Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro huk muszkietów ucichł na ulicach, skoro dzwony umilkły i przedpokoje się wyludniły, a Bussy i książę sami zostali:
— Rozmawiajmy teraz — rzekł Franciszek.
Książe domyślał się, że od chwili zajścia z Bussym, ten ostatni wiele musiał zdziałać, a widząc jego położenie drażliwe, chciał mieć nad nim niejaką wyższość.
Lecz Bussy mając czas przygotować się, oczekiwał spokojnie natarcia.
— Rozmawiajmy — odpowiedział.
— Ostatni raz, kiedyśmy się widzieli — mówił książę — byłeś cierpiący, mój drogi.
— Prawda, mości książę; byłem chory i cudem prawie wyzdrowiałem.
— Tego dnia był przy tobie pewien doktór, bardzo troskliwy o twoje zdrowie, albowiem kąsał wszystkich, którzy się do ciebie zbliżyć chcieli.
— I to prawda, bo Haudouin bardzo mię kocha.
— Trzymał cię w łóżku, nieprawdaż?
— Na co się okropnie gniewałem, jak to Wasza książęca mość mogłeś zauważyć.
— Jeżeli tak, to mogłeś wysłać lekarza do wszystkich dyabłów, a wyjść ze mną, jak cię o to prosiłem.
— Ba!... — odrzekł Bussy, mnąc w rękach swój kapelusz.
— Lecz ponieważ szło o sprawę ważną, bałeś się skompromitować.
— Co?... co?... — zapytał Bussy, tłocząc kapelusz na głowę — mówisz książę, że bałem się skompromitować?...
— Nie inaczej — odparł książę Andegaweński.
Bussy zerwał się ze stołka.
— Jesteś niesprawiedliwym, Mości książę, skłamałeś przedemną i sam przed sobą, bo nic jesteś tak przekonanym. Wiele mam blizn na ciele, które dowodzą, że nigdy się nie lękałem, i wielu znam ludzi, którzy mogą podobne pokazać, zadane przezemnie.
— Zawsze masz dowody trudne do zaprzeczenia — odpowiedział książę blady i wzruszony — obwiniać cię, to zaraz krzyczysz i dajesz poznać, że masz słuszność.
— Nie zawsze, Mości książę; wiem także, kiedy nie mam słuszności.
— Kiedyż, naprzykład?..
— Kiedy służę niewdzięcznym.
— Czy tak?... — rzekł książę, powstając i przybierając powagę, właściwą mu w niektórych okolicznościach.
— Zapomniałem się, Mości książę, to prawda; ale i ty uczyń to samo; zapomnij o mnie.
Bussy postąpił dwa kroki, aby wyjść; lecz książę szybszy od niego, zastąpił mu drogę.
— Czy zaprzeczysz — rzekł książę — że tego samego dnia, kiedy-niechciałeś wyjść ze mną, po chwili wyszedłeś z doktorem?
— Ja?... nigdy nie przeczę, gdy do tego nie jestem zmuszony.
— Powiedz mi więc, dlaczego uparłeś się w domu pozostać?
— Miałem interes.
— U siebie?
— U siebie, albo gdzieindziej.
— Ja myślę, że kiedy szlachcic służy księciu, najpierwszym jego obowiązkiem, jest interes pana.
— Alboż Mości książę, nie myślę o twoich interesach?
— Nie przeczę — rzekł Franciszek — i zwykle znajduję cię wiernym i przywiązanym, co większa, przebaczam twojemu humorowi.
— Bardzo jesteś dobry, Mości książę.
— Bo czasem, masz powód być mi niechętnym.
— Przyznajesz, Mości książę?
— Tak, przyrzekłem ci niełaskę pana de Monsoreau. Zdaje mi się, że go nienawidzisz?
— Ja? bynajmniej. Znajduję go brzydkim i chciałbym, aby swoją szpetnością ludzi nie straszył. Ty zaś Mości książę, lubisz go i nie ma co o gustach rozprawiać.
— Jeżeli o to gniewałeś się, mój drogi, nie miałeś powodu odmówienia wyjścia ze mną, kiedyś później wychodził, aby nie potrzebne płodzić junactwa.
— Niepotrzebne junactwa! ja? A dopiero co zarzucałeś mi brak odwagi. Bądźmy sprawiedliwi Mości książę...
— Wiem, że nie lubisz d’Epernona i Schomberga i ja ich nie lubię; ale potrzeba na tem poprzestać i czekać chwili stosownej.
— I w tem jest coś, Mości książę...
— Zabij ich, zahij obudwóch, wszystkich czterech nawet, a wdzięcznym ci będę; ale nie drażnij się z niemi, osobliwie, gdy jesteś oddalony, bo wszystko złe potem na mnie spada.
— Cóż uczyniłem temu gaskończykowi?
— Mówisz o d’Epernonie, nieprawdaż?
— Nieinaczej.
— Kazałeś go ukamienować?
— Ja?
— Tak dalece, że mu podarli kaftan i płaszcz w kawałki i zaledwie do Luwru powrócił.
— Wybornie, przejdźmy do niemca. Cóż Schombergowi zrobiłem?
— Może zaprzeczysz, że go kazałeś w indygo ufarbować? Kiedym go widział we trzy godziny potem, cały był niebieski.
Książę pomimo woli śmiać się zaczął, a Bussy przypomniawszy sobie wypadek, naśladował go.
— A zatem — rzekł — myślą, że to mój figiel?
— A może mój?
— I śmiałeś Mości książę, czynić mi przed chwilą wyrzuty; przyznaj, że jesteś niewdzięczny.
— Zgoda. Teraz ty przyznaj się, czy istotnie dlatego wyszedłeś z domu?
— Dlatego.
— Teraz mówmy o sobie.
— Dobrze.
— Cóż uczyniłeś, aby mię wywieść z kłopotu?...
— Sam widzisz, Mości książę.
— Ja nic nie widzę.
— Wyjechałem do Anjou.
— To jest: uciekłeś.
— Uciekając, ciebie ocalałem.
— Ale zamiast uciekać daleko, czy nie mogłeś pozostać w okolicach Paryża. W Montmartre, byłbyś mi użyteczniejszym, niż w Angers.
— Różnimy się w zdaniu, Mości książę, ja wołałem udać się do Anjou.
— To tylko twój kaprys.
— Bynajmniej... chciałem zbierać stronników.
— A! to co innego. I cóż uczyniłeś? — zapytał książę.
— Jutro ci opowiem, Mości książę, albowiem pora to, o której zwykle cię żegnam.
— A dzisiaj dlaczego nie chcesz powiedzieć?...
— Mam się rozmówić z ważnemi osobami.
— Jeśli tak, to co innego. Idź, Bussy, ale bądź roztropny.
— Roztropny!... a to na co?... wszak tutaj silni jesteśmy.
— Nie narażaj się; ciekawym, jakie poczyniłeś kroki.
— Cóż chcesz, książę, abym przez dwa dni uczynił?
— Przynajmniej ukrywasz się.
— Ja się mam ukrywać!.. Patrzaj książę, jaki strój noszę. Czy kiedy tak chodziłem?...
— A gdzie mieszkasz?..
— A!.. przecież oceniasz moje poświęcenie... mieszkam, mieszkam... w chacie pod wałami, mam wyjście na rzekę i... Ale jak książę wydostałeś się z Luwru?... Jakim sposobem spotkałem cię z owym filutem d’Aubigué?...
— Mam moich przyjaciół — odrzekł książę.
— Ty, książę, przyjaciół? — zapytał Bussy.
— Tak, nawet ty ich znasz.
— Wybornie... a co to za jedni?...
— Król Nawarry i pan d’Aubigné, którego sam widziałeś.
— Król Nawarry!... ah!... prawda, razem uknuliście spisek.
— Ja, nigdy spisków nie knułem, panie Bussy.
— Nie?... zapytaj, książę, La Mola i Cocoanasa.
— La Mole popełnił inną zbrodnię, za którą śmiercią był ukarany — odrzekł Andegaweńczyk ponuro.
— Dajmy pokój La Molemu, mówmy o sobie, tem bardziej, że trudno będzie nam się porozumieć. Jakim sposobem, Mości książę, wyszedłeś z Luwru?...
— Przez okno.
— Które?
— Od mojego sypialnego pokoju — powiedział książę.
— Znasz więc, Wasza książęca mość jedwabną drabinkę?..
— Jaką?..
— W szafie.
— Zdaje się? że ją znam — rzekł książę blednąc.
— Wszak wiesz, Mości książę, że miałem nie raz szczęście tam wchodzić.
— Za czasów mojej siostry Małgorzaty; i wchodziłeś przez okno?..
— A ty, Mości książę, wychodziłeś?.. To mi tylko dziwno, że znalazłeś drabinkę.
— To nie ja ją znalazłem.
— A któż?...
— Nikt.... powiedziano mi tylko, gdzie jest.
— Któż taki?...
— Król Nawarry.
— A!... król Nawarry wie o tem... tego się nie spodziewałem. Koniec końcem, on i ty Mości książę, obadwaj jesteście zdrowi; my zapalimy Anjou, on Bearn i piękny będzie pożar.
— Czy mówisz o związku?... — zapytał książę.
— Bynajmniej... w rozmowie zapomniałem o tem.
— Czy odbierzesz twojego konia?
— Jeżeli potrzebny Waszej książęcej mości — rzekł Bussy — możesz go zatrzymać; ja mam drugiego.
— Zatrzymuję... później się policzymy.
— Tylko ja nic dłużnym być nie chcę — odparł Bussy.
— A to dlaczego?...
— Bo nie lubię tego; komu polecasz, książę odbieranie długów.
— Bussy!...
— Prawda... zgodziliśmy się więcej o tem nie mówić.
Książę podał rękę Bussemu.
Bussy uścisnął ją, ale potrząsając głową.
Rozeszli się, nie dowierzając sobie.