, aj, on ma na wszystko sposób — zwyczajnie jak aptekarz! On powiada że krew puścić to już wychodzi z mody... bańki postawić nie pasuje, bo to jest chłopska kuracya... pijawki to, powiada, są szkodzące na oczy... a ząb wyrwać, to już cały gwałt! Po co ząb wyrwać? kiedy on ma takie krople od zębów co od nich cały język człowiekowi spuchnie!.. Pan konsyliarz myśli że ja nie wiem co w tych kroplach jest! ja wiem... jedno z drugiem nic... trochę gorczycowy olejek, trochę miętowy olejek, a trochę okowity... Wielgie mecyje takie lekarstwo!
— Zkądżeż to ten nowy doktór?
— Dalibóg nie wiem. Powiadają że młody, że dopiero co swoje uczenie skończył. Zkąd on jest? djabli jego wiedzą... pewnie musi być fuszer.
— Co ty się możesz znać na tem, mój Szulimku.
— Przez urazy wielmożnego pana konsyliarza, czy to mnie pierwszego doktora widzieć.
— Tego przecież nie widziałeś jeszcze.
— To jest prawda żem nie widział, ale mogę sobie miarkować. Już skoro go nasz aptekarz sprowadza to nie będzie wielgi cymes, bo co on sprowadzi to zawsze jest i drogie i gałgaństwo!.. Niech-no pan konsyliarz podniesie troszkę brodę... Oj, oj, — mówił dalej Szulim przeciągając brzytwę po twarzy doktora, — on by chciał mieć nawet na rumianek hazake...
— Jakto hazakę?
— Żeby broń Boże nikt nie sprzedał rumianku tylko on! Tu jedna żydówka, ślepego Lejbki żona, miała trochę rumianek w sklepiku — pan aptekarz zaraz ją zaskarżył że utrzymuje wszystkich materyałów! Napisał całe dwa arkusze, co una sprzedaje wronie oko... opium, arszenik, hiszpańskie muche, co pan tylko chce! Żeby nasze żydki nie wdali się w ten interes, to ja nie wiem coby to buło!
— No, no, Szulimku, — rzekł śmiejąc się doktór, — aptekarz miał racyę... ta pani Lejbkowa naprawdę sprzedawała różne rzeczy.
— Co z tego? Sprzedawała! wielgie rzeczy... ja wiem że ona sprzedawała — ale co miała z tego? Całe parade tylko jeden ambaras! Pan konsyliarz myśli że u nas może być jaki handel? W Londynie to całkiem co innego! Tam każdy sprzedaje co mu się podoba; może nawet trzymać w sklepie armatę i pikę i jeszcze gorszy interes niż wronie oko. Co to komu przeszkadza? Jak się kto chce zastrzelić albo otruć, na co mu bronić? Niech on się truje!
— A — tak nie można.
— To, widzi pan kosyliarz ja powiadam dla przykładu, że u nas to wszystko inaczej niż na świecie. Coby mnie pan konsyliarz powiedział żebym ja chłopu postawił, dajmy na to, sto ciętych baniek na plecy, albo puścił tyle krwi ileby on sam chciał?
— Miałbyś się zpyszna! z urzędu bym cię ścigał.
— Ja wiem o tem, i nie robię takich interesów — ale tylko pytam dla czego? Skoro chłop chce postawić sto baniek na plecy, co komu do tego? Postawić mu! Przecież to za pozwoleniem ani pana konsyliarza plecy, ani z przeproszeniem rządowe plecy... tylko chłopskie plecy... Dla czego jemu nie wolno robić ze swemi własnemi plecami co on chce?
Doktór, ogolony już, poprawił na nosie okulary, odchrząknął i zabierał się do wytłómaczenia Szulimowi ważności przyczyn, dla których plecy obywatela otoczone są troskliwą opieką państwa, gdy wbiegła do gabinetu małżonka pana konsyliarza — i nie dając nikomu przyjść do słowa zasypała Szulima gradem różnorodnych zapytań i poleceń.
— Dzień dobry mężu! jak się masz Szulimku! spodziewam się że przepędziłeś noc spokojnie, bez kaszlu?
— Dziękuję pani konsyliarzowej, — rzekł z ukłonem Szulim. — Bogu dziękować co nie mam kaszel...
— Głupi jesteś... cóż to mnie obchodzi? Pytałam się męża... podobno dziś są bardzo ładne ryby na targu?
— Nie wiem duszko...
— Szulim! cóż stoisz jak kołek! Są ryby czy nie? bo jak są, w tej chwili posyłam na targ... dowiesz się czy pani burmistrzowa kupiła i po czemu płaciła? bo ja nie myślę drożej... każdy pan za swoje trzy grosze... Może sobie mieć burmistrz tańsze mięso, to jego przywilej — ale ryby należą do całego świata! Proszę cię także daj mi znać jak będzie drzewo... mogą tu wprost zajechać, notabene jeżeli nie drogie. Ale co tu mówić... Ręczę że co było to już aptekarzowa wykupiła.
— Aj, aj, — wtrącił potakując Szulim.
— A co? nie mówiłam? ta kobieta chyba o północy wstaje i biegnie za rogatki czatować, jak przekupka... Jednak mają ludzie przywiązanie do grosza... Szczególne, jak dzieci kocham, szczególne!.. Widziałeś ją za rogatkami Szulimku, założyłabym się żeś ją tam widział... Zabawne, jak dzieci kocham, zabawne! Powiedzże gdzieś ją widział?
— Mnie sze zdaje, proszę pani konsyliarzowej, co pani aptykarka z córeczką szła sobie chyba do kościoła... w tamtą stronę szły.
— Komedya dalibóg!.. Tym paniom się zdaje że oszukają Pana Boga! Coś w tem musi być! Bardzo były postrojone? co? gadaj.
— Bardzo... nawet bardzo postrojone, — rzekł Szulim.
— Pewnie w granatowych sukniach?
— Nie pamiętam, ale wyglądały jak grafinie; miały spódniców do same ziemie, jak zwyczajnie, nawet trochę opadnięte bo się ciągnęły po bruku... mieli wielgie czepki ze wstążkami...
— Co ty pleciesz! chyba kapelusze.
— Nie wiem — może uni są i kapelusze.
— Ależ kochana Salusiu, — odezwał się doktór, — nie dasz nikomu przyjść do słowa. Szulim właśnie przyniósł ciekawą nowinę.
— Więc czemu stoi jak kołek i nic nie mówi? Ja zawsze powiadam że ten żydzisko jest patentowany niedołęga!.. sto tysięcy razy to powtarzałam i jeszcze raz powtórzę. Cóż więc? nie wykrztusisz nareszcie tej nowiny? Czy się magistrat zawalił? czy rabin z Kocka ma przyjechać? Bo pytam jakąbyś ty nowinę lepszą mógł przynieść?
— Przepraszam panią konsyliarzowę...
— Nie przepraszaj, tylko mów co masz mówić; bo nie mam czasu... muszę zaraz pójść wyszamerować sługi, że do kawy jeszcze nie nakryły.
— Ależ Salusiu, Salusieczko, pozwól-że mówić... nowość jest ważna... nowy lekarz ma się tutaj osiedlić.
Pani konsyliarzowa usiadła na sofie.
— Nowy doktór?! nowy doktór, — rzekł po chwili milczenia. — Ktoby się to spodziewał? nowy doktór — ale może to nieprawda Szulimie?
— Oj, żebym ja tak zdrów był, jak to prawda jest...
— Cóż nic jakoś nie mówisz Salusiu? — zapytał pan konsyliarz z ironicznym uśmiechem.
Ten uśmiech wywołał burzę natychmiast.
— Ciekawam co mam mówić? — rzekła nawpół z płaczem. — Chyba powtórzyć to, com już tysiąc razy powiedziała... Wychodząc za ciebie popełniłam mezalians... gdyż matka moja była z domu hrabianka, a ja wychowywałam się w pałacach. Pomimo tego poświęciłam ci moją młodość, piękność i jaki taki posażek, chociaż ty nie byłeś już pierwszej młodości. I cóż mam za to? Wieczna niewolnica! zamurowana w tej obrzydliwej mieścinie, zapoznana!... Gdzie jestem? gdzie? czy to towarzystwo jakie mam jest towarzystwem dla mnie? A w co się obrócił mój posag? w tę nędzną chałupę z ogródkiem! taką samą posiada przecie lada łyk...
— Przepraszam wielmożnej pani konsyliarzowej, — wtrącił Szulim, — takie piękne posesye żaden łyk nie ma. Un by ją zaraz przepiuł...
— Czego tu stoisz? czego chcesz? po co się wtrącasz w nie swoje rzeczy? Czy wiesz gdzie jesteś?
Szulim pospiesznie zebrał swoje przybory golarskie i pocichutku wyniósł się z pokoju.
— Aj waj! — szepnął w progu, — konsyliarz będzie miał teraz gorących kataplazmów!!
— Czyś już skończyła Salusiu? — zapytał flegmatycznie doktór, założywszy ręce na piersiach.
— Ja nie zaczęłam jeszcze! — krzyknęła w uniesieniu.
— To się pospiesz moje serce, bo już dziewiąta; mam kilku chorych na mieście, a nie chciałbym wychodzić nie dosłyszawszy do końca...
— Ach! ty kamieniu! rybo! głazie! istoto bez uczucia! moje łzy padają na ciebie jak na drewno, na bruk!...
— Owszem Salusiu duszko, każde twoje przemówienie zawsze mnie wzrusza, ale jak w tym wypadku, nie mam wyobrażenia o co ci idzie?
— O co mi chodzi? Tyle lat tu siedzisz i nie było doktora, a teraz gdy się drugi sprowadza... praktykę ci wydrze, intrygować będzie... tu, tu, pod bokiem, to ty nic!? Ty opowiadasz najobojętniej w świecie „nowy doktór przyjeżdża“... i ty jesteś mężczyzna? masz energię... siłę? Ha! ha! gorzka ironio... Ty masz tylko jedną odpowiedź na wszystko: „róbcie co chcecie byle mnie nie ruszcie“.
— Przecież tamtego z miasta nie wyrzucę.
— O! jestem tego pewna... że go nie wyrzucisz — wolisz cierpliwie czekać aż on ciebie wyrzuci.
— Nie dam się... — rzekł flegmatycznie.
— Ty się nie dasz? z takiem usposobieniem, z takim temperamentem!! Ależ on cię sprzeda dziesięć razy i pieniądze weźmie — a ty nawet wiedzieć o tem nie będziesz... Ty nawet gotów jesteś zaprzyjaźnić się z nim, w karty grywać! kieliszkiem się trącać!!
— Dlaczego nie? Jeżeli człowiek porządny...
— Mój mężu, ty mnie chcesz do grobu wpędzić! ty mnie umyślnie tak drażnisz...
— Broń Boże... życzę ci lepiej niż sądzisz.
— Więc dlaczego takie rzeczy mówisz?
— Naprzód dlatego, że nie mam zasady nienawidzieć człowieka, który mi dotychczas nic złego nie wyrządził — a powtóre że jestem ojcem córki dorastającej.
— Brońci?! cóż nasza Brońcia ma do tego?
— Różnie bywa na świecie... Słyszę że ma to być człowiek młody... któż wie czy nie zechce wejść do naszej rodziny? — a jeżeli chłopak uczciwy to pobłogosławię...
— Nie ty pobłogosławisz tylko ja! bo córka do matki należy. Zresztą i ja nie pobłogosławię!... dość mam już doktora! dość, dość tej rozkoszy! Póki młodszy to biega za praktyką i ani chwili w domu nie posiedzi — jak zaś starszy to pozwala żeby mu inny lekarz osiedlał się pod bokiem. Mieć męża flegmatyka i wiecznie pełną sień chorych żydówek i płaczących dzieci — to wcale nie rozkosz! Moja Brońcia warta trochę lepszego losu...
— I... nie wydziwiaj, bo nasz los nie jest bardzo zły. Masz co jeść, w czem chodzić.
— To samo ma każda sługa; ostatnia wyrobnica nawet za swoją pracę dostaje łachman na grzbiet i pożywienie.
— Przyznaj że cokolwiek gorsze, aniżeli twoje...
— Gorsze?! Ty nie masz pojęcia jak one teraz grymaszą!.. żeby im wołu upiec to jeszcze mało! Nienasycone gęby... spiżarnia dla nich nie wystarczy! Żebyś ty widział ile nasza Maryśka zjada, to przeląkłbyś się. Nawet będę cię prosiła żebyś im co zapisał na zmniejszenie apetytu, bo ja, jak cię kocham, nie wystarczę. Proszę cię mój Ignasiu, siądź i zaraz zapisz... to będzie najlepiej.
— Co znowu? Niech jedzą, to znaczy że są zdrowe.
— Tego jeszcze brakuje żebym im dawała tyle ile chcą! Tobie się zdaje że one mają żołądki!
— O ile mi wiadomo z anatomii...
— Widać że ten kto anatomię wymyślił nigdy sług nie trzymał. One nie mają wcale żołądków, tylko studnie, przepaście bezdenne! No proszę cię, siadaj zaraz i zapisz tę receptę; w tej chwili poszlę do apteki.
— Salusiu... Salusiu! cóż znowu?
— Bez żadnych wymówek! proszę cię pisz!...
— Przyznam ci się że tego zrobić nie potrafię.
— To wyborne! Doprawdy wyborne! Doktór medycyny, były chirurg wojskowy! ludzi leczy, na konsylia jeździ, nieboszczyków kraje! a głupiej recepty dla sług nie potrafi zapisać! I dziwić się że nowy lekarz przyjeżdża i osiedla mu się pod samym nosem!
— Ależ nie pod nosem, Salusiu... zkądże znowu?
— Takiemu ciamajdzie jak ty, mógłby osiąść nawet i na nosie!
— Być może, — odpowiedział flegmatycznie doktór, — ale już dziewiąta... idę do chorych... Rozmowę naszą możemy dokończyć jak powrócę.
— Możesz sobie nie zaprzątać tem głowy... bo czy mówić do ściany czy do ciebie, to wszystko jedno.
Doktór nic nie odrzekł, wziął kapelusz, skłonił się grzecznie małżonce i wyszedł.
Pani rzuciła się na sofę. Przez jakiś czas siedziała w milczeniu. Tysiące myśli cisnęło się do jej głowy. Nowy lekarz, możliwa ztąd utrata, lub przynajmniej zmniejszenie się praktyki męża... wilczy apetyt sług, kapelusz aptekarzowej... wszystko to razem niecierpliwiło ją i gniewało.
Nagle zerwała się z siedzenia i wyszła.
— Brońciu! Brońciu! — wołała przebiegając przez stołowy pokój, sypialnię i salonik, — Brońciu, chodźżeż tu prędzej! gdzie jesteś?
— Jestem w ogródku, mateczko, — ozwał się z za okna dźwięczny głosik, — maliny zbieram.
— Tobie tylko maliny w głowie!
— Przecież mateczka kazała — mamy konfitury smażyć...
— Co mi tam konfitury! chodź do pokoju.
Na to wezwanie Brońcia pospieszyła natychmiast.
Była to przystojna, siedmnastoletnia dzieweczka, o pełnej, kwitnącej zdrowiem twarzyczce i jasnych włosach.
— Moja kochana, — rzekła tonem wymówki pani konsyliarzowa, — ty nic nie dbasz o twoją toaletę. Dziewczyna w twoim wieku powinna być zawsze wystrojona jak laleczka.
— Zawsze mateczka mówi że nie powinnam uganiać się za strojami; ja też staram się stosować...
— No tak; nieraz to mówiłam, ale nie można się znowu zaniedbywać... jesteś już w tym wieku, że możesz się komu podobać.
— Podobać?!
— Cóż się tak patrzysz? ciekawam dla czego nie miałabyś się podobać i pójść zamąż?
— Ach, mamo! czyż mi to źle w domu?
— Źle czy dobrze, to wszystko jedno. Kiedy starsza aptekarzówna wyszła, to i ty powinnaś wyjść zamąż.
— Nikt się o mnie nie stara, mateczko.
— Zkąd ty możesz wiedzieć, czy kto stara się o ciebie, lub nie? Zresztą tak czy owak, potrzeba pomyśleć o jakiejś strojniejszej sukience. Ubierz się, pójdziemy do sklepów i poszukamy. Może znajdzie się co u Berkowej, a w razie gdyby się nie znalazło, to każę natychmiast sprowadzić. Tylko proszę cię pospiesz, żebym nie potrzebowała czekać na ciebie. Ty wiesz że ja nie lubię bałamucić, co z myśli to z głowy, nie odkładając do jutra!
— Dobrze, dobrze, mateczko — za pięć minut będę gotowa.
— Znam ja twoje pięć minut... Ciebie tylko do preferansa zasadzić z majorem i z twoim tatusiem razem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.