Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, za pomocą którego dostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz gaskończyk miał w kieszeń kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego.
Pojął natychmiast położenie swoje.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze miał swoje znaczenie, jako trefniś króla tutaj, może być zgubionym, dlatego też cofnął się, i wcisnął w konfesjonał, umieszczony pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham. Zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości”, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesyonał.
Tymczasem mały mnich zawołał:
— Czy już niema nikogo?... bo zaraz drzwi będą zamknięte.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą, oprócz trzech zakapturzonych mnichów na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich z kobiecym głosem, do brata furtyana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — toż to mi będzie ciepło.
Furtyan zapalił świecę, i z małym mnichem zaczął kościół obchodzić.
Nie było chwili do stracenia.
Furtyan, ze świecą, miał właśnie około Chicota przechodzić i mógł go odkryć.
Schylił się więc aby głowy jego nie dojrzano.
Furtyan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, czy tych trzech mnichów i ton mały będą nocować w kościele....
Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej podobno noc w konfesyonale przepędzić. Habit Gorenflota ciepły jest i nie będzie tak źle spać, jak to nieraz bywało.
— Zgasić lampy — odezwał się mnich mały. — Miech wiedzą wszyscy, że rada skończona.
Furtyan za pomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu. Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie tek trwożliwej jestem natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesyonale, a następnie rozparłszy, aby być jak w domu, zmrużył powieki.
Już z dziesięć minut upłynęło, jak oczy zamknął a umysł w pół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w świątyni.
— Ha! — rzekł Chicot roztwierając oczy i nastawiając uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot nie ze wszystkiem był wolny od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i legend przerażających.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i mówił:
„Vade retro, Satanas!”
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu, gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili, tafla, posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich, który stanął na marmurowej posadzce, a zanim tafla zawarła się powoli.
To widząc, Chicot zapomniał o strachach i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata,
zmarłego roku 533 aż do Bouchina, powstali z grobów i szli po kolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedya we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
I żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesyonaie pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie jeden z trzech, mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką, bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk Gwizyusz — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, który błogosławił obecnych, to kardynał Lotaryngski, ten zaś na lewo, co mówi! do małego mniszka, to książę de Mayenne, mói przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury, ukazali głowy, wysokie czoła, i wzrok przenikliwy.
— Ah!.. znam was — rzekł Chicot.
— Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau przybył do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nie tylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot będąc dość blizko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo byłem ciekawy tej ceremonii.
Tymczasem, ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze, obok Gwizyuszów.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł wziąć rozkazy od mnicha po prawej stronie.
Książę Gwizyusz spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nie tylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, prosto więc przystępuję do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, mówię, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenia o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez Gwizyusza, z tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej Gwizyusz — książę, od którego nic nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać, ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha po prawej stronie książąt lotaryngskich, na stopniach stali stojącego.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba, którą wyzwał Gwizyusz, e podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryngskiego książęcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego rak bladą, że zdawała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się Mości książę — rzekł Gwizyusz — kaplica jest ustronna a drzwi dobrze zamknięte.
— Dobra ostrożność — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau, Jego książęcą mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryngscy zwrócił się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który zdaje się nie raz nieczułym i głuchym na sprawy świata, bacznie patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Zaczęcie mowy księcia, równie jak jego charakter, było tajemnicze I dlatego, każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami aa świat a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francyę. I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religię Chrystusa zachwianą w swych zasadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszono. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczula boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatyę dla cierpień kościoła, a to było niejakiem wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz Spojrzałem w około siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój na dwie części rozdzielił. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się głośno odezwać, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i brawa, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryngscy książęta, dawszy znak, uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religię, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł z kolei książę Gwizyusz, gdy Wasza książęca mość z nami, racz więc powiedzieć, co myślisz dla dobra Ligi uczynić?
— Pragnę służyć katolickiej, rzymsko apostolskie] religii — odrzekł nowo nawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi po prostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesya, pokuty, inkwizycya, pale, zgoła jak w Hiszpanii. Ale to wszystko nic dla potomstwa nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesyonalu pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religii, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, mów braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał Gwizyusz.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłomaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemność kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego wyrazy w niegodne nie wpadną uszy.
Pan de Monsoreau pojął niespokojność Księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński zniżając głos, myśli zarazem...
— O swoim królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, kończył książę Andegaweński i pyta czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie klasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot.
— Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety.”
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokrywały się rumieńcem, pytam więc, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności na jakie zasługuję? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, jedne jak i drugi i równie potężne. Dzięki słabości najwyższej, która mając działać na szczęście poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to aby źle czyniła jedynie. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe dlatego nie zmniejsza się i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa, ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
Przemowa księcia Andegaweńskiego, która przydługą zdawać się może czytelnikom, oddzielonym od tej epoki przez trzy wieki, tak zainteresowała obecnych, że wielu ze słuchaczy zbliżyło się do mówiącego, aby jednego nie stracić wyrazu.
Widok począł być bardzo ciekawy.
Obecni w liczbie dwudziestu pięciu, do trzydziestu, z zapuszczonemi kapturami, pozwolili na raz ujrzeć swoje śmiałe i szlachetne obliczaj błyszczące ciekawością, gdy zebrani się w około jedynej lampy, oświetlającej scenę.
Wielkie cienie padły w rozmaite części gmachu, w którym obecna odbywała się scena.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło zakrywało zapadłe oczy i którego otwór ust zdawał się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę Gwizyusz — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci, że jesteś otoczony ludźmi przychylnemi nie tylko zasadom, jakie wyznałeś, ale nawet osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca d’Aunis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Lovarit, młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim przewodnikiem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Gwizyusze, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla.
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi. ale dworakami, którzy gubią jego, Francyę i religię.
— Tak jest — rzekł książę Gwizyusz stłumionym głosom.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy niedozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę de Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam się urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego czerwoność oblekła.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne — tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński — a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić — wzniósł głos d’Entragues — ja na siebie biorę Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku weźmie na siebie.
— A my? a my?... wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił.
— Otóż i wielki łowczy po swoję część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Chicot się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi z postanowieniem i lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Pojmujemy rzeczy i kręcimy się w zaklętem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości. Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie wystrzeszczając oczy z konfesyonalu i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego Europa się śmieje, owe posty, pasye, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau widząc, że milczenie zadowolenia dowodzi, tak dalej prawił:
— Zdamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpania zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglia przecina idee i strąca głowy.. My śpiemy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha, nie jest — panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach, wybuch był tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezyuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, ze nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali uszanowaniem dla Waszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny, lecz gdy wiesz cele nasze, to co słyszałeś za wstęp uważaj.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący zarazem z niespokojności i dumy.
— Mości książę — rzekł Gwizyurz — połączyiśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teoryi, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każę, obranego obdarować, i my przygotowali dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież księcia.
Pozostał jednak mnożący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił Gwizyusz, biorąc z za siebie coś ciężkiego i podnosząc do góry, oto dar, który w imieniu waszem, składam u step księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III ci!... — zagrzmiał głos — który aż zatrząsł sklepieniem.
— Mnie? mnie?... — jąknął książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — nim zaś Bóg uświęci nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się z kolei kardynał, oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości; Henryk III-ci był pomazańcem boskina, a ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześciańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchii francuzkiej, ja, książę kościoła, którego mogę się spodziewać być naczelnikiem, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa, i Kotenabla a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Dziecię, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast, mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystyi i w jednej chwili pięćdziesiąt świec zajaśniało.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny.
Mitrą była infuła biskupia, miecz zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy, organ przebudził się i zanucił „Veni Creator”.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryngskich, której się książę Andegaweńsk nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężni unosili się, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz księciu przypasał.
Oklaski jednozgodne powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność dostania niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Podobno nie napotkam podobnej, a i tej wyrzec się muszę.
— Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza — odezwał się kardynał Gwizyusz; panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce ceremonii namaszczeniu.
— Panowie — rzekł książę — wnieście do mnie swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką, ukazał się przy ołtarzu.
Mały mnich podał Ewangelię i krzyż.
Kardynał wziąwszy oboje, kazał księciu Andegaweńskiemu ręce na księdze położyć.
— W obec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religię, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi, Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangelio!
— Amen!... — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo — zdające się pochodzić z głębi kościoła.
Książę Gwizyusz wykonywający obowiązki Konetabla, postąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i wziąwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdowy i sieroty i krzywdy wynagradzał Weź go, abyś nim walcząc, okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę tak zniżył miecz, aby koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu Gwizyuszowi.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej, dobył troszkę oleju świętego powlókł nim patynę.
Z patyną w lewej ręce miał dwie przemowy.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.”
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia.
Książęta Mayenne i Gwizyusz zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości.”
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież nie długo i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!.. — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi godnym tronu uznali. Teraz żegnam was panowie, życząc boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę Gwizyusz skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryngscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie gaskończyk.
Książę Andegaweński wszedłszy na schody podziemnego kościoła, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystyi.
Furtyan gasił świece na ołtarzu.
Mały, mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni i kościół jedną tylko lampą pozostał oświetlony.