Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni Bussy przekonał się, że państwo Saint-Luc mieli słuszność i oddał im sprawiedliwość.
Dawniej, aby być człowiekiem, potrzeba było być wielkim i pięknym dla potomności.
Bussy, zapomniawszy o Plutarchu, ulubionym swoim autorze, którego czytanie miłość przerwała, Bussy piękny jak Alcybiades, nie troszcząc się o teraźniejszość, chciał naśladować Scypiona, albo przynajmniej Bayarda.
Dyana była prostszą i jak dziś mówią, naturalniejszą.
Pozwalała rozwijać się dwom wrodzonym płci swojej instynktom, kochać i zwodzić.
Nigdy nie myślała posuwać swej wyobraźni do spekulacyi filozoficznej, którą Charon i Montaigne, nazywają „uczciwością“.
Kochać Bussego było jej logiką; należeć do Bussego jej moralnością; drżeć za dotknięciem jego ręki, jej metafizyką.
Pan de Monsoreau (piętnaście dni upłynęło od jego wypadku,) miał się coraz lepiej. Uniknął gorączki, dzięki kuracyi za pomocą zimnej wody, którą Opatrzność albo Ambroży Paré wynalazł; gdy oto mocnego doznał wstrząśnienia, dowiedział się bowiem, że książę Andegaweński przybył do Paryża z królową matką i swojemi andegaweńczykami.
Hrabia słusznie się niepokoił, bo nazajutrz po swojem przybyciu, książę pod pozorem zasiągnięcia wiadomości, odwiedził pałac przy ulicy Petits-pères, a niepodobna było drzwi zamknąć przed nosem księcia, osobliwie, gdy dawał dowody życzliwości.
Pan de Monsoreau przyjął księcia, który był dla niego grzecznym, a osobliwie dla żony jego.
Jak tylko książę wyjechał, pan de Monsoreau przywołał Dyanę, oparł się na jej ramieniu i mimo oporu Remyego, trzykroć obszedł swój fotel.
Obszedłszy fotel trzy razy, zdawał się być zadowolony a Dyana odgadła z jego uśmiechu, że coś złego zamyśla.
Ale to należy do prywatnej historyi domu Monsorear.
Powróćmy do księcia Andegaweńskiego, należącego do części epicznej tej historyi.
Nie był to dzień obojętny dla obserwatorów, w którym Franciszek Walezyusz powrócił do Luwru.
Otóż co oni zauważyli:
Wiele dumy ze strony króla.
Obojętność ze strony królowej matki.
Uniżone zuchwalstwo ze strony księcia, który zdawał się mówić:
— Po co u dybała mię przyzywasz, kiedy mi robisz tak kwaśną minę?
Przyjęcie było przyprawione spojrzeniami ukośnemi, ognistemi, pożerającemi panów Livarota, Ribeiraca i Entragueta, którzy uprzedzeni przez Bussego, wiedzieli w kim mają przeciwników.
Chicot w tym dniu, więcej miał przyjaciół, niż Cezar w wilią bitwy Farsalskiej.
Później wszystko się uspokoiło.
Nazajutrz po przybyciu do Luwru, książę drugi raz odwiedził rannego.
Monsoreau wiedząc o wszelkich szczegółach widzenia się księcia z królem, pieścił księcia słowami i poruszeniami aby go utrzymać w nieprzyjaźni.
Kiedy miał się nieco lepiej i kiedy książę odjechał, oparty na ramieniu żony, jak pierwej trzykroć obszedł fotel, tak teraz trzykroć obszedł pokój.
Po czem usiadł więcej jeszcze zadowolony niż pierwej.
Tego samego wieczora, Dyana powiedziała Bussemu, że jej mąż coś ważnego zamyśla.
Po chwili, Monsoreau i Bussy byli sami.
— Kiedy sobie wspomnę — mówił Monsoreau, ze książę uśmiecha się do mnie, a jest moim śmiertelnym nieprzyjacielem i że on namówił Saint-Luca, aby mię zabił, dreszcz mię przechodz.
— Żeby cię zabił! zmiłuj się hrabio. Saint-Luc jest uczciwym człowiekiem i sam przyznajesz, że go wyzwałeś, żeś pierwszy miecza dobył.
— Prawda, ale i to pewna, że go książę namówił.
— Słuchaj, znam księcia i znam Saint-Luca, winienem cię więc uprzedzić, że Saint-Luc przychylnym jest królowi, a nie księciu. A! gdyby cię ranił Entraguet, Ribeirac, albo Livarot i słowa-bym nie powiedział.
— Jak uważam, nie znasz historyi francuzkiej panie Bussy — mówił Monsoreau uparty w swojem zdaniu.
Bussy mógłby był powiedzieć, że chociaż niedobrze zna historyę francuską, dokładnie zna za to geografię andegaweńską, a nadewszystko tej części kraju, gdzie leży Meridor.
Nakoniec Monsoreau powstał i zeszedł do ogrodu.
— Tego mi dosyć — rzekł, dzisiaj możemy się przeprowadzić.
— Dlaczego? — rzekł Remy. Alboż tutaj powietrze niedobre? alboż panu brakuje rozrywki?
— Przeciwnie — odpowiedział Monsoreau — mam jej za wiele, książę utrudza mnie swojemi odwiedzinami; przywozi z sobą mnóstwo młodzieży, których ostrogi niedobrze mi działają na nerwy.
— Gdzież się pan udasz?
— Kazałem przygotować domek przy Tournelles.
Bussy i Dyana, bo oboje byli obecni tej rozmowie, spojrzeli na siebie ze słodkiem wspomnieniem przeszłości.
— Jakto! tam! — zawołał w zapomnieniu Remy.
— Znasz ten dom? — zapytał pan de Monsoreau.
— A któżby nie znał pałacu wielkiego łowczego Francyi, osobliwie kto mieszkał przy ulicy Beautrellis?
Monsoreau z przyzwyczajenia zaczął podejrzewać.
— Tak, tak — mówił — pójdę tam i będzie mi dobrze. Tam nie można więcej przyjmować nad cztery osoby. Jest to warownia, z której okien o trzysta kroków można widzieć kto do nas przybywa.
— Tak, że.. — mówił Remy.
— Że można uniknąć odwiedzin, osobliwie będąc zdrowym.
Bussy przygryzł usta i zadrżał, aby i na niego nie przyszła ta kolej.
Dyana westchnęła.
Przypomniała sobie albowiem ranionego Bussego, na jej spoczywającego łóżku.
Remy namyślił się i pierwszy przemówił.
— Pan nie możesz tego zrobić.
— Dlaczego, panie lekarzu?
— Ponieważ wielki łowczy Francyi powinien przyjmować gości, trzymać służbę i ekwipaże.
Może on mieć pałac dla psów, ale nie wolno mu mieć chałupy dla siebie.
Monsoreau pomruknął tonem, który znaczy:
— To prawda.
— Ponieważ — mówił Remy, jestem lekarzem serca i ciała, mogę powiedzieć, że to nie miejsce pana hrabiego obchodzi.
— A cóż takiego?
— Pani hrabina.
— Cóż z tego...
— Niech się pani hrabina przeniesie.
— Aha! — zawołał pan de Monsoreau, rzucając na Dyanę spojrzenie, w którem więcej było gniewu jak miłości.
— A więc pozbądź się hrabio swojego urzędowania, podaj się do dymisyi, bo albo dopełnisz, albo zaniedbasz swoich obowiązków. Jeśli ich nie wypełnisz, rozgniewasz króla, jeśli będziesz chciał je dopełnić...
— Uczynię co do mnie będzie należało, odpowiedział pan de Monsoreau przez zęby, ale nie opuszczę hrabiny.
Hrabia kończył te wyrazy, gdy na dziedzińcu dał się słyszeć tentent.
Monsoreau zadrżał.
— Znowu książę! — pomruknął.
— Tak, on — rzekł Remy idąc do okna.
Jeszcze lekarz się nie odwrócił, gdy dzięki przywilejom rodowym książę bez meldowania wszedł do pokoju.
Czatujący Monsoreau zauważył, że pierwszo jego spojrzenia padło na Dyanę.
Wkrótce niewyczerpana grzeczność księcia objaśniła go lepiej; przyniósł on Dyanie jeden z owych rzadkich klejnotów, których znakomici artyści wyrabiają trzy, albo cztery przez całe swoje życie, któremi uświetniają swoją epokę, a których pomimo powolnej roboty, dziś więcej, niż było kiedykolwiek.
Był to piękny sztylet ze złotą rękojeścią rzeźbioną — w rękojeści był flakon; na głowni były wyrobione łowy: psy, konie, strzelcy, jelenie, drzewa, niebo, a wszystko w cudownej harmonii.
— Zobaczmy to — mówił Monsoreau, lękając się, aby nie było jakiego ukrytego biletu w rękojeści.
Książę sam zadosyć uczynił jego obawie, rozdzielając sztylet.
— Tobie — rzecze — jako strzelcowi głownia, hrabinie rękojeść. Jak się masz, Bussy. Ty widzę teraz z hrabią w przyjaźni?
Dyana zarumieniła się.
Bussy umiał nad sobą panować.
— Mości książę zapominasz — odrzekł Bussy, że sam dzisiaj rano kazałeś mi się dowiedzieć o zdrowiu hrabiego. Wykonałem, jak zwykle, rozkazy Waszej Książęcej Mości.
— Prawda, zapomniałem — rzekł książę.
Potem usiadł przy Dyanie i mówił z nią cicho.
Po chwili:
— Hrabio — rzekł — okropnie gorąco w tym pokoju. Widzę jak hrabina ledwie oddycha i myślę ofiarować jej moją rękę, aby się przeszła po ogrodzie.
Mąż i kochanek spojrzeli po sobie.
Dyana posłuszna zaproszeniu, wstała i podała rękę.
— A ty podaj mi twoję rękę — mówił Monsoreau do Bussego.
Monsoreau udał się za żoną.
— Jak widzę — mówił książę — jesteś zupełnie zdrów.
— Tak, Mości Książę i spodziewam się, że wkrótce wszędzie będę mógł żonie towarzyszyć.
— Ale teraz niepotrzebnie się trudzisz.
Sam Monsoreau czuł, jak słuszne jest zalecenie księcia.
Usiadł w miejscu, z którego mógł go wciąż widzieć.
— Mój hrabio — rzekł do Bussego, skoro jesteś tak dobry, dziś wieczór odprowadzisz moję żonę do pałacyku położonego przy Bastylli. Tam jej będzie lepiej niż tutaj. Dlategom ją wyrwał z Meridor, aby jej ten sęp nie porwał w Paryżu.
— O nie panie — mówił Remy do swojego pana — pan na to przystać nie możesz.
— A to dlaczego? — zapytał Monsoreau.
— Bo należysz do księcia Andegaweńskiego, któryby ci zapewne nie przebaczył tego kroku.
— A mnie co to obchodzi! — zawołał z uniesieniem młodzieniec, gdy mrugnieniem Remyemu dał do zrozumienia, że milczeć powinien.
Monsoreau zamyślił się.
— Remy ma słuszność — rzekł — nie od ciebie powinienem wymagać podobnej przysługi; ja sam ją odprowadzę i sam za kilka dni tam będę mógł mieszkać.
— Stracisz urzędowanie — rzekł Bussy.
— Być może, ale żonę ocalę.
Temu wyrażeniu towarzyszyło zmarszczenie brwi, na które Bussy westchnął.
W rzeczy samej, tego jeszcze wieczora, hrabia odprowadził żonę do znajomego nam domku Tournelles.
Remy pomagał odzyskującemu zdrowie umieścić się.
Następnie, ponieważ to był człowiek pełen poświęcenia i pojmujący, że w szczupłem mieszkaniu, Bussy będzie potrzebował jego pomocy w zagrożonych miłostkach, zbliżył się do Gertrudy, która go odpychała z początku, a w końcu przebaczyła Dyana zajęła swój pokój, w którym był jej portret i łóżko adamaszkowe.
Kurytarz tylko oddzielał ją od pana de Monsoreau.
Bussy darł włosy na głowie.
Saint-Luc dowodził mu, że drabinki jedwabne doszły wysokiej doskonałości i mogą schody zastąpić.
Monsoreau zacierał ręce i uśmiechał się, ze na złość księciu Andegaweńskiemu uczynił.