Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
KSIĄŻĘ I PRZYJACIEL.

Chicot napróżno szukał księcia Andegaweńskiego po ulicach Paryża, podczas wieczoru Ligi.
Gwizyusz, jak sobie przypominamy, zachęcał księcia do wyjścia, lecz Franciszek długo się namyślał, a wiemy, że w roztropności węża przechodził.
Przecież, gdy interes wymagał, aby wszystko na własne oczy widział, postanowił przyjąć zaproszenie, lecz wyjść dobrą otoczony strażą.
Jak każdy lękający się przyzywa najpewniejszego obrońcę, tak książę Andegaweński postarał się o pana Bussy d’Amboise.
Porządnie musiał się lękać, skoro do tego uciekł się kroku, od czasu bowiem rozmowy z panem de Monsoreau, Bussy gniewał się, a Franciszek przeświadczony o swojem złem postąpieniu, spodziewał się obrazy i nie mógł na przyjaźń liczyć.
Z resztą,.Bussy, jak wszyscy jemu podobni, mniej odczuwał boleść, niż przyjemność.
Rzadko się trafia, aby człowiek nieustraszony w niebezpieczeństwach, zimny i obojętny w ogniu, nie ulegał z łatwością uczuciom przyjemnym.
Ci, którzy płaczą w obce kobiet, najczęściej są mężczyzn postrachem.
Bussy usypiał, że tak powiemy, w boleści.
Widział Dyanę przyjętą na dworze, jako hrabinę de Monsoreau i pomieszczoną przez królowę Ludwikę pomiędzy damami dworu; widział, jak tę piękność nieporównaną, tysiące spojrzeń ciekawych goni, a on właśnie tę piękność wydobył z grobu!
Przez cały wieczór gorejący wzrok trzymał utkwiony w młodą kobietę, która oczu podnieść nie śmiała, i jak każdy mężczyzna, kochający prawdziwie, Bussy zapomniał przeszłości. Marzył o niepodobieństwach, zapominając cierpień biednej Dyany, zmuszonej spuszczać oczy.
A przecież, powinna była w jego spojrzeniu czytać współczucie i boleść, w pośród figur obojętnych, otaczających ją dokoła.
— A!... — myślał Bussy — kobiety wtedy tylko są zręczne i śmiałe, kiedy potrzeba zwieść ojca, matkę, lub męża; a niezręczne i trwożliwe, gdy dług wdzięczności spłacić potrzeba; boją się okazać miłość, tak wielką nadają cenę swoim względom, że niczem dla nich przywieść do rozpaczy kochanka, niczem serce mu nawet zakrwawić. Dyana mogłaby powiedzieć szczerze: „Dzięki ci za to co dla mnie uczyniłeś, ale nie kocham cię wcale“. Cios ten zabiłby mię, albo uleczył. Ale nie, ona pozwala się kochać, lecz bez nadziei; o! ja nie kocham, ja tę kobietę, nienawidzę!...
Oddalił się z sali królewskiej z sercem zakrwawionem.
W tej chwili Bussy nie był owym, na którego kobiety spoglądały miłośnie, a mężczyźni z bojaźnią.
Czoło miał pomarszczone, oko patrzące fałszywie a uśmiech nieszczery.
Wychodząc, przejrzał się w zwierciadle weneckiem i sam siebie nie poznał.
— Szalony!... — rzekł do siebie — dlaczegóż, gdy jedna zdradza, dla wszystkich mam być przykrym! Dlaczego, albo dla kogo mnie zdradza? Dla długiego szkieletu z oliwkową twarzą, któren ją strzeże spojrzeniami i którego ona udaje, że niewidzi. Gdybym chciał przecież, mógłbym go za. kilka minut mieć pod mojemi stopami i dziesięć cali szpady wbić mu w serce; gdybym chciał, mógłbym krwią jego zbroczyć tę piękną suknię, przybraną w kwiaty; gdybym chciał, mógłbym być, jeśli nie kochanym, to przynajmniej nienawidzonym. Wołałbym nienawiść jak obojętność. Ale to byłoby godnem Quelusa i Maugirona, gdyby oni kochać umieli. Lepiej być podobnym do owego bohatera w Plutarchu, Antiocha, którego podziwiałem w pierwszej młodości, który umarł z boleści nie wydawszy jednej skargi. Tak i ja będę milczał: ja, który walczyłem z najzręczniejszemu ludźmi tego wieku; ja, przed którym Crillon rozbrojony padł na kolana prosząc o życie; tak, potrafię być mężnym i przenieść wszelkie boleści, potrafię je stłumić sam w sobie. Jak Herkules zgniótł olbrzyma, Antea, nie pozwoliwszy mu nawet westchnąć do matki Nadziei, tak Bussemu nic trudnem nie będzie i wszystko co zechce dokaże.
Oderwał rękę od piersi, obtarł czoło z potu i powoli ku drzwiom zmierzał. Uśmiech igrał na ustach, na czole była pogoda, lecz w sercu burza straszliwa...
Spotkał księcia Andegaweńskiego; odwrócił twarz od niego, sądząc, że mimo najsilniejszych postanowień, uśmiechnąć się do niego nie zdoła; powitać nie potrafi księcia, który mienił się jego przyjacielem, a słowa nie umiał dotrzymać.
Książę przechodząc wymówił imię Bussego, lecz ton się nawet nie obejrzał.
Przyszedłszy do domu, położył szpadę na stole, zdjął płaszcz, usiadł na krześle i oparł się na poręczy.
Służący widząc go cierpiącym i sądząc, że pragnie spoczynku, oddalili się. Bussy jednak nie spał, lecz marzył.
Wiele upłynęło godzin nim spostrzegł, że w drugim rogu pokoju siedział jakiś mężczyzna nieruchomy i milczący, który bacznie patrzył na niego i prawdopodobnie pragnął z nim zacząć rozmowę.
Zimny dreszcz przeszedł Bussego, i gdy ów mężczyzna nie ruszył się, zadrżał i zwiesił głowę.
Wtedy dopiero siedzący powstał, zbliżył się do niego i rzekł z westchnieniem.
— Panie hrabio, ty masz gorączkę.
Hrabia wzniósł głowę i przemówił:
— A! to ty Remy.
— Tak hrabio, czekałem na ciebie.
— Tutaj, dlaczego?
— Pewny byłem iż powrócisz niebawem.
— Dzięki przyjacielu — odpowiedział Bussy, ściskając rękę młodzieńca.
Remy zatrzymał w dłoni te straszną prawicę, obecnie słabą jak ręka dziecięcia i przycisnął z uszanowaniem do serca.
— Chciąłbym wiedzieć — rzekł — czy pan hrabia chce tu pozostać, czy chce, aby go gorączka powaliła? Jeżeli zaś chcesz siły odzyskać, połóż się pan w łóżko i weź jaką przyjemną książkę, z którejbyś mógł zaczerpnąć mocy ducha.
Hrabia powinien był usłuchać i usłuchał.
W łóżku więc zastali go przyjaciele, przybyli z odwiedzinami.
Przez cały dzień następny Remy na chwilę nie opuścił swojego pana; jako lekarz duszy i ciała, podawał stosowne dla obojga lekarstwa.
Nazajutrz, kiedy Gwizyusz przybył do Luwru. Bussy spojrzał w około i nie ujrzał doktora.
— Strudził się!... — pomyślał — biedny chłopiec i on potrzebuje powietrza i słońca. Prócz tego, może Gertruda na niego czekała, a chociaż to pokojowa... Pokojowa, która szczerze kocha, więcej warta niż największa pani, która zwodzi.
Dzień przeminął, a Remy się nie ukazał.
Bussy niecierpliwił się i pragnął go widzieć jak najprędzej.
— A!... — mówił — wierzyłem w wdzięczność i przyjaźń, lecz na przyszłość niczemu wierzyć nie będę.
Wieczorem, kiedy ulice poczęły się napełniać ludem i krzykiem, kiedy noc nie pozwalała rozróżnić przedmiotów w mieszkaniu, Bussy posłyszał w przedpokoju liczne i donośne głosy.
Służący pomieszany przybiegł do niego.
— Panie, książę Andegaweński.
— Proś niech wejdzie — odpowiedział Bussy nie otwierając oczów i myśląc, że jego pan, którego przestał kochać, troszczy się przecież o niego.
Książę wszedł; pokój Bussego był ciemny, bo serca zbolałe lubią ciemności, aby je zaludniać mogły widziadłami.
— Ciemno u ciebie, Bussy — rzekł książę.
Bussy milczał, bo słowa wyrzec nie zdołał.
— Czyś tak mocno chory, że mi nie odpowiadasz?... — zapytał książę.
— Bardzo chory — mruknął Bussy.
— Dla tego od dwóch dni nie byłeś u mnie?
— Dla tego, Mości książę.
Książę uderzony zwięzłością odpowiedzi, przeszedł się kilka razy po pokoju, spoglądając na rzeźby i różne ozdoby.
— Pięknie mieszkasz, rzekł.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panowie — rzekł książę do swoich dworzan — pozostańcie w bocznym pokoju, bo mój Bussy bardzo jest chory. Dla czego nie wezwano Mirona? Doktór królewski nie dobry jest dla Bussego?
Służący hrabiego potrząsł głową, co zauważył książę.
— Bussy, może masz jakie zmartwienie?... — zapytał Franciszek.
— Ja nie wiem — odpowiedział hrabia.
Książę, zbliżył się do niego jak kochanek, którego odpychają, a który tem więcej jest uprzedzający.
— Powiedz mi szczerze, mój Bussy.
— Cóź ci powiem, Mości książę.
— Może się na mnie gniewasz?... — dodał cicho.
— Ja gniewać! o co? przytem, czy na książąt gniewać się można?
Książę umilkł.
— Tracimy czas daremnie — rzekł Bussy — lepiej wprost przystąpić do rzeczy.
Książę spojrzał na Bussego.
— Potrzebujesz mnie, książę, wszak prawda?... — rzekł hrabia z ciężkością.
— A Bussy!
— Powtarzam, że mię potrzebujesz, Mości książę. Nie wierzę, abyś przez przyjaźń mię odwiedził, bo ty nie kochasz nikogo.
— Bussy! jak możesz mówić mi podobne rzeczy.
— Mów, Mości książę, czego żądasz odemnie? Gdy kto należy do księcia, a ten książę udaje przyjaźń, trzeba być zadowolonym i z udawania, i zrobić ofiarę, chociażby z życia.
Książę zarumienił się, lecz że było ciemno, nikt tego nie widział.
— Nic od ciebie nie chciałem — odpowiedział — bardzo się mylisz, sądząc odwiedziny moje interesownemi. Chciałbym, widząc cały Paryż w ruchu, przebiedz ulice i ciebie mieć za towarzysza.
Bussy spojrzał na księcia.
— Alboż nie ma Aurillego? — rzekł.
— To śpiewak.
— Mości książę, nie raz do ważnych używałeś go posług, prócz tego, słyszę wielu twoich dworzan brzękających szpadami po posadzce mego przedpokoju.
W tem lekko drzwi się odemknęły.
— Kto tam? — zapytał książę z dumą, obrażony, ze bez zapowiedzenia, ktoś wejść się poważył.
— Ja, Remy — odpowiedział Haudouin, zupełnie me zmięszany.
— Co za Remy? — zapytał książę.
— Remy, lekarz.
— Więcej, jak lekarz, bo mój przyjaciel — dodał hrabia.
— A! — rzekł książę obrażony.
— Czy wiesz — mówił Bussy — że Jego książęca mość żąda, abym wstał z łóżka?...
— Tak, i abyś mi towarzyszył.
— Nie możesz, hrabio... — zrobił uwagę Haudouin.
— Dlaczego? — zapytał Franciszek.
— Za zimno na dworze, Mości książę.
— Za zimno?... — powtórzył Franciszek, zdziwiony, że któśkolwiek śmie opór mu stawiać.
— Tak, za zimno, i ja, który odpowiadam za zdrowie pana Bussego, nie pozwalam mu wychodzić.
Bussy chciał podnieść się z łóżka, lecz ręka Remyego uścisnęła go znacząco.
— Dobrze — rzekł książę — skoro mu grozi niebezpieczeństwo, niechaj zostanie.
I książę postąpił ku drzwiom.
Bussy nie ruszył się.
Książę znowu powrócił do łóżka.
— Widzisz, Mości książę — rzekł Bussy — Hadouin mi zabrania.
— Powinieneś przywołać Mirona, to wielki lekarz.
— Mości książę — odparł Bussy — wolę lekarza przyjaciela, niż uczonego.
— Kiedy tak, bądź zdrów.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Książę wyszedł z trzaskiem.
Remy ścigał go oczyma i dopiero, kiedy wyszedł z pałacu, przystąpił do chorego.
— Teraz pan wstawaj — rzekł.
— A to na co?
— Przejść się ze mną; w pokoju za gorące.
— Wszak dopiero mówiłeś, że zimno na dworze.
— Jak książę wyszedł, ociepliło się.
— Kiedy tak...ł— mówii Bussy, podnosząc się.
— Powietrze będzie panu pomocnem.
— Nie rozumiem — rzekł Bussy.n — Pan hrabia rie znasz także lekarstw, które przepisuję, a przecież je bierzesz; przechadzka z księciem Andegaweńskim byłaby niebezpieczna, a pomocną będzie z lekarzem. Czy mi pan nie ufasz?
— Dobrze, dobrze, kiedy tak chcesz.
— Tak trzeba.
Bussy się podniósł blady i drżący.
— Interesująca bladość!.. zajmujący chory!.. — rzekł Remy.
— Gdzież się udamy?...
— W miejsce, gdzie dziś próbowałem powietrza.
— A to powietrze?...
— Jest pomocne cierpiącym.
Bussy ubrał się.
— Kapelusz i szpadę — rzekł.
Wyszli obadwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.