<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Inteligencya miasteczka lubiła bardzo spacerować po pięknym parku poblizkim, w którym znajdował się stary, od dawna opuszczony pałac.
Gmach ten, niegdyś świetny i błyszczący, był pańską rezydencyą; później opuszczony, niezamieszkały i zaniedbany, służył za przytułek sowom i nietoperzom, które się w nim masami gnieździły.
Pałac opustoszał i do upadku się chylił, ale parkowi za to nie zaszkodził ząb czasu. Przeciwnie, drzewa rozrosły się w nim potężnie, krzewy potworzyły niezbite gąszcze, a oddawna nie strzyżone szpalery lipowe, wybujały, poplątały swe gałęzie tak, że nawet promień słońca nie zdołał przedrzeć się przez nie.
Było w tym parku chłodno i zacisznie jak w boru, na polankach między drzewami poziomki rosły, — a nieraz i grzyb się tam znalazł. Przez uszkodzone w kilku miejscach ogrodzenie dostawały się tu zające z pól sąsiednich — słowem było tu zupełnie jak w lesie. Z pod stóp ogromnego dębu wytryskiwało źródło, a woda szumiąc po kamykach, spływała do małej ocembrowanej studzienki, z której każdy spragniony mógł czerpać dowoli. Wiele osób umyślnie dla tej wody przychodziło do parku; przypisywano jej nawet jakieś lecznicze własności.
Oprócz źródła, znajdował się jeszcze w parku staw ogromny, ale zaniedbany, do połowy już zarośnięty trzciną i sitowiem.
W głównej alei stało jeszcze kilkanaście ławek niezgrabnych, ciosanych z kamienia, a przed jedną z nich był stół duży, okrągły, z takiegoż materyału. Powierzchnia owego stołu była poszczerbiona i porysowana. Bóg wie czyje ręce powyrzeźbiały na niej cyfry, daty i wizerunki serc strzałami przeszytych — a ślady nabazgranych kredą rachunków świadczyły, że nietylko zakochani, ale i kupcy siadali przy tym stole.
Dalej nieco, w grupie drzew zasadzonych w półkole, znajdował się marmurowy posąg „rycerza“, jak mówiono w miasteczku. Trzeba wierzyć tej wersyi — gdyż z samego posągu nie można się było domyśleć na czyją cześć został tu postawiony. Posągowi odtrącił ktoś obie ręce, nos i cały tył głowy; marmur zlasował się i popękał pod wpływem deszczów, a z napisu, jaki niegdyś istniał, nie zostało nawet i śladu.
Pomimo opuszczenia i zaniedbania zupełnego, park był bardzo miłem ustroniem; nic też dziwnego że mieszkańcy miasteczka przychodzili tu szukać wytchnienia i spoczynku. Tu nie dolatywał zgiełk rynku, ani dudnienie wozów po bruku — tu wiosną śpiewały całe chóry słowików, zdziczałe róże kwitnęły, a z pobliskich łąk dolatywał zapach świeżej trawy i kwiecia.
Pod cieniem drzew parkowych, doktór z majorem kreślili często laskami na ziemi mapy Europy, według nowego, przez nich samych wykoncypowanego podziału. Tu opowiadano sobie o dawnych czasach, o kłopotach codziennych lub o preferansowych turniejach; tu zakochani promieniom księżyca powierzali swe smutki, tu wreszcie wesoła, szczęśliwa dziatwa, nie znająca jeszcze cierni i goryczy życia — igrała wesoło, aż się jej śmiech szczery po całym parku rozlegał.
Latem, przed wieczorem zwykle, gromadził się w parku cały wielki świat małego miasteczka i lokował się po różnych alejach, według tego jak był na różne podzielony koterye.
Mały, krzywy cokolwiek i bardzo złośliwy podpisarz sądowy ponadawał nawet alejom rozmaite nazwiska. Jedną nazwał aleją pani aptekarzowej, drugą aleją wyższej dyplomacyi, inną preferansową znowuż...
Doktór załatwiwszy się z pacyentami, odbywszy poobiednią drzemkę, ubierał się w swój szeroki płaszcz hiszpański i szedł do parku, pewien że majora tam znajdzie.
Dziwna przyjaźń łączyła tych ludzi... Nie potrafili oni trzech zdań z sobą wymienić bez sprzeczki, a zarazem obejść się jeden bez drugiego nie mogli.
Gdy major zachorował i bezprzytomny zupełnie, znajdował się, jak to mówią, jedną nogą w grobie... stary doktór nie odstępował prawie jego łóżka; w krytycznej chwili konsylium zwołał, żadnych kosztów nie szczędził, aby tylko przyjaciela ratować; lecz gdy niebezpieczeństwo minęło i przyjaciel mógł już rozmawiać — pokłócili się jak najzawziętsi wrogowie. Pomimo tego, na drugi dzień zrana, doktór z największą troskliwością badał rekonwalescenta.
Major znacznie od doktora był starszy, ale pomimo różnicy wieku, żwawszy i ruchliwszy. Chodził zwykle prędko, mówił dobitnie, wyraźnie, węzłowato, nie znosił przeczenia i opozycyi. Rodziny nie mając, żył samotnie i oszczędnie, szczupła pensyjka wystarczała mu jednak na opędzenie skromnych potrzeb życia.
— Powiadam ci majorze, — mówił doktór wchodząc ze swym przyjacielem do parku, — że ten ostatni artykuł daje wiele do myślenia... w tem coś jest...
— Głupstwo!
— Ale pozwól-że...
— Głupstwo jest!
— Gorączka z ciebie, poczekaj, rozważ tylko te słowa: „burza, która przyjdzie ze wschodu“...
— Fałsz!
— Powtarzam ci „burza która przyjdzie“...
— Nawet kulawy pies ztamtąd nie przyjdzie!!
— U ciebie, mój majorze, zaraz: pies! kot! nie umiesz porządnego dyskursu poprowadzić.
— Nieprawda! umiem — ale jak jest o czem. Wschód! wschód! wielka rzecz — cóż kiedy ztamtąd dobrego wyszło? Nie tam patrz, mój szanowny chirurgu. Obróć się w przeciwną stronę — a uważaj co się tam dzieje. Co tam myślą?
— To zgadnąć nietrudno...
— Jakto?
— Boć wiadomo że tam myślą tylko jakby nas oszukać.
— Fałsz! — krzyknął zaperzony major, — fałsz! to są nasi najlepsi przyjaciele.
— Tak, tak; to też wśród najlepszych przyjaciół psy zająca zjadły...
Major nic nie odrzekł, tylko groźnie ruszał wąsami, co było u niego zwykle oznaką niezadowolenia i gniewu.
— Cóż majorze, nie odpowiadasz?
— Nie mam panu nic do odpowiadania; możemy nawet wcale nie rozmawiać z sobą. Żegnam pana doktora...
Powiedziawszy to, ex-wojak przyspieszył kroku, tak że otyły doktór nie mógł za nim nadążyć.
— Fajerwerk! wulkan! mente captus! — powtarzał doktór sapiąc i usiłując dogonić majora, ale tamten szczupły i żwawy, skręcił w boczną uliczkę i zniknął w zaroślach nad stawem.
Konsyliarz, widząc że nie dogoni przeciwnika, usiadł na ławce i fularem spocone czoło ocierał.
— Ha! ha! — odezwał się w pobliżu głos jakiś ostry i piskliwy, — otóż i nasz Eskulap; zdaje mi się że pan sędzia chciałeś się z nim widzieć.
Doktór obejrzał się.
Ku ławce zbliżali się dwaj ludzie, których powierzchowność dziwny stanowiła kontrast.
Jeden był wysokiego wzrostu, dobrej duszy, poważny — drugi zaś malutki, ułomny trochę, a ruchliwy jak żywe srebro...
— No, panie doktorze, — wołał zdaleka mały człowieczek, — szukamy cię!
— O! cóż się stało?
— Musiałeś pan jakąś straszną krzywdę majorowi wyrządzić — bo nawet nie spojrzał na nas, tylko biegł jak szalony. Sędzia wołał: „dobry wieczór, dobry wieczór panie majorze!“ ale napróżno.
— Zawsze jednakowy!
— Zapewne o politykę panom poszło? — zapytał podpisarz.
— A o cóżby? Osądź pan sam, — rzekł doktór, — sam osądź panie sędzio. Opowiem od samego początku jak było...
— Nie trudź się, — odrzekł zagadnięty siadając na ławce, — nie trudź się mój doktorze. Tyle razy byłem świadkiem waszych sprzeczek, że wiem bardzo dobrze o co wam chodzi. Wiecznie ta sama historya.
— Prawda... ale niech sędzia powie kto ma słuszność? niech powie bez żadnej ceremonii, bez ogródki. On według mego zdania, ma maleńkiego bzika na tym punkcie...
— Zostawmy tę kwestyę w spokoju, tem bardziej że o pilniejszych pomówić nam wypadnie. Sto tysięcy razy kłóciliście się już i godzili — pogodzicie się więc i teraz przy pierwszej sposobności.
— Zdaje mi się że jutro gazety przychodzą, — wtrącił podpisarz.
— Jutro... tak. Rzeczywiście jutro przychodzą...
— Więc znajdziecie panowie nową okazyę do sprzeczki.
— Ja już z nim dysputować nie będę — to waryat, skończony waryat!
— Więc wylecz go pan...
— Za trudnych rzeczy żądacie. Byli już tacy co go leczyli. Puszczano mu krew kilkakrotnie, chłodzono go... ale wszystko to na nic. Jedna idea siedzi mu w głowie jak ćwiek...
— To też dajmy mu pokój.
— Zapewne, zapewne, moi panowie. Sam Hipokrates na to nie poradzi jak komu setki tysięcy francuzów w głowie utkwią... jak ćwiek.
— Mój doktorze, — wtrącił sędzia, — musimy jutro pojechać, ale raniutko, żeby upału uniknąć. Przykry obowiązek nas wzywa...
— Cóż tam nowego?
— Samobójstwo. Czy nie słyszałeś pan jeszcze?
— Zkąd miałem słyszeć. Zdrzemnąłem się trochę po południu... i poszedłem prosto tutaj do parku... spotkałem majora i gawędziliśmy... Któż sobie życie odebrał?
— Okropny wypadek! powiadam ci doktorze, że jeszcze nie mogę przyjść do siebie...
— Ale kto?!
— Dzierżawca z Płużyc.
— Szelążek?! Co pan mówisz?! — zawołał doktór zrywając się z ławki, — to niepodobieństwo! to nie może być!!
— Niestety... kochany doktorze! to fakt... przed godziną otrzymałem o tem wiadomość od wójta. Dziś rano jeszcze był na folwarku, wydawał ludziom dyspozycye... wybierał się w pole. Później zamknął się w swoim pokoju — i... niezadługo usłyszano wystrzał... Ludzie zbiegli się, wyłamali drzwi... już nie żył. Wpakował sobie w usta dwa naboje loftek.
— Straszna rzecz; straszna rzecz... — powtarzał doktór — któżby się spodziewał?
— Wójt sam przyjechał z tą wiadomością. Powiadam ci doktorze, — że z płaczem opowiadał szczegóły tej katastrofy...
— Co za powód? co za przyczyna tak rozpaczliwego kroku?
— Zapewne wykryjemy to na śledztwie; podobno zostawił jakieś listy...
— Żony muszą pilnować, żeby sobie także nie odebrała życia, — wtrącił podpisarz.
— Możeby lepiej zaraz pojechać, — rzekł doktór, — być może że nieszczęśliwej kobiecie pomoc potrzebna?
— Nie; — pojedziemy jutro. Ta biedaczka ma już jaką taką opiekę. Mówił mi wójt że zaraz po wypadku, o niczem nie wiedząc, nadjechał sąsiad nieboszczyka, Zawalski z Woli, i zajął się nieszczęśliwą — dzieci odesłał do siebie do domu, sprowadził lekarza...
— Dla czegóż po mnie nie posłał?
— Bliżej miał po tamtego. Straszne rzeczy!.. doprawdy straszne rzeczy!.. Ona nietęgiego zdrowia, dwoje dzieci... bez zasobu, bez funduszu.
— I podobno massa długów, — wtrącił podpisarz.
— Rzeczywiście.
— Prawdopodobnie one to były główną, a może jedyną przyczyną samobójstwa...
Podpisarz milczał. Twarz jego, zwykle uśmiechnięta złośliwie, przybrała wyraz powagi i smutku. Jakieś wspomnienia cisnęły mu się do głowy...
Przed siedmioma, czy ośmioma laty, starał się on o rękę panny Zofii, córki nadleśnego z sąsiedztwa, najpiękniejszej w swoim czasie panny w całej okolicy. Starania nie powiodły się. Biedny, ułomny człowieczek dostał grochowy wianek, a panna stanęła przed ołtarzem z kim innym. Dziś ta sama kobieta pogrążona jest w rozpaczy i łzach; jej wybrany, samobójca z roztrzaskaną czaszką, broczy w kałuży krwi, a dwoje drobnych dziatek, skazanych na sieroctwo i nędzę, płacze, nie rozumiejąc nawet ogromu swego nieszczęścia....
Zamyślił się smutnie niepozorny człowieczyna nad zmiennemi kolejami losu; nad swoją jedyną, a może jeszcze aż dotąd niewygasłą miłością... Zamyślił się — i rzekł, jakby sam do siebie, z westchnieniem:
— Przykra rzecz.. bardzo, bardzo przykra...
— Bolesna nad wszelki wyraz, — potwierdził doktór; — taki młody człowiek... mógłby jeszcze żyć...
— Wyjeżdżamy raniutko, doktorze, — rzekł sędzia, — nie spóźnij się pan... o piątej punktualnie.
— Nie bój się panie sędzio, nigdy jeszcze nie czekaliście na mnie...
Wieść o samobójstwie dzierżawcy z Płużyc szybko rozeszła się po miasteczku. Każdy spieszył do parku, aby się dowiedzieć nowych szczegółów. Aptekarz, burmistrz, regent, pisarz sądu, obrońca, kasyer, damy miejskie, słowem cała inteligencya znalazła się w głównej alei i, bez względu na koterye, stanęła w jednej gromadce, aby usłyszyć co mówią o tym niespodziewanym wypadku.
Nawet major wyszedł ze swego ukrycia i zapomniawszy o niedawnej sprzeczce, stanął obok doktora.
Najwięcej szczegółów miał aptekarz.
— Wiecie państwo, — mówił, — że ja od dwóch miesięcy już, co mówię od dwóch miesięcy? od dwóch lat! wiedziałem że tak się musi skończyć.
— Z czegóż to pan wnosiłeś?
— Proszę państwa... z wielu objawów, co mówię z wielu? z mnóstwa! Nieboszczyk bywał u mnie często w aptece, a nawet nieraz wstępował tak sobie, bez żadnego interesu, na pogawędkę, na kieliszek wódki, którą nie chwaląc się, przyrządzam wcale nieźle... co mówię nieźle... wybornie!.. artystycznie!
— Zawsze ją czuć jakąś miksturą, — wtrącił major.
— Są różne gusta... mój panie majorze i różne smaki. Jest pański gust, delikatny, wykształcony i jest także gust grenadyerski. Dla jednego pachnie olejek różany — dla drugiego terpentyna... co kto lubi... co kto lubi... co mówię kto lubi? raczej powinienem powiedzieć, jak do czego kto przyzwyczajony!
— Panie Szwarc, — odezwała się burmistrzowa, — odłóż pan na później tę dysputę o gustach; mieliśmy przecież coś o tym biedaku usłyszyć?
— A prawda! o nieboszczyku Szelążku. Bardzo trafnie nazwała go pani prezydentowa biedakiem, bardzo słusznie... Właśnie przed godziną robiłem pastylki od robaków; wiecie państwo te takie skuteczne... co mówię skuteczne?! te cudowne pastylki! gdy wtem wpada Jankiel, ten rudy, faktor... i powiada że się Szelążek zastrzelił!! Wielki Boże! krzyknąłem z przerażenia, i tak jakoś machinalnie, bez żadnej ukrytej myśli, spojrzałem do książki kontowej... Trzydzieści sześć rubli pozostał mi dłużny... tak, trzydzieści sześć rubli i jeszcze coś złotych... Jak tu dawać na kredyt? jak tu dziś otworzyć komu rachunek? pytam państwa...
— Wspominałeś pan dobrodziej, że nieboszczyk, wedle pańskich obserwacyj, zdradzał już od dość dawna skłonność do samobójstwa, — rzekł doktór.
— Naprzód nic nie wspominałem, tylko mówiłem... powtóre, to nie były żadne obserwacye lecz jedynie, tak sobie, domysły... potrzecie nakoniec że... no, że przecież wolno się każdemu domyślać...
— Zapewne.
— Otóż nieboszczyk brał u mnie często rozmaite środki i, niech mu Bóg tego nie pamięta, bo ja niestety zapomnieć nie mogę, po większej części na kredyt! To aloes, to sól glauberską, to truciznę na muchy, albo na szczury... Raz nawet prosił mnie w zaufaniu żebym mu sprzedał strychniny... Aż skóra na mnie ścierpła!! Mówił że niby to na lisy, ale czyż można komu dziś wierzyć? co mówię wierzyć? dziś nawet nie można udawać że się komu wierzy! Ale jak zaczął mnie molestować, nudzić, obiecywać że mi da ze trzy skórki z lisów... tak w końcu wynudził... i dałem mu...
— Strychniny?
— Nie... dałem mu całą uncyę soli karlsbardzkiej... bo ciągle mi coś szeptało że ten człowiek swoją śmiercią nie skończy... Pamiętam nawet, jak się starał o swoją żonę, to raz powiedział wyraźnie, że gdyby mu jej nie dano, toby sobie życie odebrał... Uważałem też w ostatnich czasach, że bywał często zamyślony, roztargniony, nie odpowiadał na pytania... Przed dwoma tygodniami, jak tu był w mieście, w bardzo delikatny sposób przypomniałem mu że teraz czasy ciężkie... co mówię ciężkie! — że są obrzydliwe czasy! i że wartoby uregulować ten mój, maleńki zresztą, rachuneczek... Wiecie państwo co mi na to odpowiedział? pamiętam jak dziś, odpowiedział mi tak: „Panie Szwarc, żebyśmy tak naprzykład do współki założyli fabrykę smarowidła do wozów“!? No, przyznam się że kto w podobny sposób załatwia propozycyę uregulowania rachunku, ten już jest na złej drodze, co mówię na złej, na fatalnej drodze! Dzisiejszy wypadek przekonał mnie że nie byłem w błędzie...
— Ale to wszystko, co pan dobrodziej mówisz, — rzekł major, — nic a nic nie wyjaśnia z jakiego powodu ten biedak życie sobie odebrał.
— Ach! pan major chciałbyś wiedzieć powody — powody bywają rozmaite...
— O tem wiemy.
— Tak; czasem interesa majątkowe, rodzinne, sercowe... no i tym podobne, czasem pojedynki amerykańskie... czasem... przepraszam państwa, — rzekł wspinając się na palce i oglądając się dokoła, — przepraszam, czy tu nie ma mojej żony?
— Widziałam przed kwadransem, — rzekła burmistrzowa, — że pani Szwarc wyjeżdżała z córeczką.
— Prawda dalibóg, zapomniałem na śmierć że pojechały na spacer!.. Otóż wracając do rzeczy, powiadam że bywają pojedynki amerykańskie, że w takich sprawach są zazwyczaj jakieś romantyczne przygody...
— Czy pan co wiesz? — spytał podpisarz.
— Czy ja co wiem? co za osobliwsze pytanie, co ja mam wiedzieć? ja tylko tak powiadam że bywają różne powody... bo proszę pana, co znaczy taki naprzykład szczegół, że wczoraj, to jest w przeddzień samobójstwa, była w Płużycach jakaś pani, obca zupełnie, nieznana w tych stronach i o ile wiem, młoda... Co znaczy, że przed tygodniem nieboszczyk wyjeżdżał z domu na trzy dni — a nikt z domowych, nawet żona, nie wiedziała dokąd i po co? Co znaczy dalej, że od dwóch tygodni nie było poczty, któraby nie przywiozła mu przynajmniej trzech, lub czterech listów z markami zagranicznemi... Przecież nie jest to rzeczą zwyczajną, żeby dzierżawca na biednym folwarczku prowadził tak obszerną korespondencyę. Niech mnie zetrą w porcelanowym moździerzu na najdrobniejszy proszek, jeżeli w tem nie ma czegoś podejrzanego, co mówię podejrzanego! czegoś gorszego jeszcze...
— Jezus Marya! — zawołała burmistrzowa, — co pan mówisz, panie Szwarc!.. Czyż być może, żeby takie straszne intrygi działy się tak blisko — i my! my o tem nic nie wiemy! mając przecież mężów na takich stanowiskach!
— Moja pani dobrodziejko, — rzekł major, — nasz kochany prezydencisko to poczciwy człowiek z kościami, on się w żadne plotki wdawać nie lubi...
— Rozumiem, — syknął aptekarz, — rozumiem, to niby do mnie przymówka...
— Rozumiej pan jak chcesz, — a jeżeli czujesz się obrażonym, gotów jestem dać satysfakcyę honorową.
— Nie czuję się obrażonym — co mówię, nie czuję! nie śni mi się nawet być obrażonym! a co się tyczy tak zwanych honorowych satysfakcyj, to nie moja rzecz; nie piszę się na takie interesa; ani bowiem w dragonach, ani w grenadyerach nie służyłem...
Major rozśmiał się.
— Różne są pojęcia, — rzekł.
— Panie Szwarc, — odezwał się doktór, — opowiadaniem swojem dałeś nam wszystkim wiele do myślenia. Zapewne wiadomości pańskie muszą być prawdziwe?
— Czy wątpisz pan?...
— Nie — i tem bardziej mnie to zastanawia. O ile znałem nieboszczyka, to wątpię żeby się wdawał w jakie romantyczne przygody, lub miał interesa, z któremi potrzebowałby się ukrywać.
— Panie doktorze... — rzekł aptekarz. — Panie doktorze! Przepraszam że to powiem — ale nie znasz pan ludzi, co mówię nie znasz!? nie masz o nich pojęcia! Dla czegóż naprzykład do pana nie przyjeżdżają młode, zawoalowane kobiety? dla czego nie odbierasz pan listów z zagranicy? dla czego wreszcie nie masz pan żadnych stosunków z rzemieślnikami, których wyroby nie są potrzebne do codziennego użytku... co mówię do codziennego! do...
— Rzeczywiście co pan mówisz? — spytał major.
— Ja wiem co mówię — to są fakta! fakta autentyczne i niezaprzeczone, mój panie! fakta, co mówię fakta!? pewniki...
— Może pan będzie łaskaw podzielić z nami tą wiadomością — rzekł sędzia.
— Dla czego nie? Żyje przecież Icek Szpigelman, mosiężnik, niech więc powie jakie osobliwsze sztuczki wyrabiał według rysunków nieboszczyka... a Szmul furman, który jeździ do Warszawy, przywoził do Płużyc rozmaite kawałki z odlewni żelaza. Do czego to wszystko było potrzebne? na co? niech kto będzie taki mądry i zgadnie — jeżeli to uczyni dam mu konia z rzędem, co mówię konia! krowę z rzędem mogę mu dać!!
— Szczególna rzecz, — szepnął major.
— Mój Boże, — rzekła z westchnieniem burmistrzowa, — jakie to życie ludzkie jest marne; dopiero co był człowiek młody, zdrów, pełen nadziei, a teraz co? Biedna żona! biedna żona — biedne my wszystkie kobiety! Żebym tak miała córkę tobym nigdy, przenigdy nie pozwoliła jej wyjść zamąż.
— Przecież nie każdy mąż samobójstwem kończy, a za poczciwego prezydenta można ręczyć że nie ośmieliłby się nigdy....
— Co on? chybaby mi się na oczy nie pokazał!
— Małoby go to obchodziło już — zauważył major.
— No tak, — odrzekła burmistrzowa, zmięszana cokolwiek, — zapewne... ale powiedzcie państwo, więc ten nieborak ze strzelby się zabił...
— Z dwóch luf odrazu pani dobrodziejko, — rzekł aptekarz, — podobno mu głowę rozerwało na drobne kawałki...
— Oh! nie kończ pan, nie kończ! — zawołała któraś z kobiet, — tego słuchać nie można... to straszne, całą noc będzie mi się śniło!..
— Parę kropeleczek kropli laurowych, droga pani, parę kropeleczek nie zawadzi, mam świeże właśnie... co mówię świeże! świeżutenieczkie!.. Przyszlę pani przez ucznia....
Wieczór już zapadał, czas było wracać do domów. Pani burmistrzowa zapraszała do siebie wszystkich na herbatkę i na preferansika. Poszedł major, regent, aptekarz i jeszcze kilka osób. Sędzia wymówił się że musi nazajutrz, raniutko wyjechać — doktór dla tejże przyczyny poszedł prosto do domu.
Malutki podpisarz miał minę bardzo zakłopotaną, widocznie chciał coś sędziemu powiedzieć, ale krępowała go obecność tak licznego towarzystwa.
— Panie sędzio szanowny, — rzekł odkrząknąwszy kilkakrotnie... taki prześliczny wieczór... takie miłe powietrze... możebyśmy jeszcze chwileczkę pochodzili po parku... Nie zawadzi odetchnąć, orzeźwić się cokolwiek...
— Ha... jeżeli pan chcesz, to mogę panu towarzyszyć.
— Dziękuję... bardzo dziękuję... serdecznie dziękuję — rzekł chwytając sędziego za rękę.
— Za co? — zapytał sędzia zdumiony.
— Istotnie... za co? hm: albo ja wiem za co? naprawdę to nie ma za co... ale nie! nie! panie sędzio, jest za co, dalibóg jest za co! słowo honoru daję.
— Pan jesteś wzburzony jakiś... niespokojny — co się panu stało?
— Ma pan sędzia słuszność, ten dzisiejszy wypadek wstrząsnął mną do głębi... chwilami sam nie wiem co mówię...
— Czy z nieboszczykiem łączyły pana jakie stosunki rodzinne?
— Żadne a żadne, panie sędzio. Co prawda mnie z nikim nie łączą stosunki rodzinne...
— Jakto nie?
— Istotnie... tak jest. Pan nie wie — i nikt nie wie, bo ja nie lubię mówić o sobie... cóż to kogo obchodzi? — ale dziś skoro się o tem zgadało, powiadam...
— Więc nie masz pan nikogo? rodziców, braci, krewnych?
— Ani żywego ducha. Pochodzę z małej szlacheckiej wiosczyny, z szaraczków zagonowych. Ojciec mój chodził za sochą i broną jak chłop — matka także pracowała ciężko. Dzieci było kilkoro — ja najmłodszy. Wypadek wpłynął na mój los. Będąc małym chłopcem wdrapałem się na drzewo po jabłka... tymczasem gałąź złamała się i spadłem ze znacznej wysokości. Długo, długo chorowałem — alem się jakoś wygrzebał. Wszakże niewielka mogła być ze mnie pociecha; z wykrzywioną łopatką, ułomny, nie rosłem jak inne dzieci, nie miałem siły do roboty. Tyle rodzice mieli ze mnie pożytku żem bydło pasał latem. Zimową porą chodziłem do organisty i uczyłem się trochę. On pokazywał mi litery — a ja służyłem do mszy, pomagałem sprzątać w kościele. Przepraszam panie sędzio, może ja pana nudzę... ale muszę już wszystko opowiedzieć — zanim wyłożę panu moją prośbę...
— Masz pan prośbę?
— Tak, mam wielką prośbę... udaję się do pana z całem zaufaniem — i mam nadzieję że...
— Jeżeli spełnienie pańskiego żądania będzie w mej mocy....
— Ale ja jeszcze chciałbym o coś prosić... Oto żebyś się pan nie śmiał ze mnie, panie sędzio!
— Dlaczego to zastrzeżenie?
— Bo widzi pan, ludzie śmieją się często z tego z czego nie godzi się śmiać... a to boli; nic tak nie boli jak śmiech ludzki... niech mi pan wierzy...
— O ile mnie pan znasz, to wiesz spółczuję każdemu nieszczęściu i nie wyszydzam niczyjego bólu.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam... może uraziłem tem zastrzeżeniem, ale wymknęło mi się ono mimowoli. Mam dla pana sędziego wysoki szacunek, poznałem bowiem jego prawy i szlachetny charakter... Chodźmy tu nad staw, niedaleko ławeczka jest, usiądziemy trochę. Opowiadanie moje nie będzie długie...
Usiedli na ławeczce nad stawem i podpisarz tak ciągnął dalej rzecz swoją:
— Raz, nie pamiętam już po co, byłem w mieszkaniu proboszcza. Zastałem tam bardzo zamożnego obywatela, wielkiego filantropa, a może większego jeszcze dziwaka, słynnego ze swoich ekscentrycznych wybryków... Ten wdał się zemną w rozmowę i widocznie musiałem mu się podobać, gdyż rzekł do proboszcza: „Wiesz co księże, to wcale sprytna małpka ten malec... wartoby go wykształcić; przekonasz się że będzie z niego szelma jakiej świat jeszcze nie widział!“ „Co chcesz się uczyć?“ spytał mnie — odpowiedziałem że pragnę z całej duszy. Ojciec mój nie miał nic przeciwko temu; „i tak i tak to marne i do niczego niezdatne, rzekł, niechże się tedy uczy, kiedy taka wola jasnego pana“. Oddano mnie do szkół. Po siedmiu latach ukończyłem je pomyślnie i wszedłem na aplikacyę do sądu. W tym czasie panowała okropna cholera, całe wsie wymierały. Mój ojciec, matka, siostra i dwóch braci skonali jednej nocy... zostałem sam jeden. Przyjechałem w rodzinne strony, sprzedałem chałupę i grunt po rodzicach, i powróciłem do Warszawy. Pieniądze ulokowałem w listach zastawnych. Przyjaciół nie miałem...
— Dla czego?
— I w szkołach i później szydzono z mojej ułomności, śmiano się z mojej głowy wielkiej, nieproporcyonalnej, z twarzy starej i wzrostu małego. Szydzono ze mnie, a ja szydziłem nawzajem ze wszystkich... serce moje zgorzkniało; na ustach miałem zawsze szyderstwo. W urzędowaniu nie miałem wielkiego powodzenia — chociaż pracowałem nie gorzej od innych. Na posadzie kancelisty siedziałem coś sześć lat, aż nareszcie ktoś mi się przysłużył i wysłano mnie tu na podpisarza. Od tej pory, zdaje się że w Komisyi zapomniano o mnie. Koledzy moi są już assesorami, sędziami — a ja siedzę wciąż tutaj...
— Źle pan robisz że nie starasz się o awans.
— Po co? Mnie tu źle nie jest. To co mam wystarcza mi — i jeszcze odkładam nawet. Godności nie pragnę i siedzę tu jak mysz w norze... wegetuję. Raz, raz tylko jeden, zdawało mi się, że mi promyk szczęścia zajaśnieje — poznałem bowiem tę... no, tę dzisiejszą nieszczęśliwą wdowę...
— Po Szelążku?
— Tak... tak. Niech się pan nie śmieje, panie sędzio, wszak i robak wyłazi czasami ze swej nory do słońca. Patrząc na nią, na tę dziewczynę, zapominałem że jestem mały, ułomny, brzydki, ogłoszony w okolicy za skąpca i dziwaka. Zapominałem... i miałem tyle śmiałości żem się oświadczył. Zdobyłem się na ten akt odwagi cywilnej...
— A ona?
— Ona poszła za Szelążka, panie sędzio. Niech się pan nie śmieje ze mnie — ja przyjąłem tę odmowę spokojnie, bardzo spokojnie, zdawałoby się że obojętnie nawet — ale zapomnieć nie mogłem. Cieszyłem się gdy jej było dobrze: martwiłem słysząc o ich późniejszych niepowodzeniach... a teraz gdy się ten wypadek straszny zdarzył... jestem poprostu w rozpaczy... Co ona zrobi? co ona biedna zrobi?!
— Przecież ma ojca.
— Cóż on jej da? Sam biedak schorowany, bez posady, na lichej emeryturce. Ja przyznam się panu sędziemu, już raz chciałem jej przyjść z pomocą. Gdy dwa lata nieszczęść podkopało ich byt... a on musiał wyjechać i był jakiś czas nieobecny, ona została sama... na gospodarstwie. Wtenczas proponowałem jej pomoc... lecz nie przyjęła. Lękam się że i teraz to samo się powtórzy, i dla tego chciałbym prosić pańskiego pośrednictwa, panie sędzio... To jest właśnie owa prośba, dla której zatrzymałem pana tu w parku.
— Kochany panie Wincenty, — rzekł sędzia, — bądź ze mną otwartym i powiedz co właściwie chcesz? bo jeżeli myślisz o wskrzeszeniu swoich dawnych marzeń, to przyznam ci się, że wobec niezastygłego jeszcze trupa — to byłoby co najmniej przedwczesnem...
— Nie zrozumiałeś mnie pan, — rzekł smutnie podpisarz, — nie zrozumiałeś, panie sędzio... Ja już nie mam żadnych marzeń, nie mam, i nie chcę wskrzeszać tego co umarło... Ale ona jest nieszczęśliwa... nie da sobie rady z sierotami, chciałbym tedy dopomódz, a nie wiem w jaki sposób żeby nie obrazić... nie zrobić przykrości.
Księżyc był już wysoko na niebie i blademi promieniami oblewał twarz małego człowieczka i jego szare, ruchliwe oczy. Zdawało się sędziemu że w tych oczach dostrzegł blask jakiś szczególny...
Sędzia z podziwieniem spoglądał na swego towarzysza, z podziwieniem tem większem, że dotychczas nie znał go bliżej; podpisarz albowiem był charakteru skrytego, a z tem co dotyczyło jego osoby nie zwierzał się przed nikim. Sumienny i punktualny urzędnik, ściśle pełnił wszystko co należało do niego — po za biurem zaś, chociaż od towarzystwa nie stronił, nie utrzymywał jednak z nikim bliższych i poufalszych stosunków.
Zwierzenia małego człowieczka, dały sędziemu dużo do myślenia.
— Cóż panie sędzio, — odezwał się nieśmiało podpisarz, — co pan na moją prośbę odpowie? Jesteś pan jedynym człowiekiem, przed którym otworzyłem moje serce, jedynym, któremu dałem poznać najskrytsze moje myśli tajone starannie przed ludźmi... przed ludźmi, mającymi dla mnie tylko śmiech i szyderstwo...
— Kochany panie Wincenty... z tego com tu usłyszał widzę że jesteś szlachetnym człowiekiem, że masz najzacniejsze serce. Jeżeli mam być szczerym, to przyznam że sądziłem nieco inaczej... Wybacz i daj mi twą rękę, niech ją uścisnę serdecznie.
Mały człowieczek gorączkowo uchwycił podaną mu rękę, potrząsnął nią kilkakrotnie i całując ramię sędziego, rzekł wzruszony:
— Bóg zapłać... Bóg zapłać panie sędzio... nikt jeszcze tak do mnie nie przemawiał jak pan... nikt, odkąd żyję na świecie...
— Uspokój się panie Wincenty i uważaj mnie proszę za przyjaciela, który za szczerość szczerością ci również zapłaci. Posłuchaj mnie uważnie, tak ja ciebie słuchałem i przyjmij moją życzliwą, z serca płynącą radę. To co chcesz uczynić jest w wysokim stopniu szlachetnem i bezinteresownem, to poświęcenie rzadkie w dzisiejszych czasach — lecz z drugiej strony znowuż, to także i wielka nieopatrzność, mój kolego...
— Dla czego?
— Czyż nie wiesz, co w niedalekiej przyszłości czeka ciebie i mnie i nas wszystkich?...
— Wiem, wiem, ale to jeszcze odległe...
— Nie myśl pan tak, panie Wincenty, to co wydaje ci się odległem może nastąpić prędzej niż sądzisz. Mogą zajść różne zmiany, w skutek których zostaniemy wykolejeni i będziemy musieli porzucić pracę, do której przywykliśmy od młodości. Nie ma się co łudzić, kolego.
— Tak, to być może — ale co mi tam!... Nie mam rodziny, nie mam obowiązków, sam jeden... jakoś może zarobię na kawałek chleba.
— W każdym razie przezorność nie zawadzi...
— A jednak panie sędzio... ona jest taka nieszczęśliwa!.. Pan nie odmówisz, nie możesz odmówić mej prośbie...
— Dobrze, dobrze, zrobię wszystko co żądasz, tylko powoli. Zbadamy stan interesów, zobaczymy co potrzeba... obmyślimy w jaki sposób dopomódz. Teraz chodźmy do miasta, wiesz pan że jutro raniutko trzeba wyjechać na tę smutną czynność.
— Chodźmy więc, — odpowiedział podpisarz, i obadwaj ruszyli szybko ku bramie parkowej.
Gdy byli w miasteczku, sędzia rzekł do swego towarzysza:
— Zastanawiają mnie jednak te szczegóły, które opowiadał aptekarz.
— Głupstwo! — odrzekł podpisarz, — zwyczajne plotki małomiejskie, nic więcej.
— A jednak ta korespondencya w ostatnich czasach... wyjazdy, obstalunki jakieś szczególne, dają do myślenia...
— Przekonasz się pan, panie sędzio, że nie ma w tem wszystkiem nic nadzwyczajnego. Wytłómaczyłbym to — ale już późno; niech pan idzie spać... wreszcie jutro będziesz pan miał te wszystkie listy w oryginałach — więc się rzecz wyjaśni.
Rzekłszy to, mały człowieczek uścisnął rękę sędziego i poszedł boczną uliczką do swego mieszkania.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.