Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dniu pogodnym, piękny choć zimny wieczór nastał, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, po ziemi słychać skrzypienie, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknach zajazdu.
Chicot wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudyusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zatrudniał się czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, a silny ogień rozniecał zapach po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ah! to pan — rzekł, zamykając książkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
— Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie.
— Może brata Gorenflota?.. — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!.. jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych, znaczy niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ah!... prawda, ale...
— Jakież tam pańskie „ale”?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Ta mała postać, jak mówił sam, cudowną miała harmonię proporcyi, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Licząc bowiem trzy stopy szerokości ramion, zawsze czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion, wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi jak powrozy żyłami.
Na szczęście, szyja była w proporcyi z resztą ciała> albowiem był gruby i krótki, co przy częstych wzruszeniach, mogłoby go uczynić do apopleksyi skłonnym.
Lecz, że nie był czuły, niebezpieczeństwo zatem mu nie groziło, a wzruszenie, jakiego doznał w chwil i gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając z kolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę jakimś zafarbowanym płynem nalaną.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wznosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska?
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niżeli ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to na co?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczów, pomiędzy którymi był pan de Mayenne,
pytał ciebie, dla czego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon. ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać w obec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborny kaczkę dziką, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanii.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Jak utrzymuje pan Klaudyusz Bonhommet, ma on wino w swojej piwnicy, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot.
— Wino dobre, gdy nie ma co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua”
— „Magis facundam est vinum” i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanii, a myślę, że i ty me odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrru! — zawołał Chicot biorąc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudyuszu!
Gospodarz natychmiast się ukazał.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanii, które ma być u ciebie najlepsze.
— Dwie butelki; a to na co? — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś pijąc, to dwóch będę miał dosyć.
— W rzeczy samej, bardzo dosyć, jeśli przytem postne będziesz jadł potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsom?
Poszedł do kuchni, podczas gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy i wyniósł z tamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł zdziwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika, smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... — zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziob? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A. pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech on powie.
— Co mą, powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmartre.
Oczy Gorenflota zajaśniały patrząc wewnątrz szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty lepszy masz smak odemnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, ze nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, prosiłbym, abyś zemną owego wina spróbował.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, rzekł.
Chyba masz stosunki z gospodarzom.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć datę tego wina.
— Nic łatwiejszego — odparł Grenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem cl.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudyusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— Wstaję, jak widzisz.
— Po co?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają cię co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież, pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. Ale ponieważ jeść mi się chcę, a grzeszyćbym niechciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem.
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot do gospodarza, każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy, potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Uhicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka, do ust płynęła, zakonnik zadał sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy w górę, jakby chciał dać poznać, że wielką ofiarę robi.
— To bardzo źle, że idziesz głodny a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit”.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przy siadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na twojem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale jednę tylko sardynkę 1 jednę szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia, bo nic nie jedząc, wino może od ciebie załatać. „Merum sobrio małe olet”.
— Masz słuszność, nic pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot drugie odciął dla zakonnika a sam zaczął skrzydełko ogryzać.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pra gniewach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudyuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i obciąłbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta niemający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota spiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią, myślę.
— Będzie zapewne długą?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą, jajecznicę.
— Cóż u licha! mowę mam mieć przy jedzeniu, gdzieżeś coś podobnego widział?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
AWtej chwil, wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi cię, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O w pół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor”.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?... sądziłem, że o dziewiątej klauzullę zamykają.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc po przez wino w szklankę nalane — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chicotowi sztukę monety.
— Co!... co!.. pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtyana, abyś mógł przychodzie kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, z owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit”, — wyjąkał, i eh ciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam, raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — po mału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak — rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtyan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtyanowi pieniądz?....
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?..
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot, obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam.
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?...
— Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą pomiędzy zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóż to tam za zgromadzenie?..
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przyholują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenfiot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!.. — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?..
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał po cichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo ustać nie mógł na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, wyrazistą zrobił akcyę, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześni mocne chrapanie dało się słyszeć.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc rozebrać go można...
Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby braciszka Gorenflota nie budzić, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu. Chicot wyszedł, i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca przedstawił się przy furcie opactwa Świętej Genowefy.