Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Katarzyna w pierwszej części rozmowy widoczny poniosła porażkę.
Nie przewidywała podobnego rodzaju poniżenia i tak mało była do niego przyzwyczajoną, że sama sobie nie dowierzała, gdy nagle mały wypadek zmienił postać rzeczy.
Widziano wygrywane bitwy już w trzech czwartych częściach przegrane, tylko przez zmianę wiatru i nawzajem.
Marengo i Waterloo są tego dowodem.
Ziarno piasku tamuje bieg największych machin.
Bussy, jakeśmy go widzieli, stał w tajemnem przejściu dotykającem alkowy księcia Andegaweńskiego, a stał tak, że go tylko książę mógł widzieć.
Ilekroć uważał co niebezpiecznego dla swojej sprawy, wytykał głowę.
Interesem jego była, jak pojmujemy, wojna; potrzeba było utrzymać się w Anjou, dopóki Monsoreau tam będzie, czuwać nad mężem i odwiedzać żonę.
Ta nadzwyczaj prosta polityka do najwyższego stopnia wikłała politykę Francyi; z małej chmury, wielki deszcz.
Otóż dlaczego, oczami, twarzą, giestami Bussy popychał pana do zaciętości; książę lękając się Bussego, na wszystko zezwalał i widzieliśmy jak był zaciętym.
Katarzyna była więc pobita na wszystkich punktach i myślała tylko o odwrocie, gdy mały wypadek, tak niespodziewany jak upór księcia Andegaweńskiego, przyszedł jej na odsiecz.
Nagle, bo wczasie najważniejszego nalegania Katarzyny i oporu księcia, Bussy uczuł jak go ktoś ciągnie za rękaw.
Ciekawy rozmowy, dotknął ręki ciągnącego, dalej jego ramienia.
Ciągnącym był Remy.
Bussy chciał mówić, lecz Remy położył palec na ustach i wyciągnął swojego pana do sąsiedniego pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytał hrabia niecierpliwie, dla czego przeszkadzasz mi w tak ważnej chwili?
— List — rzekł cicho Remy.
— Niech go dyabli wezmą! dla jednego listu przerwałeś mi sprawę, od której moje szczęście zawisło.
Remy nie obraził się tą niegrzecznością.
— Jest list — powtórzył.
— Wiem o tem; ale zkąd?
— Z Meridor.
— Z Meridor! dziękuję ci, dziękuję Remy.
— Zatem dobrze zrobiłem.
— A kiedyż ty co źle czynisz? gdzież on jest?
— Ja myślałem, że ważne jest jakieś poselstwo, bo list samemu panu hrabiemu ma być doręczony.
— Dobrze, przyprowadź posłańca.
Remy otworzył drzwi i zawołał masztalerza.
— Oto panie Bussy — rzekł, pokazując go hrabiemu.
— Dawaj, jestem tym, o którego pytasz.
I włożył mu pół pistola w rękę.
— Znam pana dobrze — odrzekł masztalerz oddając list.
— Czy ona ci go oddała? — Nie, to on.
— Kto on?... — z żywością zapytał Bussy, patrząc na adres.
— Pan de Saint-Luc.
— A! a! Bussy zbladł, bo ten wyraz „on”, przedstawił mu pana de Monsoreau, który zawsze nieprzyjemne na nim czynił wrażenie, nawet na samo wspomnienie.
Bussy odwrócił się, aby przeczytać odebrane pismo i ukryć wzruszenie, którego każdy powinien unikać ilekroć odbiera ważne listy, a nie jest Cezarem Borgia, Machievellem, albo Katarzyną de Medicis.
Bussy słusznie się odwrócił, bo zaledwie oczyma list przebiegł, krew uderzyła mu do głowy i zaćmiła oczy, tak, zez bladego zaczerwienił się i czując, że się na nogach utrzymać nie zdoła, oparł się na krześle.
— Idź precz!... — rzekł Remy do masztalerza pomieszanego na widok skutku, jaki list sprawił.
Remy popchnął go, aby wychodził.
Masztalerz nie ociągał się, bo sądził, że przykrą przyniósł wiadomość i lękał się, aby mu nie odebrano pół pistola.
Remy powrócił do hrabiego i trącając go po ramieniu — odezwał się:
— Panie, powiedz mi co tam takiego, albo na Eskulapa, krew z rąk i nóg ci puszczę.
Bussy podniósł się, nie był już czerwony, ale pomieszany.
— Patrzaj — rzekł — co Saint-Luc dla mnie uczynił.
I podał list Remyemu.
Remy chciwie go przeczytał.
— Wybornie!... — zawołał — wszystko idzie jak najlepiej, pan Saint-Luc jest zuch prawdziwy. Niech żyją dowcipni, co umieją dusze do czyśćca wyprawiać!
— To nie do uwierzenia!... — mówił Bussy.
— Zapewne; ale tak jest. Pańskie położenie zupełnie się zmieniło. Za dziewięć miesięcy, hrabina de Bussy będzie moją pacyentką. Na honor, tak dobrze znam moję sztukę, jak Ambroży Paré.
— Zapewne — odrzekł Bassy — ona będzie moją żoną.
— Tak mi się zdaje, ze teraz nie ma nic trudnego, tem pewniej, że więcej panu jak mężowi sprzyjała.
— Monsoreau nie żyje!
— Nie żyje, tak doniesiono.
— Remy zdaje mi się, żem we śnie. Jakto, nie będę już widział owego straszydła, zawsze gotowego stanąć pomiędzy mną a szczęściem?... Remy, myśmy w błędzie chyba.
— Bynajmniej, odczytaj pan; upadł na stokrotki i to tak, że więcej nie powstał. Ktoby się spodziewał, że stokrotki są tak niebezpieczne!...
— Kiedy tak — mówił Bessy — Dyana nie może pozostać w Meridor, przynajmniej ja tego nie chcę, potrzeba miejsca. w któremby zapomniała o wszystkiem.
— Na to Paryż najlepszy — rzekł Haudoin — w Paryżu snadnie się zapomina.
— Masz słuszność; zajmie swój mały domek przy ulicy Tournelles i dziesięć miesięcy czasu wdowiego, przepędziemy w ukryciu tak szczęśliwi, że wesele zdawać się nam będzie tylko dopełnię niem pragnień naszego serca.
— Prawda — odrzekł Remy — ale aby się udać do Paryża...
— Cóż takiego?
— Potrzeba nam...
— Czego?
— Pokoju w Anjou.
— Prawda — zawołał Bussy — prawda. O! mój Bożo! ileż czasu darmo straciłem!
— Zapewne chcesz pan pędzić do Meridor?
— Bynajmniej; lecz ciebie posłać. Ja ważne mam tutaj zatrudnienie; ja ztąd oderwać się nie mogę.
— Jakże mogę ja widzieć? czy mam się udać do zamku?
— Nie, idź naprzód w szpaler, być może, że na mnie czekając, będzie się przechadzała; jeżeli zaś nie zastaniesz jej, idź do zamku.
— Cóż jej powiem?
— Żem oszalał.
I uścisnąwszy rękę młodego człowieka, na którego mógł liczyć jak na siebie samego, pobiegł dawniejsze zająć stanowisko.
Katarzyna w nieobecności Bussego chciała odzyskać wszystko co straciła.
— Mój synu — mówiła — zdaje mi się, że matka zawsze zrozumie się z dziecięciem.
— Widzisz jednakże matko — odpowiedział książę Andegaweński — że nie zawsze się tak dzieje.
— Zawsze, ilekroć matka chce.
— Chyba, kiedy synowie chcą — odparł książę, zadowolony swoją dumą, szukający wzroku Bussego, aby go spojrzeniami pochwalił.
— Ale ja chcę!... — zawołała Katarzyna — rozumiesz, Franciszku? ja chcę!...
Ton głosu był w sprzeczności ze słowami, bo wyrazy były rozkazujące, a ton mowy proszący.
— Chcesz tego matko?... — odparł książę z uśmiechem.
— Tak — odrzekła Katarzyna — wszystko dla tego poświęcę.
— Co u licha!
— Tak moje drogie dziecię; mów, czego żądasz, powiedz, rozkaż.
— A moja matko — mówił Franciszek pomieszany tak nagłem zwycięztwem, które mu nie pozwalało zachować mocy duszy.
— Słuchaj, mój synu — mówiła Katarzyna głosem pieszczotliwym; ty nie pragniesz krwią zalać królestwa, wszak prawda? Niepodobna! bo ty nie jesteś, ani złym francuzem, ani złym bratem.
— Brat znieważył mnie i nic mu winien nie jestem; nic mu nie winienem jako bratu i jako królowa.
— Ale na mnie nie możesz się skarżyć Franciszku?
— O!... pani — mówił książę — i tyś mię opuściła.
— A więc chcesz mojej śmierci?.. — rzekła Katarzyna ponuro. — A więc umrę, jak matka, patrząca na niezgodę dzieci.
Zbyteczna mówić, ze Katarzyna zupełnie nie pragnęła śmierci.
— O! nie mów tego, moja matko, bo mi serce rozdzierasz!... — zawołał Franciszek, zupełnie obojętny w sercu.
Katarzyna zalała się łzami.
Książę wziął ją za rękę i starał się uspokoić, spoglądając niespokojnie w bok alkowy.
— A więc czego żądasz?.. — rzekła — wymień twoje żądania, abyśmy wiedzieli czego się trzymać.
— Ty raczej matko, powiedz czego żądasz?.. słucham cię.
— Żądam, abyś powrócił do Paryża, moje dziecię; żądam, abyś przybył na dwór twojego brata, który cię przyjmie z otwartemi rękami.
— A! rozumiem, to nie on rozwiera dla mnie ręce, ale Bastylia bramy swoje.
— O! nie, nie, na moję duszę, na rany Chrystusa Pana — Katarzyna się przeżegnała — Henryk tak cię przyjmie, jakbyś był królem, a on tylko księciem.
Książę uparcie patrzył na alkowę.
— Zezwól — mówiła Katarzyna — zezwól, mój synu; czy chcesz większych apanażów?... powiedz, czy chcesz przybocznej straży?...
— Henryk dał mi straż honorową, bo nawet ze swoich kochanków złożoną.
— O!... bynajmniej; ty sam sobie straże wybierzesz, możesz mieć dowódzcę, a nawet nim mianować Bussego.
Książę zachwiany ostatnią ofiarą, spojrzał ku alkowie, lękając się, aby nie ujrzał gniewnego oka Bussego i białych jego zgrzytających zębów. Lecz jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał Bussego śmiejącym się, wesołym i głową zatwierdzającym wszystko.
— Co to znaczy? — zapytał siebie — Bussy chce pokoju, chce zostać dowódzcą mojej straży?...
— Kiedy tak — rzekł głośno — więc mam na wszystko przystać?
— Tak, tak, tak — potwierdził Bussy skinieniem głowy.
— A więc — mówił książę — potrzeba opuścić Anjou i udać się do Paryża?
— Tak, tak, tak — odpowiadał Bussy znakami.
— Zapewne, moje dziecię — mówiła Katarzyna — czy to tak trudno do Paryża powracać?
— Na honor — myślał książę — ja tego nie pojmuję. Dawniej, ułożyliśmy się odrzucać wszelkie warunki, a teraz on mi sam radzi zawarcie pokoju.
— I cóż ty na to, Franciszku?.. — zapytała Katarzyna.
— Namyślę się, moja matko — odpowiedział książę, pragnący się z Bussym rozmówić.
— Poddaje się — pomyślała Katarzyna. — Wygrałam bitwę.
— Jakkolwiek bądź — mruczał książę — Bussy może ma słuszność.
Katarzyna czule uściskała syna i odeszła.