Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, około dziewiątej rano, Bussy jadł śniadanie z lekarzem Kemy, który mu przepisywał wzmacniające potrawy.
Rozmawiali oni o wypadkach wczorajszych£ a Remy niekiedy przywodził legendy o Maryi Egipcyance.
— Powiedz mi, Remy — zapytał nagle Bussy — czy nie wiesz, kto to był ten młody człowiek, którego skąpano w stągwi, przy ulicy Cuquillière?
— Siedziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska...
— Nie poznałeś go?
— Cały był niebieski.
— Powinienem był obronić go, jest to obowiązek rycerza, lecz zanadto sam byłem zatrudniony.
— Jeżeliśmy go nie poznali — rzekł Haudouin — to on pewnie wie, co my za jedni, bo patrzył za nami i groził pięścią.
— Czyś pewny tego?
— Że patrzył, to pewna; żeby zaś groził, za to ręczyć nie mogę — odrzekł Remy, znając drażliwy charakter Bussego.
— Trzeba się dowiedzieć, co to za jeden, bo płazem nie zwykłem puszczać obrazy.
— Czekaj pan, czekaj — zawołał Haudouin. Zdaje mi się, że go znam.
— Jakto?
— Słyszałem jak klął.
— Któżby nie klął w podobnym zdarzeniu.
— Ale on klął po niemiecku.
— To Schomberg.
— Tak, tak, to on sam.
— Kiedy tak, przygotuj twoje maści.
— A to na co?
— Bo albo on, albo ja będę ich potrzebował.
— Nie sądzę, abyś pan będąc zdrów i szczęśliwy, dał siebie zabić. Sądzę, że Marya Egipcyanka będzie nas miała w swojej opiece.
— Przeciwnie, mój Remy; w tym względzie, nie znasz mię zupełnie. Daję ci słowo; nigdy się nie biłem chętnie, ilekroć znaczną sumę przegrałem, ilekroć odkryłem zdradę kochanki, lub kiedy miałem sobie co do wyrzucenia. Lecz ilekroć kieska moja jest pełna, serce swobodne i sumienie czyste, idę śmiało, bo pewny jestem siebie. Czytam w oczach mojego przeciwnika i powalam go. Dzisiaj biłbym się przecudownie, bo dzięki tobie, jestem szczęśliwy.
— Za chwilę — rzekł Haudouin — pozbędziesz się pan tego szczęścia. Pewna piękna pani zaleciła cię moim staraniom, mówiąc, że jej winieneś życie i nie masz prawa niem rozporządzać.
— Dobry Remy — rzekł Bussy nurzając się w marzeniach, które pozwalają rozkochanemu wszystko widzieć i słyszeć, w jakiś cudownych barwach i melodyjnych tonach.
— Pan mię nazywasz dobrym Remy, bo mu dałem sposobność widzieć panią de Monsoreau: ale wspomnij pan, że masz się z nią rozsiać i to niezadługo.
— Co takiego?... — odezwał się ocucony Bussy — nie żartuj Haudouin.
— Wcale nie żartuję; wszak pan wiesz, że wyjeżdża do Anjou, ja także rozstanę się z Gertrudą.
Bussy uśmiechnął się.
— Kochasz ją zatem?
— Tak sądzę. Żebyś pan wiedział, jak ona mnie bije.
— I ty pozwalasz?
— Zmusiła mię, abym jej zrobił maść na wygubienie plam niebieskich.
— Zróbże tej maści jak najwięcej dla Schomberga.
— Dajmy mu pokój; niech on się sam obmyje.
— Powróćmy do pani de Monsoreau, albo raczej do Dyany de Meridor, bo sam wiesz...
— O! mój Boże!
— Kiedyż tam pojedziemy?
— Jak można najpóźniej.
— A to dla czego?
— Najprzód, w Paryżu jest książę Andegaweński, który się mięsza w sprawki, z jakich bez pańskiej nie wybrnie pomocy.
— Dalej?
— Dalej, pan de Monsoreau, który z łaski boskiej niczego się nie domyśla, gdy
by ciebie nie widział w Paryżu, mógłby mieć podejrzenie... — Niech sobie ma...
— Tak, to rzecz nie małej wagi. Ja biorę na siebie leczyć pana z ran w pojedynkach, bo sobie ciężkich zrobić nie pozwolisz; lecz nie zaręczam za sztylet, a mianowicie sztylet zazdrosnego męża. Pamiętasz pan biednego de Saint-Megrin, którego zabił przyjaciel kochanego Gwizyusza?
— Cóż poradzisz, jeżeli mojem przeznaczeniem jest, aby mię Monsoreau zabił?
— Co?
— Więc mię zabije.
— A potem pani de Monsoreau na prawdę będzie jego żoną, a ty panie z boleścią na to będziesz patrzył z wysoka i nic nie podołasz, bo nie będziesz miał ciała.
— Masz słuszność, lepiej żyć.
— To nie dosyć; ale także dobrzeby mojej rady posłuchać. Wierzaj hrabio, dobrze jest być grzecznym dla pana de Monsoreau; on niekiedy zazdrośnym jest o księcia Andegaweńskiego, bo wtedy, gdy chorowałeś, d’Aurilly chodził pod oknami jego mieszkania. Udaj pan, że jesteś mu przychylny, że nie znasz nawet jego żony, a on ciebie jak Scypiona będzie uwielbiał.
— Masz słuszność — rzekł Bussy. Muszę oswoić niedźwiedzia, to będzie śmieszne, nieprawdaż?
W tej chwili, zapukano do drzwi i dwaj biesiadnicy umilkli.
— Kto tam?... — zapytał Bussy.
— Jakiś pan chce mówić z panem hrabią paź odpowiedział.
— Ze mną? tak rano!
— Jakiś pan ubrany w zielony aksamit i pończochy czerwone: nieco śmieszny, ale zdaje się dobry człowiek.
— Czy nie Schomberg!... — pomyślał Bussy.
— Wysoki bardzo...
— To może de Monsoreau.
— Poczciwie wygląda.
— To ani ten, ani ów, proś niech wejdzie.
Zapowiedziany gość, w tej chwili się ukazał.
— A! mój Boże — zawołał Bussy powstając. Pan Chicot.
Remy oddalił się.
— Ja sam panie hrabio — odpowiedział gaskończyk.
Spojrzenie Bussego, chociaż słowa nie wyrzekł, zdało się mówić, po coś przyszedł tutaj, mój panie?
Dla tego Chicot pierwszy zaczął:
— Przyszedłem panie hrabio, jednę rzecz ci zaproponować.
— Mów panie Chicot — odrzekł Bussy nieco zdziwiony.
— Co mi dasz hrabio, jeśli ci zrobię przysługę?
— To zależy od jej ważności — odparł z lekceważeniem Bussy.
Gaskończyk zdawał się na to nie zważać.
— Panie — rzekł siadając i zakładając nogę na nogę, widzę, że mię siedzieć nawet prosić nie raczysz.
Bussy się zarumienił.
— Jest to początek nagrody, którą mam za moję przysługę otrzymać.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panie, czy znasz Ligę?
— Słyszałem o niej — odpowiedział Bussy, zaczynając zwracać uwagę na to, co mówił Chicot.
— Musisz zatem wiedzieć, że to jest chrześciański związek, w celu wytępienia braci naszych, hugonotów.
— Czy należysz do niej?
— Ja?
— Powiedz: tak, albo nie.
— Zadziwia mnie to pytanie.
— Pytałem, czy należysz do Ligi?
— Panie Chicot — odrzekł Bussy — ponieważ nie lubię pytań, których nie rozumiem znaczenia, racz więc zmienić przedmiot rozmowy.
Pozwól przytem powiedzieć, że nie lubiąc pytań, nie lubię i pytających.
— Wybornie. Przyzwoitość, zawsze jest przyzwoitą, jak mówi pan de Monsoreau, kiedy jest w dobrym humorze.
Na nazwisko Monsoreau, Bussy znowu natężył uwagę.
— Co u licha!... — rzekł — czyżby Chicota na szpiegi do mnie przysłano?
I dodał głośno.
— Dalej, panie Chicot, nie mamy czasu.
— „Optime”, w krótkim czasie wiele można powiedzieć; powiem ci więc co mogłem bez pytania mówić, bo skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty w niej będziesz.
— Książę Andegaweński! kto panu o tem powiedział?
— On sam, mówiąc do mnie, jak mówią i piszą prawnicy, których wzorem był pan Mikołaj Dawid, owa pochodnia forum paryskiego, która zgasła, niewiedzieć z czyjego podmuchu; pojmujesz więc, że skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty być w niej musisz, bo jesteś jego prawą ręką.
— I cóż z tego?
— Skoro jesteś lub będziesz, ten sam cię los spotka, co księcia.
— A z nim co się stało?
— Panie — rzekł Chicot przybierając minę Bussego, nie lubię pytań i pytających: niechaj więc z tobą tak postąpią, jak postąpiono z twoim panem.
— Panie Chicot — mówił Bussy z uśmiechem przepraszającym — mów, proszę cię, gdzie jest książę?
— W więzieniu.
— Gdzie?
— W swoim pokoju. Czterech moich przyjaciół strzeże go: Schomberg, wczoraj, jak wiesz umalowany na niebiesko, pan d’Epernon żółty ze strachu, Quelus czerwony z gniewu i Maugiron blady z nudów. To śliczny widok! osobliwie, że książę zielenieje i w Luwrze będziemy mieli tęczę.
— Zatem sądzisz, że jestem w niebezpieczeństwie?
— Tak, sądzę nawet, że już wysłano, aby cię uwięzić.
Bussy zadrżał.
— Czy lubisz Bastyllię, panie de Bussy? To miejsce doskonałe do dumań a pan Wawrzeniec Testu, gubernator, doskonałą ma kuchnię dla swoich gołąbków!
— Mnie mają zamknąć w Bastylli?... — zawołał Bussy.
— Na honor, muszę mieć coś w kieszeni, co wygląda jak rozkaz zaprowadzenia cię tam. Czy chcesz widzieć?
Wyjął z kieszeni formalny rozkaz królewski pochwycenia, gdziekolwiekby się znajdował Ludwika de Clermont, Bussy d’Amboisse.
— Redakcya pana de Quelus — rzekł Chicot — doskonale napisane!
— Zatem — zawołał Bussy — prawdziwą ronisz mi przysługę?
— Tak sądzę.
— Panie — rzekł Bussy — zaklinam cię, powiedz mi szczerze, co to znaczy, bo wiem, że kochasz króla, a król mnie nie lubi.
— Panie hrabio — odparł Chicot powstając — co czynię, czynię dla twego ocalenia; myśl o mnie, jak ci się podoba.
— Za cóż tyle przychylności?
— Zapomniałeś pan, żem żądał nagrody.
— Prawda.
— A więc?
— Z największą chęcią.
— Zrobisz to, o co cię będę prosił, dziś, albo jutro.
— Na honor, wszystko.
— Dosyć. Teraz siadaj na konia i uciekaj, ja zaniosę rozkaz do kogo należy.
— Czy nie masz polecenia, abyś mnie sam ujął?..
— Za kogóż mnie pan bierzesz?... ja jestem szlachcicem.
— Ale opuszczać swojego pana.
— Nie troszcz się o to, on cię dawno opuścił.
— Poczciwym jesteś człowiekiem, panie Chicot.
— Wiem o tem — odpowiedział gąskoczńyk.
Bussy przywołał Remyego, któremu oddając sprawiedliwość, przyznać należy, że słuchał podedrzwiami.
— Remy — rzekł Bussy — każ przygotować konie.
— Osiodłane — odpowiedział Remy spokojnie.
— Panie — rzekł Chicot — ten młodzieniec wiele ma rozumu.
— Wiem o tem — odrzekł Remy.
Bussy wziąwszy kilka rulonów monety, napełnił nią kieszenie Chicota i Remyego.
Poczem pożegnawszy trefnisia, chciał się oddalić.
— Za pozwoleniem — rzekł Chicot — będę obecnym przy twoim odjeździe.
Zeszedł z Bussym aż do stajni, gdzie w rzeczy samej stały konie przygotowane.
— Gdzie pojedziemy? — rzekł Remy, biorąc cugle do ręki.
— Ale... — odpowiedział Bussy, jakby się wahał.
— A co pan mówisz o Normandyi?.. — odezwał się Chicot, który jako znawca, oglądał konie.
— Nie, to za blisko — odparł Bussy.
— A co o Flandryi.
— Za daleko.
— Zapewnie do Anjou, panie hrabio?
— Tak, do Anjou — odpowiedział Bussy, rumieniąc się.
— Skoro wybrałeś pan miejsce i masz wyjeżdżać... — mówił Chicot.
— Natychmiast.
— Zatem, żegnam cię.
Chicot oddalił się poważnym krokiem, obijając mury długim swoim rapirem.
— To przeznaczenie! — rzekł Remy.
— Dalej w drogę! — zawołał Bussy — może ich dościgniemy.
— Taką rzeczą — mówił Haudouin — pomagając mu, odejmujesz całą zasługę przeznaczeniu...
I pojechali.