Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot przywdziewając habit mnicha, miał tę przezorność, że dla powiększenia objętości ciała, wdział pod suknię zakonną płaszcz i inne swoje odzienie.
Przysposobiwszy kolor brody, chociaż urodzony nad Garonną, a Gorenflot nad Saoną, do złudzenia zrobił się doń podobnym; głos jogo nadewszystko tak był ułożonym, że nikt go poznać nie zdołał.
Właśnie miano drzwi zamykać, gdy Chicot przybył.
Gaskończyk pokazawszy monetę, bez oporu był przepuszczony.
Idąc za dwoma wyprzedzającymi go mnichami, udał się do klasztornej kaplicy, gdzie często towarzyszył królowi.
Król w szczególnej miął łasce opactwo Ś-tej Genowefy.
Kaplica była stylu rzymskiego, to jest pochodziła z jedenastego, albo dwunastego wieku i jak wszystkie ówczesne, miała kryptę, albo kościół podziemny.
Chór był wzniesiony nad nawą, o ośm albo dziewięć stóp, wchodziło się doń przez dwoje bocznych schodów.
Pomiędzy schodami, drzwi żelazne na środku nawy, prowadziły do podziemnej świątyni.
W chórze, wzniesionym po obu stronach ołtarza, w którym był obraz Ś-tej Genowefy, dzieło mistrza Bosso, stały posągi Klodoweusza i Klotyldy.
Trzy lampy tylko oświetlały kaplicę, jedna zawieszona w pośrodku chóru, dwie inne, w równej odległości wśród nawy.
Niedostateczne to światło, nadawało jakąś majestatyczność gmachowi, a powiększając jego proporcye, rozszerzało w nieskończoność.
Chicot potrzebował naprzód przyzwyczaić oczy do ciemności, następnie, przeliczył mnichów.
Było ich stu dwudziestu w nawie, dwunastu w chórze, razem stu trzydziestu dwóch.
Dwunastu w chórze stali rzędem i zdawali się bronić arki przymierza.
Chicot widział z radością, że nie on ostatni połączył się z braćmi „Ligi.”
Po nim jeszcze, weszło trzech mnichów w szarych sukniach i stanęło przed owemi w chórze.
Mały mniszek, zapewne jaki sierota wychowany przez zakon, obszedł kaplicę, aby się przekonać, czy każdy jest na swojem stanowisku.
Po skończonym przeglądzie, poszedł rozmawiać z trzema, na ostatku przybyłemi.
— Jest nas stu trzydziestu sześciu — rzekł jeden mnich głosem mocnym — to liczba parzysta.
Natychmiast stu dwudziestu mnichów, klęczących w nawie, podniosło się i zajęli miejsca w stalach.
Zaraz potem, skrzypienie wrzeciądzy, dało poznać, że drzwi zamknięto.
Chicotowi serce mocno bić poczęło i aby nieco przyjść do siebie, usiadł w cieniu pod amboną, zkąd owych trzech mnichów,, na ostatku przybyłych, dokładnie mógł widzieć.
Jakby trzem sędziom, podano im krzesła.
Za nimi, dwunastu mnichów stojących, pozostało w chórze.
Gdy szelest ucichł, mały dzwonek odezwał się po trzykroć.
Był to zapewne znak milczenia, bo zaraz przeciągłe odezwało się „psyt”?
— Bracie Monsoreau — odezwał się mnich który mówił poprzednio — jakie wiadomości przynosisz od księcia Andegaweńskiego?
Dwie rzeczy drasnęły po uszach Chicota.
Naprzód głos donośny, właściwszy na polu bitwy, aniżeli w kościele, następnie, nazwisko Monsoreau, zaledwie od kilku dni znane na dworze.
Wysoki mnich, w sukni z szerokiemi fałdami, przeszedł przez zgromadzenie i krokiem śmiałym wszedł na mównicę.
Chicot chciał ujrzeć twarz jego, lecz nie mógł...
— Dobrze rzekł do siebie — skoro nie możemy dojrzeć cudzych twarzy, to i naszej nie pokazujmy.
— Bracia! — zawołał, a Chicot po glosie poznał wielkiego łowczego — wiadomości z Anjou nie są zadawalniające; nie dla tego, abyśmy nie obudzali współczucia, ale brakuje nam reprezentantów.
Rozszerzenie nasze w tej prowincyi było powierzono baronowi de Meridor; ale ten starzec, rozpaczający po świeżej stracie jedynej córki, zaniedbał sprawę świętej Ligi i nie możemy nic liczyć na niego.
Co do mnie, przywiodłem trzech do zgromadzenia, za których jak za siebie ręczyć mogę, a o których ogół wyrzeknie, czy mają być przyjęci.
Szmer przebiegł po zgromadzonych a pan de Monsoreau zajął miejsce swoje.
— Bracie la Huriére — odezwał się znowu mnich, który poprzednio zadał pytanie — powiedz nam co zrobiłeś w Paryżu?
Mężczyzna z zapuszczonym kapturem, ukazał się na mównicy.
— Bracia — mówił — wiecie jak jestem przywiązany do świętej wiary, czego dałem dowód w dniach jej tryumfu.
Tak, bracia, od tej chwili mogę się poszczycić, że byłem jednym z wiernych wielkiego Henryka Gwizyusza i z ust samego pana de Besme, którego niechaj Bóg błogosławi, otrzymałem rozkaz nie przebaczania nikomu.
Prócz tego, moje poświęcenie dla świętej Ligi jest bez granic i mogę wymienić hugonotów z ulic Saint-Germain, l’Auxerrois, Arbre-Sec i pałacu Belle-Etoile, których poświęciłem.
Zaprawdę, nie pragnę ja boju jak dawniej, lecz sprawa świętej ligi jest celem życia mojego.
— Słuchajmy — rzekł do siebie Chicot — La Hurère był jak sobie przypominam, okropnym dla hugonotów i z tego wnosić można, co myśli liga zaszczycając go zaufaniem.
— Mów! mów! — zawołało wiele głosów.
La Hurière mając sposobność popisania się z wymową, co mu się rzadko zdarzało, namyślił się przez chwilę, chrząknął i zaczął:
— Jeżeli się nie mylę, bracia moi, nie tylko stłumienie rozdwojenia jest celem naszym, potrzeba, aby Francuzi w panujących nie mieli mną wyznawających relgię.
Mimo tego, bracia moi, co nas czeka? Franciszek II-gi tak gorliwy Monarcha, umarł bezdzietny; Karol IX-ty równie dbający o wiarę nie zostawił potomstwa; Henryk III-ci, którego sumienia nie chcę roztrząsać, zapewne dziec1 nie pozostawi; zatem korona przypadnie na księcia Andegaweńskiego, który nam nietylko nie zapewnia dynastyi, ale co więcej grozi obojętnością dla kościoła.
Tu wiele głosów przerwało mówcy, a między innemi wielki łowczy.
— Dla czego obojętnością, zkąd poszło to oskarżenie?
— Mówię obojętnością, bo nie zezwolił na ligę, chociaż brat jego uroczyście to przyrzekł.
— Jakto nie zezwolił? — odparł głos — nie ma nikt prawa w podejrzeniu mieć księcia.
— Prawda — rzekł la Hurière — będę jeszcze czekał; ale po księciu Andegaweńskim, gdy umrze, kto otrzyma koronę? nieprzyjaciel nasz, Hugonot, nowy Nabuchodonozor.
Tu w pośrćd szmeru, oklaski przerwały mówcy.
— Henryk de Bearn — rzekł dalej mówca — przeciw któremu zgromadziliśmy się, a który bawi się miłostkami i często do Paryża zagląda.
— Do Paryża? — wiele zawołało głosów — do Paryża! to niepodobna!
— Przybył tutaj — rzekł La Hurière — był tu, w czasie zgonu par; de Sauve i może jeszcze się znajduje.
— Biada Bearnczykowi! — krzyknęli zgromadzeni.
— Tak bezwątpienia, biada mu! — mówił La Hurière; jeżeli zamieszka w Belle-Etoile ja biorę go na siebie.
Dwa razy w jednej jamie lisa nie znajdzie; ale on ma przyjaciół i stanie u któregokolwiek.
Otóż liczbę tych przyjaciół zmniejszyć należy.
Nasze święte połączenie, nasza liga błogosławiona i uświęcona przez Grzegorza XIII-go!
Żądam tutaj, aby nie robiono z tego więcej tajemnicy, aby oddano listy kwartalnikom i dziesiętnikom dla rozniesienia ich po domach; którzy podpiszą, uważać ich będziemy za przyjaciół: którzy odmówią podpisów, tem samem okażą się jako nieprzyjaciele i skoro nawinie się druga sposobność, będziemy umieli z togo korzystać, aby złych od dobrych odłączyć.
Na tę przemowę, grzmot oklasków wybuchnął, a gdy powoli cichość nastała, poważny mnich, pokilkakroć zadający pytania, dał się znowu słjyzeć.
— Gorliwość brata La Hurière — rzekł — przez świętą Ligę będzie oceniona jak przynależy.
Nowe oklaski.
La Hurière skłonił się dziękując zgromadzeniu i schodząc z mównicy, uchylił się pod ciężarem tryumfu.
— Ha! ha!... — mówił do siebie Chicot — teraz wszystko widzę jak na dłoni. We względzie wiary mało mają, ufności w moim synku Henryku III-im, tem pewniej, że i par do Mayenne tu się wcisnął.
Panowie Gwizyusze w państwie, chcą mały uformować naród, nad którym panowania pragną; Henryk wielki jako żołnierz, weźmie wojsko; gruby Mayenne opanuje mieszczan, a kardynał kościół; tak więc nie długo czekając, mój synek spostrzeże, że ma tylko szkaplerz, a z nim mogą go do jakiego klasztoru wpakować.
Ale cóż u licha zrobią z księciem Andegaweńskim?
— Bracie Gorenflot — zawołał mnich, który poprzednio wielkiego łowczego i pana La Hurière przywoływał.
Czy zajęty myślami, któreśmy poprzednio objawiali, czy nieprzyzwyczajony do nazwiska i sukni kwestarza, Chicot nic nie odpowiedział.
— Bracie Gorenflot — powtórzył mały mniszek głosem tak piskliwym, że Chicot aż zadrżał.
— To jakiś cieniutki głosek — pomruknął — miałybyż tutaj i dzieci się znajdować?
— Bracie Gorenflot — zawołał znowu głosek piskliwy — czy cię tu niema?
— Przecież brat Gorenflot, to ja — rzekł do siebie Chicot — odezwijmy się. Jestem, jestem, mówił naśladując glos Gorenflota. Zadumałem się nad mową brata La Hurière i nie słyszałem, że mię wołano.
Szmer przychylny mowie La Hurièra dał czas przygotowania się Chicotowi.
Chicot mógł się nie odzywać na wezwanie Gorenflota, bo nikt nie odkrywał kaptura.
Ale ponieważ, jak sobie przypominamy, obecni zliczyli się i znali się nawzajem, położenie Chicota mogło stać się niebezpiecznem.
Nie wahał się dłużej.
Powstał, wszedł na mównicę i jak można najgłębiej zapuścił kaptur.
— Bracia — rzekł naśladując do złudzenia głos mnicha — jestem kwestarzem tego zakonu i jak wiecie, mogę się dostać do każdego mieszkania. Dobrodziejstwa tego używam na korzyść niebios. Bracia moi, prawił dalej, przypominając sobie wstęp mowy Gorenflota, którą mu nagle sen przerwał, bracia moi, dzień ten jest najpiękniejszym dla wiary. Mówmy bracia otwarcie, albowiem jesteśmy w domu bożym.
I cóż jest królestwo francuzkie? Ciało, jak święty Augustyn powiedział: „Omnis civitas corpus est”.
Jaki jest warunek dobrego bytu ciała? Zdrowie. Jak się utrzymuje zdrowie ciała. Umiarkowaniem.
Widoczna, że nieprzyjaciele nas; są za silni, skoro ich się lękamy, trzeba ich przeto osłabić, jak powtarzają wierni, od których znoszę jaja, mąkę, gęsi szynki i pieniądze.
Pozwoliwszy wznieść się szmerowi zadowolenia, znowu mówił:
— Zapewne mi kto zarzuci, że kościół nasz powinien być spokojnym, ale uważcie dobrze panowie, teologia mówi o pokoju, ale o jakim pokoju?... pokój sam do nas nie przychodzi, ale o niego postarać się trzeba.
Prócz tego bracia moi, mówiłem o kościele; a my nie samym jesteśmy kościołem.
Brat Monsoreau, który przed chwilą z takim mówił zapałem, zapewne ma sztylet u boku.
Brat La Hurière doskonale rożen obraca: „Veru agreste, lethiferum tamen instrumentum. ” Ja sam, moi bracia, ja Jakób Nepomucen Gorenflot nosiłem muszkiet w Hiszpanii i żywcem Hugonotów paliłem.
Była to dla mnie dostateczna zasługa i raju za nią się spodziewałem, gdy przyszło mi na myśl, aby dla czystości wiary, życie odmienić.
Druga część mowy większe jeszcze miała powodzenie i każdy podziwiał zasługi Gorenflota.
Po wielu oklaskach, Chicot pokłoniwszy się znowu zaczął:
— Pozostaje nam mówić tylko o naczelnikach, bo jakkolwiek pięknie jest pod zasłoną habitu wejść tutaj, to przecież jeszcze nie wszystko. Hugonoci śmiać się mogą z habitów i z was zarazem panowie, a dla nas nie tego wcale potrzeba.
Wszak żądamy panowie, upokorzenia nieprzyjaciół i to jak sądzę, można z dachów ogłosić.
Nie chodźmy po ulicach Paryża, jak procesya króla, która pokazuje wymuskane twarze i piękne stroje.
I któż da z was przykład, panowie? Oto, ja, ja Jakób Nepomucen Gorenflot, brat zakonu świętej Genowefy, biedny kwestarz, oto ja, pójdę, gdzie tylko będzie potrzeba, a pójdę nie lękając się śmierci.
Przemowa Chicota, odpowiadająca uczuciom wielu członków Ligi, którzy pragnęli temi samemi pójść drogami, co przed sześciu laty, w dzień świętego Bartłomieja, ożywiła serca tak dalece, że oprócz trzech zakrytych kapturów, całe zgromadzenie krzyczeć poczęło:
Wiwat Gorenflot!...
Zapał tem był większy, że zacny brat w nowem ukazał się świetle.
Aż do tej chwili uważany był, jako rozsądny, gorliwy, a umiarkowany; teraz, z owej pół drogi, brat Gorenflot wyskoczył nagle w szranki, przez co pojednany z wieloma, wzniósł się w pojęciach do stopnia Piotra pustelnika, który pierwszą ogłaszał krucyatę.
Nieszczęściem, albo szczęściem dla tego, co taki wzbudził zapał, jeden z trzech milczących mnichów, schylił się ku małemu mniszkowi, który za chwilę piskliwym głosem, po trzykroć powtórzył:
— Bracia!.. posiedzenie skończone.
Mnichy podnosząc się, przyrzekli sobie nawzajem, usłuchać głosu mężnego Gorenflota i powoli ku drzwiom zdążali.
Wielu zatrzymywało się przed mówcą, aby bratu kwestarzowi powinszować skutku piorunującej wymowy, lecz Chicot zważając, że mógłby być poznany, tak dla głosu, jak dla wzrostu, ukląkł i jak Samuel zdawał się zachwyconym.
Szanowano jego pobożność i każdy przechodząc spoglądał nań z uwielbieniem.
Mimo wszystkiego, Chicot chybił celu.
Opuścił bez pożegnania króla Henryka III-go, ujrzawszy księcia de Mayenne, i dla Mikołaja Dawid powrócił do Paryża.
Jakeśmy widzieli, podwójną zaprzysięgał zemstę, lecz żeby uderzyć na księcia z domu Lotaryngskiego, nieprzyjaznego królowi, za mało był znaczącym i musiał czekać cierpliwie, na pojawić się mogącą chwilę zemsty.
Zupełnie co innego było z Mikołajem Dawid, który był tylko adwokatem normandzkim; prawda, przebiegłym, który pierwej był żołnierzem niż prawnikiem, pierwej fechmistrzem niż wojakiem.
Chicot chociaż nie był fechmistrzem, robił dobrze bronią i pod jej opiekę, chciał oddać zemstę swoję.
Dlatego bacznie zaglądał pod kaptury, spodziewając się pod którym poznać Mikołaja.
Tak zajęty, widział, że wychodzący znowu musieli okazywać znaki furtyanowi, że zaś nie miał podobnego, zimny pot wystąpił mu na czoło.
Brat Gorenflot pokazał mu znak, za pomocą którego wejść było można, lecz zapomniał o tym, który wyjść dozwalał.