Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pięknym był kawalerem i walecznym rycerzem Ludwik de Clermont, więcej znany pod imieniem Bussy d’Amboise, którego Brantôme, jego krewny, w rzędzie najwaleczniejszych wodzów w XVI-tym wieku zalicza, chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie zrobił podbojów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu nastąpił w łaskach Małgorzaty Nawarskiej, która mając czułe serce, po tragicznym zgonie La Mola, potrzebowała pociechy i popełniła dlań tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać siostrze, nie raz mocno to czuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, władzy i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To cesarskie serce, jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do dyamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoję przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił to, że Bessy obrał swym panem księcia Franciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażeryi, jest właścicielem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rodanem, — Bussy przybrał za prawidło; nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może, będę więc królem księcia Andegaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Pan Saint Luc, czy jest w domu zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, ze chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było ślady łez dopatrzeć.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzymał swoję wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy było spotkanie pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nic pan nie ukrywał przedemną. Pojmujesz moję niespokojność, powiedz zatem co się przytrafiło memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojętem. Sądziłem, że mię zapytasz o moję ranę a ty mię pytasz o męża.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem a przynajmniej nie zemną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się rozeszli jak Damon i Pityas.
— On? nie widziałam go potem.
— A więc to co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmniej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to na śmieszność zakrawa.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwianiem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i przytomność straciłem. A teraz opowiedz mi pani smutną swoję historyę.
Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A! teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jak to?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, wypuścić go nie chciał.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz, abym ci wykrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Pan tak sądzisz?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą mi to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?”
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Po co?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że jest.
— To szczególna.
— Bynajmniej.
— A pan czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóźby nie? nie jestem żona pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń boże!
— Pan ze mnie żartujesz, a widząc moję boleść, to okropnie...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobną do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jak owe chłopcy w lamach złotych.
— Co za myśl! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli.
— Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— Tak, ale... ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warun-
5 kiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honoryusza i ztamtąd...
— Ztamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wielu będzie się śmiało. Owszem, ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy; pani de Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Gerinain l’Auxerois spotkali wielką kompanię; kompania ta zajęła całą ulicę i zatamowała przejścia.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu I płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie — mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz tryumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru ludzi, doszedł do księcia.
Książę odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia” przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczani. Wprawdzie Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczna zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wyuczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej, drogo mi zapłacą.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym najgrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam. Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne, ubliżyć sobie nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia; a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i o mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójniki czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dla czegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę utrzymać opinię walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawiać im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d’Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go przecież sądzić było można, że na kogoś z twoich przyjaciół Mości książę czatują. Że zaś, tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadno odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! — westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć wyrazu, do myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko z pewną osobą pomówię.
— Jakto! opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę, który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znał Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryto schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol IX-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskryptu, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla nie ma w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie: wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Że zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d’O d’Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sadził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacyi, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maska rad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był rodzić się raczej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby właściwą epokę, trzymającą środek między Neronem, a Heliogabalem.
Bussy sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego dwom mieszkaniom.
Kapitan służbowy otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król żąda mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł wzrok posłać do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, nim król da posłuchanie księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie tam umieściła się, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc głosem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy.
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winianem ci podziękować za zrobioną przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — widzieć poległym tak walecznego męża.
Sądziłem, że zginąłeś.
— O mało, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d’Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoję przygodę — mówił Saint-Luc ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, po co innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem, jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moję biedną żonę, którą zadziwiać mus; moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni jak Cyceron, a o cnocie więcej jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię mu, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota ma tylko nazwisko! Toż samo mówi po łacinie i po grecku.
W tej chwili paź, któremu Saint-Luc żadnego nie dał znaku, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet” mówił Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jednę myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i na przód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co ci się podoba, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru.
— To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem; wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę aby ml służyły kobiety.
— A ja ci go życzę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Ale nie.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie.
— Paziu, proszę do siebie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i przyszedł zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały poznaniem Joanny.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!.. nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey zdziwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch z sali posłuchalnej przerwał jego uwagę.
— Ah!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę, na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas pochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?... — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć.
— A zatem do widzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wyrządził, wyszedł z pokoju i udał się na galoryę, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał się z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniam cię, najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d’Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tom powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Po ciemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Więc po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosach.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć.... dzisiaj jestem ciekawy.
— Szedłem do Manassessa.
— Do żyda!...
— A ty, Najjaśniejszy panie, nic chodzisz do Ruggieri nekromanty?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy był wyzywającym.
— Bussv?...
— Tak?
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d’Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadyaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża twarz i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Bussy, skoro cię napadnięto i poraniono, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobiło mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!.. pomruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nic, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d’Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był naj wścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!.. — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był nadspodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że się król roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znaj dzielny się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.