Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
JAK SIĘ KŁADŁ SPAĆ HENRYK III-ci.

Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedya, którą, echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale co ja to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi szpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze że mi czas dałeś.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozkazy, które królewskiemi być sądził.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się w łóżko i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju, z zakrytą twarzą, drzemał paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego Najjaśniejszy panie.
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz.
— Jakże twoje zdrowie?
— Wielką mam gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do opowiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy parne, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Szczególniejszy sposób masz Najjaśniejszy panie leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! chory i sam chcesz pozostać?
— Najjaśniejszy panie, wam mojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mnie pociechy Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi Waszej królewski ej mości przyjaciele — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Sehomberg ma goleń przebitą, d’Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d’O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, przebudź twojego pazia i każ sobie szlafrok podać.
— Wasza królewska mość raczy mię samego zostawić.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy co żądał, a na pół ucieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź powstał na równe nogi i rzekł:
— A! mój dróg, jakże mnie możesz opuszczać? a! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu.
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi.
— Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król me zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała, lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja druga Joasiu — mówił Saint-Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jednę myśl, którą ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował w rękę małżonkę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam myślała o środku wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki; goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie było obniżone i ozdobione olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że trzecią część pokoju zajmowało.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wryobrażającem historyę Cenisa, w pół mężczyzny, a w pół kobiety, było dziełem imaginacyi monarchy — kotara z lamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama co na łóżku materya, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się wydzielała zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręce kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, połączone z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, mając nogi bose na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwóch służących zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskał wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek, indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc?
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, na przykrość się narazisz, bo albo ty za nadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I usiadłszy wprost króla znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — ba jesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d’Amboisse. Ach zmiłuj się i zwrócił się do fryzyera, jakże mię pieczesz.
Frjzyer ukląkł.
— Widziałeś Najjaśniejszy panie, Bussy d’Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu niedało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi!
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzyer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi lekarstwo jakie na serce.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Walezyuszu, masz słuszność — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
Słychać było poruszenia, szczęk.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawijał zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Biorę smarowidło wewnątrz, którego mi z wierzchu wzbroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla psów moich.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął koło twarzy golarza i fryzera wywijać, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy parne, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk póki go widział, przesyłał mu znaki swej przychylności.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby, obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu na twarz włożyli maskę, spodem powleczoną tłustością.
Dziury na nos i oczy były w tej masce.
Czapka jedwabna haftowana srebrem, zakończała nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnei toalety, podano królowi consommè[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając dla Saint Luca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i branki, wpuścił wielkiego psa, nazwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francya.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli po przez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera, się przez szyby.
Wnosili ztąd, że król śpi w najlepsze.
Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było» jak nietoperze swobodnie około Luwru latały.





  1. Gatunek bulionu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.