Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
Jak pan de Monsoreau otworzył i zamknął oczy, co dowodzi, że nie umarł.

Dobry przyjaciel przyjemny jest rzeczą, tem przyjemniejszą, iż rzadką na ś wiecie.
Remy sam to przyznawał, pędząc na najlepszym koniu ze stajni księcia.
Byłby wziął Rolanda, lecz ze względu, że Monsoreau na nim jeździł, wybrał innego.
— Bardzo kocham pana de Bussy — mówił do siebie Haudouin, ale i on mnie kocha nawzajem. Otóż dzisiaj jestem wesoły, bośmy obadwa szczęśliwi.
Następnie dodał oddychając całemi piersiami.
— Wprawdzie, moje serce nie bardzo obszerne, Zastanówmy się, jaki komplement powiedzieć pani de Monsoreau. Jeżeli smutna, powitać ją trzeba ukłonem, rękę położywszy na sercu; jeśli wesoła, podsunąć się posuwistym, albo polonezowym krokiem. Co zaś do pana de Saint-Luc, jeśli jest jeszcze w zamku, o czem bardzo wątpię, krzyknę mu vivat i po łacinie złożę powitanie. O! nie jest smutny, to pewna. Otóż się zbliżam do zamku.
Koń wziąwszy się na lewo, potem na prawo, ścieżką przez szpaler, zbliżał się ku murowi parku.
— A śliczne stokrotki! — mówił Remy — to mi przypomina wielkiego łowczego; te na które upadł, nie mogą być od tych piękniejsze. Biedaczek!
Remy co raz zbliżał się do muru.
Nagle koń jego zatrzymał się i parsknął.
Remy nie spodziewając się tego i będąc zamyślonym o mało nie przeskoczył przez łeb Mitrydatesa.
Romy jeździec nieustraszony, dał koniowi ostrogę; Mitridates nie mszył z miejsca, zapewne to nazwisko z przyczyny swojego uporu otrzymał.
Zdziwiony Remy spuścił oczy ku ziemi, szukając przeszkody, i wstrzymując konia; lecz nic nie ujrzał oprócz śladów krwi, różowo farbujących murawę — Aha! — rzekł — to tu zapewne pan de Saint-Luc przebił pana de Monsoreau.
I spojrzał dokoła uważnie.
O dziesięć kroków, pod drzewem, ujrzał dwie wyciągnięte nogi i ciało bardziej jeszcze wyciągnięte.
— Aha! Monsoreau! — zawołał Remy. — „Hic obiit Nemrod.” Jeżeli wdowa, tak go zostawiła na pastwę wronom i krukom, to dobra nasza, można witać ją w skokach i piruetach.
Remy zsiadłszy z konia, postąpił kilka kroków w kierunku ciała.
— To śmieszne! zginął i zginął na prawdę, ale cóż to za ścieżka krwi? zapewne się tu przyczołgał, albo ten dobry Saint-Luc oparł go o mur, aby mu krew nie biła do głowy. Na honor, nie żyje.
I Remy dotknął się ciała wielkiego łowczego.
Nagle cofnął się rozwarłszy gębę.
Oczy, które wielki łowczy miał otwarte, przymknęły się a bladość twarzy, większa niż przed chwilą, na nowo się roztoczyła...
Remy zbladł jak pan de Monsoreau, lecz ponieważ był doktorem, tem samem materyalistą, zatem w nos się podrapał.
— „Credere portentis mediocre” mruknął — skoro zamknął oczy, to żyje.
Ponieważ mimo materyalizmu, położenie nie było przyjemne i ponieważ nogi się pod nim chwiały, usiadł pod drzewem, wprost trupa.
— Nie wiem, gdzie to czytałem — rzekł — iż po śmierci, objawia się stan, który jest dowodem rozkładu materyi. Co u dyabla! czy i po śmierci straszyć nas chce ten upiór? Tak, na honor, nietylko oczy zamknął, alei zbladł bardziej. „Color albus chroma chloron” jak mówi Gallen: „color albus”, tak samo mówi Cycero, który był znakomitym mówcą. Najlepszy środek dowiedzenia się, czy żyje, wbić mu w brzuch z łokieć szpady.
Właśnie Remy chciał uczynić tę miłosierną przysługę, nawet brał miecz do ręki, gdy oczy pana de Monsoreau otworzyły się na nowo.
Wypadek ten sprawił skutek przeciwny pierwszemu.
Remy wyprostował się nagle i pot mu z czoła popłynął.
Tym razem, oczy pozostały otwarte.
— Żyje! — pomruknął.
— Piękne położę nie! co tu u dyabła robić...
Jedna myśl przyszła do głowy młodemu człowiekowi.
— Żyje — rzekł — lecz gdybym go zabił, umrze z pewnością.
Spojrzał na pana de Monsoreau, który patrzył oczyma, tak wyłupionemi, jakby chciał myśli jego wyczytać.
— Precz przebrzydła myśli! — rzekł Remy.
— Na Boga, zabiłbym go, gdyby stał z bronią w ręku. Lecz tak jak teraz, zabić go, nie tylko byłoby zbrodnią, ale i hańbą.
— Ratunku! ratunku! — zawołał Monsoreau — ratunku, umieram.
— Na Boga! położenie jest przykre — mówił Remy. — Jestem lekarzem i powinienem cierpiącemu nieść pomoc. — Prawda, Monsoreau jest brzydki i wcale dla mnie nie miły ale zawsze jest to „genus homo”. Zapomnijmy, że jestem Haudouin, że jestem przyjacielem Bussego, a wypełnijmy powinność naszę.
— Ratunku! — powtórzył raniony.
— Oto jestem — rzekł Remy.
— Idź po księdza i po lekarza.
— Lekarz jest i może ksiądz nie będzie potrzebny.
— Haudouin! — zawołał Monsoreau poznając lekarza — jakiż traf?
Jak widziemy, pan de Monsoreau chociaż konający, zachował swój charakter, to jest: niedowierzał.
Remy pojął całe znaczenie tego zapytania.
Nie była to droga publiczna, a kto nią jeździł, musiał mieć osobisty interes, pytanie więc było naturalne.
— Jakim sposobem tu jesteś?... — zapyta! Monsoreau, któremu nieufność i podejrzenie sił dodawały.
— Przez Boga!.. — odrzekł Haudoin — napotkałem pana de Saint-Luc.
— A! morderca! — mówił Monsoreau.
— Powiedział mi: Biegnij do szpaleru, a znajdziesz umierającego.
— Umierającego!... — powtórzył Monsoreau.
— Tego nie można mu mieć za złe, przyszedłem więc...
— A teraz powiedz mi, ale szczerze, czy jestem śmiertelnie raniony?...
— O małe pan pytasz rzeczy. Jednakże zobaczę.
Powiedzieliśmy, że sumienie pokonało przychylność przyjacielską.
Remy zbliżył się do ranionego i z wszelką potrzebną ostrożnością odwinął płaszcz, odsłonił suknię i koszulę.
Szpada przeszła poniżej piersi, pomiędzy szóstem a siódmem żebrem.
— Tylko byle nie przez piersi i krzyż.
— Zobaczymy w której części kości...
— Pod deką, piersiową.
— Żelazo pewno kość napotkało i ztąd boi tak wielki.
Obejrzał miejsce, które hrabia wskazywał, jako siedlisko boleści.
— Nie — rzekł — nie myliłem się, żelazo żadnej nie napotkało przeszkody i wyszło jak weszło. Do szatana!... śliczne pchnięcie, panie hrabio. Przyjemnie leczyć rany po panu de Saint-Luc... na wylot jesteś przeszyty, panie hrabio.
Monsoreau zemdlał; lecz to nie martwiło Remyego.
Pomacał ręce i nogi rannego.
— Zimne — rzekł.
Przyłożył ucho do piersi.
— Nie ma oddechu. Do licha! — zawołał — owdowienie pani de Monsoreau może być tylko chronologiczną sprawą.
W tej chwili, lekka różowa piana, zwilżyła usta rannego.
Remy dobył z kieszeni pugilares, z niego zaś lancet, urżnął z koszuli hrabiego pasek i obwiązał nim rękę.
— Zobaczymy — rzekł — jeżeli krew popłynie, pani de Monsoreau nie będzie wdową, a jeśli nie popłynie!.. Płynie, na honor... przebacz panie Bussy, muszę wypełnić mój obowiązek.
Po niejakiej chwili oczekiwania, krew trysnęła i chory otworzył oczy.
— A! — mówił niewyraźnie — sądziłem, że było po mnie.
— Nie ze wszystkiem, ale być może...
— Że ujdę śmierci?...
— Dlaczego nie?... zamknijmy naprzód ranę. Czekaj pan i nie ruszaj się. Natura leczy cię wewnątrz, jak ja opatruję z wierzchu. Muszę przyłożyć ci szarpie. A! natura, to wielka lekarka. Pozwól pan obetrzeć usta.
Remy obtarł usta hrabiemu.
— Pierwej — mówił raniony — krwią plułem.
— Teraz krew się zatamowała... Będzie lepiej, lub gorzej...
— Jakto gorzej?
— Dla pana lepiej zapewne; ale ja wiem, co mówię... Panie de Monsoreau, lękam się uleczyć ciebie...
— Dlaczego?
— Tak, ja wiem co mówię.
— Więc sądzisz, że będę żył?.
— Niestety!
— Szczególnym jesteś doktorem.
— Co to pana obchodzi, byłem cię uleczył.
Remy zatamował krew i powstał.
— Opuszczasz mnie — rzekł hrabia.
— Za wicle mówisz, panie hrabio, a to wcale zdrowiu nie pomaga. Lepiejby było, żebyś sobie pokrzyczał trochę.
— Nie pojmuję cię.
— Tem lepiej... już pan jesteś opatrzony.
— A potem?
— Idę szukać ludzi.
— Có żja mam przez ten czas robić?..
— Być spokojnym, nie ruszać się, wolno oddychać, nie kasłać i szarpi nie odrywać. Co to za dom widać?
— Zamek Meridor.
— Którędy iść do niego?.. — zapytał Remy, zupełną udając niewiadomość.
— Przejdź mur, idź wprost, a znajdziesz się u kraty.
— Biegnę więc.
— Dzięki ci, szlachetny człowieku — mówił Monsoreau.
— Oh., gdybyś wiedział, jak jestem szlachetny — mówił do siebie Remy — więcejbyś jeszcze dziękował.
I wsiadłszy na koma, skierował się ku oznaczonemu miejscu.
W pięć minut przybył do zamku, którego mieszkańcy kręcący się jak mrówki w około, szukali, nie mogąc znaleźć ciała swojego pana.
Saint-Luc dla zwłoki fałszywie wskazał.
Remy spadłszy na nich, jak zjawisko, wskazał m:ejsce prawdziwe. Jego zalecenia tak były pełne zapału, żel pani de Monsoreau poznać go nie mogła.
Tajemna myśl stanęła przed nią i zbrudziła czystość duszy.
— Miałam go za przyjaciela Bussego — mówiła, gdy Remy oddalał się z szarpiami i wodą świeżą.
Skrzydlaty Eskulap nic prędzejby śpieszył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.