Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot miał dobre nogi i chciałby ich użyć na dopędzenie człowieka, który kijem uderzył Gorenflota, gdyby powierzchowność tegoż, mianowicie zaś towarzysza jego, nie zatrważała go nieco.
W rzeczy samej, dwaj uciekający widocznie pragnęli ukryć się w tłumie i tylko na zakrętach ulic zwracali się, chcąc wiedzieć, czy ich nie gonią.
Chicot pomyślał, że najlepszym środkiem ujrzenia, będzie wyprzedzić ich.
Obadwa uciekający wpadli na ulicę Świętego Honoryusza, przez Monnaie i Tirechape, Chicot biegnąc za nimi, wyprzedził ich na ostatniej.
W kapeluszach zapuszczonych na oczy i płaszczach z podniesionemi kołnierzami, biegli krokiem przyśpieszonym i jakby wojskowym ku ulicy Ferronerie.
Chicot zawsze przed nimi.
Na rogu ulicy Ferronerie zatrzymali się i spojrzeli w około siebie.
Tymczasem, Chicot stanął na środku ulicy.
Przędą domem, zdającym się upadać ze starości, stała kolasa, dwoma tęgiemi zaprzężona końmi.
Chicot widział, że woźnica drzemie na koźle i zobaczył w kolasce kobietę, czekającą na kogoś niecierpliwie, bo wciąż wyglądała okienkiem.
Obejrzał się raz jeszcze i przekonał, że kolaska na dwóch oczekiwała mężczyzn.
Korzystając więc z ciemności, wsunął się pod ławę, na której dwa razy w tydzień przekupnie rozkładali produkty żywności.
Ławka ta stała pod domem.
Zaledwie wślizgnął się pod nią, aliści przybyli owi mężczyźni i trwożni, zatrzymali się przy koniach.
Jeden z nich obudził woźnicę, trącając go po ramieniu, drugi niecierpliwszy, trącił go szpadą.
— Aha!... — rzekł Chicot — zupełnie się omyliłem, to są moi rodacy i teraz się nie dziwię, że poczęstowali po ludzku Gorenflota, który klął gaskończyków.
Młoda kobieta, poznawszy tych, których oczekiwała, śmielej wychyliła się z kolaski.
Chicot dostrzegł wyraźnie, że miała może dwadzieścia dwa lat, była piękna lecz blada, że miała włosy jasno-blond, oczy czarne i rękę cudownej białości.
Gdyby to było w dzień, z postawy jej, mógłby był wnieść, że była cierpiącą i że zbyteczna okrągłość zdradzała jej tajemnicę.
Ze wszystkiego Chicot zauważył, że była młodą, bladą i blondynką.
Dwóch mężczyzn zbliżyło się do kolaski i samo z siebie wynika, że stanęli między nią, a ławką, pod którą siedział Chicot.
Wyższy z nich ujął rękę kobiety i kładąc nogę na stopień kolaski rzekł:
— Jakże ci jest, moja droga?
Kobieta odpowiedziała smutnym uśmiechem i pokazała flaszeczkę do cucenia.
— Jeszcześ słaba... Bardzoby mi była przykrą twoja choroba, gdybym jej nie był przyczyną.
— Po co ją wieziesz do Paryża?... — rzekł drugi mężczyzna, że też na krok nie ruszysz się bez spódnicy.
— A! mój kochany Agripa — odpowiedział mężczyzna, zdający się mężem, albo kochankiem kobiety — trudno się rozdzielić z tem, co się kocha.
I spojrzał miłośnie na kobietę.
— Aż mi się coś dziwnego dzieje, gdy cię słyszę mówiącym, odrzekł cierpko drugi mężczyzna, alboż dla miłostek przybyłeś do Paryża? Zdaje mi się, że Bearn jest dość obszernym na sentymentalne przechadzki że nie potrzebujesz odbywać ich po Babilonie. Powracaj, jeśli cię obchodzą miłostki, albo pomyśl mój panie o tum, co przyszłość stanowi.
Na wyraz mój panie, Chicot chciał wychylić głowę, lecz lękał się zrobić poruszeniem łoskot.
— Moja droga, niech on sobie gada, a ty nic na to nie zważaj. Zdaje mi się, żeby zasłabł jak ty i mdlał jak ty, gdyby się nie wygadał.
— To przynajmniej siadaj w kolaskę, kiedy chcesz być czułym, żeby cię nie poznali na ulicy.
— Masz słuszność Agripo. Moja droga, on nic złego nie radzi, posuń się, nie mogąc cię mieć na kolanach, będę przynajmniej przy tobie.
— Będzie mi to najprzyjemniej, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała młoda kobieta.
— Najjaśniejszy panie!... — pomruknął Chicot i chcąc wychylić głowę, uderzył nią o ławkę; co ona mówi?
Tymczasem szczęśliwy kochanek wsiadł w kolaskę a ta jękła pod podwójnym ciężarem.
Następnie słychać było czułe pocałunki.
— Do pioruna!... — zawołał mężczyzna, który pozostał na ulicy — człowiek zawsze jest zwierzęciem.
— Bodajem zdechł, jeżeli cokolwiek rozumiem — pomruknął Chicot — ale bądźmy cierpliwi, czekając, wszystkiego się dowiemy.
— Jakżem szczęśliwy — mówił mężczyzna siedzący w kolasce, nie troszcząc się o swojego towarzysza. Prześliczny dzień! poczciwi paryżanie nienawidzą mię z całego serca 1 każdy chętnieby mię zabił, gdyby wiedział, gdzie jestem. Poczciwi paryżanie! oni nie wiedzą, że mi torują drogę do tronu, a ja tymczasem ukochaną kobietę mam w moich objęciach. Moja d’Aubigné, skoro królem zostanę, w tom miejscu postawię posąg Bearneńskiemu geniuszowi.
— Bearneńskiemu! Chicot drugi guz zrobił sobie na czole.
— To ulica Ferronerie — mówiła d’Aubigné — nic tu na niej nie ma dobrego.
— Zdaje mi się — mówił Henryk — bo czytelnicy zapewne poznali króla Nawarry, zdaje mi się, że w tej chwili widzę całe moje życie, zdaje mi się, że jestem królem, że jestem silny i potężny, ale mniej jak teraz kochany. A! moja droga, powtórz mi, że mnie kochasz, bo twój głos serce moje raduje.
I z uczuciem melancholii, które Henryka często napadało, z westchnieniem oparł głowę na ramieniu kochanki.
— A! mój Boże — mówiła młoda kobieta strwożona — czy ci nie słabo Najjaśniejszy panie?
— Wybornie! tego tylko brakuje, aby żołnierz, wódz i król omdlał — dodała d’Aubigné.
— Nie lękaj się moja droga; gdybym zemdlał przy tobie, to byłoby szczęściem.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie — rzekła d’Aubigné, dlaczego piszesz się królem Nawarry a nie Ronsard’em, albo Klemensem Marot.
— Ciekawym dlaczego źle żyjesz z panią Margot, kiedy oboje tak czujecie poezyę?... — rzekł mężczyzna stojący przy kolasie.
— Mój drogi, nie mów mi o mojej żonie! czy znasz przysłowie: gdybyśmy ją znaleźli?
— Alboż nie jest w Nawarze?
— Dla tego ja tam nie jestem. Dreszczu mię tylko nabawiłeś, wsiadaj oto i jedźmy.
— Jedźcie, ja pójdę za wami; daremmebym wam przeszkadzał, albo wy mnie.
— A więc zaniknij drzwiczki i czyń co ci się podoba — rzekł Henryk, a potem dodał do woźnicy:
— Jedź, gdzie wiesz.
Kolasa oddaliła się powoli, za nią szedł d’Aubigné, który chociaż gromił króla, czuwał nad nim troskliwie.
Odjazd ten uwolnił Chicota z kłopotu, albowiem d’Aubigné nie był z ludzi, którzy podsłuchującym pozwalaj żyć bezkarnie.
— Nie wiem, czy Walezyusz powinien o tem wiedzieć?... — mówił Chicot wychodząc z pod ławy.
I wyprostował się, wyciągając ścierpnięto nogi.
— Co mu z tego przyjdzie — mówił dalej — żeby wiedział o dwóch mężczyznach, którzy ukrywają ciężarną, kobietę. Na honor, to byłoby podle. Nie, ani słowa o tem nie wspomnę, bo podług wszelkich wszelakości na tem nikt nie straci.
Chicot podskoczył wesoło.
— Jak pięknie patrzeć na kochanków!... — mówił dalej — ale d’Aubigné ma słuszność, że jak na króla „im partibus” zanadto tych miłostek. Rok temu, dla pani de Sauve przyjechał do Paryża, dzisiaj, pilnuje mdlejącej kobiety; a przecież naprawdę myśli o tronie i nie powinienby za nic uważać kardynała Gwizyusza i kochanego pana de Mayenne. Jakkolwiek bądź, pewny jestem, że on im kiedyś figla wyplata. Na honor, ani słowa nie pisnę o tem, com widział i słyszał.
W tym czasie, tłum pijany przechodząc krzyczał: Vivat Liga! śmierć hugonotom, na stos hugonotów!...
Kolasa zwróciła się na róg cmentarza Niewiniątek i znikła na ulicy Saint-Denis.
— Otóż tylu widziałem — mówił Chicot — kardynała Gwizyusza, księcia Mayenne, Henryka Walezyusza i Henryka króla Nawarry; jednego mi tylko brakuje, to jest: księcia Andegaweńskiego. Poszukajmy Franciszka IIT-go, chciałbym zobaczyć tego zacnego monarchę.
I skierował się ku kościołowi Ś-go Germana l’Auxerrois.
Nietylko Chicot szukał księcia Andegaweńskiego i niepokoił się o niego, Gwizyusze, oni także szukał go wszędzie, lecz nie byk szczęśliwsi od trefnisia.
Książę Andegaweński nie był człowiekiem, któryby się nierozsądnie narażał i zobaczymy później jakie powody skłaniały go do oddalenia się od przyjaciół.
Przez chwilę, Chicot sądził, że wynajdzie księcia na ulicy Bethisy, gdzie liczny tłum zgromadził się przed sklepem kupca winnego.
W tym tłumie Chicot poznał pana de Monsoreau.
— Aha! — rzekł — chart tutaj, to i lis niedaleko.
Chicot mylił się.
Pan de Monsoreau starał się ujmować wychodzących z szynku pijaków, a przedewszystkiom mówcę, który ich podniecał.
Mówcą tym był Gorenflot pijany.
Opowiadał on swoję podróż do Lyonu i pojedynek w zajeździe, z urojonym przez siebie hugonotem.
Gwizyusz, który z opowiadania poznawał Mikołaja Dawida, słuchał go z całą uwagą.
Ulicę Bethisy przepełniały tłumy.
Wielu szlachty przywiązało konie swojo do kółka, przybitego do słupa w środku ulicy.
Chicot wmieszał się w tłum i nadstawił uszu.
Gorenflot chwiejący się i czerwony, mówiący tylko przerywanemi wyrazami, siedział jeszcze na swoim Panurgu i był przedmiotem igraszki i wybadywań pana de Monsoreau.
Wyznania mnicha trwożyły gaskończyka? więcej jeszcze niż spotkanie króla Nawarry.
Widział nadchodzącą chwilę, w której Gorenflot wymieni jego nazwisko, coby rzecz całą wyjaśniło.
Nie tracąc więc chwili, odwiązał kilka koni od słupa, uderzył strzemionami i tym sposobem wprawiając w ruch, przymusił zgromadzonych do rozstąpienia się.
Gorenflot zląkł się o swojego Panurga, szlachta o konie i mantelzaki, a wielu o samych siebie.
Koło prysnęło tłum się rozproszył.
Krzyk: ogień! ogień!... — powtórzyło ze dwanaście głosów.
Chicot, jak strzała, przebiegł pomiędzy tłumem, zbliżył się do Gorenflota z iskrzącem oczyma, pochwycił Panurga za uzdeczkę i w przeciwną ciągnąc go stronę, odsunął od Gwizyusza.
Przestrzeń pomiędzy księciem a zakonnikiem, lud natychmiast zapełnił.
Chicot pociągnął mnicha, chwiejącego się na ośle, ku ścianie kostnicy kościoła świętego Germana l’Auxerrois i przytłoczył go do muru tak silnie, ze wyglądał jak płaskorzeźba.
— A! pijaku, a! poganinie — rzekł — więc wino nad przyjaźń przekładasz?
— Panie Chicot! — wyjąkał mnich.
— Jakto, ja ciebie żywiłem i poiłem hultaju, a ty mię teraz zdradzasz?
— Panie Chicot! — mówił mnich rozczulony.
— Rozgadujesz moje tajemnice, nędzniku.
— Mój przyjacielu!
— Milcz, jesteś zdrajcą i zasługujesz na karę.
Mnich, chociaż ogromny i silny, lecz osłabiony żalem i winem, chwiał się tylko w rękach Chicota.
Panurgus tylko stawiał opór przeciw krzywdzie swojego przyjaciela, wierzgając tylnemi nogami, za co Chicot kijem go porządnie okładał.
— Tak ciężko karzesz twojego przyjaciela — mruczał mnich.
— Przyjdzie i na ciebie kolej — odrzekł mu Chicot.
I kij trefnisia dotknął kościstych ramion Gorenflota.
— A! gdybym był trzeźwy! — mówił mnich z gniewem.
— Zapewne byłbyś się nie dał?
— Przyjacielu, zabijesz mnie.
— Kto kocha, ten karze.
— To lepiej wydrzej mi życie.
— Takbym powinien uczynić.
— O!... gdybym był trzeźwy — powtarzał mnich.
Chicot tak silne dawał dowody przywiązania, ze mnich aż jęczał.
— Teraz, hultaju — rzekł Chicot, przestając bić — idź spać pod „Róg obfitości.”
— Ja drogi przed sobą nie widzę — odpowiedział Gorenflot, zalewając się łzami.
— A! przecież — rzekł Chicot — cokolwiek wina z ciebie wypłynie i prędzej się wytrzeźwisz. Ale nie, ja jeszcze muszę ci służyć za przewodnika.
Chicot pociągnął osia, a Gorenflot, nie chcąc spaść, usiłował utrzymać środek ciężkości.
Przeszli most młynarski, ulicę Świętego Bartłomieja, mały most i weszli na ulicę Świętego Jakóba.
Dwóch chłopców od pana Bonhommet zeszli na dół i na rozkaz Chicota, zaprowadzili mnicha do gabinetu, którzy znają już czytelnicy.
— Stało się — rzekł Bonhommet, powracając do Chicota.
— Czy się położył? — zapytał gaskończyk.
— Nawet już chrapie.
— Wybornie; ale skoro się przebudzą nie mów mu, jakim się tu dostał sposobem; dobrze żeby myślał, iż od owej sławnej nocy jeszcze nie wyszedł od ciebie i żeby wszystko, co mu się przytrafiło, za sen uważał.
— Dobrze; ale panie Chicot, co się przytrafiło temu mnichowi?
— Wielkie nieszczęście; podobno w Lyonie pokłócił się z posłańcem od pana de Mayennc i zabił go.
— O! mój Boże! — zawołał gospodarz.
— Pan de Mayenne przysiągł, że go żywcem na pal wbić każę.
— Bądź pan spokojny, ja go od siebie nie puszczę.
— Wybornie. Teraz muszę księcia Andegaweńskiego poszukać.
I skierował się ku pałacowi Jego książęcej mości Franciszka Andegaweńskiego.