Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podniecanie się zastępuje dla niektórych ludzi namiętność; tak jak wilkowi i hyenie głód nadaje odwagę.
Podobnież książę Andegaweński nie zastawszy Dyany w Meridor, powrócił do Paryża.
Za powrotem, prawie był w niej zakochany, a głównie dlatego, że go jej pozbawiono.
Wniosek oczywisty, że jego nienawiść dla pana de Monsoreau, poczynająca się od chwili jego zdrady, zmieniła się w pewien rodzaj wściekłości, tem niebezpieczniejszej, że znając energiczny charakter hrabiego, szukał tylko sposobności pomszczenia się.
Z drugiej strony, nie zrzekł się jeszcze widoków politycznych; przeciwnie, pojęcie o jego wielkości odurzało go.
Zaledwie powrócił do Paryża, aliści rozpoczął swoje tajemne i zdradliwe podstępy.
Chwila była przyjazna.
Wielu niepewnych rokoszan, idących za powodzeniem, podnieceni słabością króla, zręcznością Katarzyny, połączyli się z Andegaweńczykami, cisnęli się do księcia Andegaweńskiego licząc na Gwizyuszów, ukrytych w cieniu i milczeniu, co na i więcej zatrważało Chicota.
Zresztą, im więcej było wylania powierzchownego ze strony księcia dla Bussego, tem większa była wewnętrzna obłuda.
I to niepokoiło księcia, że widział młodego człowieka, jak u pana de Monsoreau odbierał mu to zaufanie, jakie w nim pokładał ten nawet mąż zazdrosny.
Trwożyła go nawet radość, rozlana na twarzy Dyany, świeże kolory, czyniące ją przyjemną i pożądaną.
Książę wiedział, że kwiaty najpiękniejsze przy słońcu, a kobiety, kochają ze wzajemnością.
Dyana w włócznie była szczęśliwą, a dla księcia zgryźliwego i zawistnego przykrem było patrzeć na szczęście bliżniego.
Urodzony księciem, możny siłą i podstępem tak w swoich miłostkach, jak zemście, używał wszystkiego, co mu zapewniało powodzenie.
Idąc za radą Aurillego, myślał, że to jest wstydem dla księcia dać się zatrzymać tak śmiesznym przeszkodom, jakiemi są: zazdrość męża i wstręt kobiety.
Pewnego dnia, kiedy źle spał i kiedy noc przepędził w gorączkowych marzeniach, uczuł, że żądze w min grają, rozkazawszy zatem przygotować ekwipaż, udał się do pana Monsoreau.
Monsoreau, jak wiemy, wyjechał do swojego domku Tournelles.
Książę uśmiechnął się na tę wiadomość.
Był to taki sam podstęp, jak wyjazd z Meridor.
Zapytał, ale tylko dla formy, gdzie leży ten domek: odpowiedziano mu, że na placu świętego Antoniego.
Odwrócił się więc do Bussego, który mu towarzyszył.
— Skoro jest w Tournelles — rzekł — jedźmyż do Tournelles, Orszak ruszył w drogę i wkrótce cała ta część miasta była w ruchu w skutek obecności dwudziestu czterech dworzan, składających zwykły orszak księcia, z których każdy miał dwóch lokajów i trzy konie.
Książę doskonale znał dom i bramę, Bussemu także nie były one obcemi.
Obadwaj zatrzymali się tedy przed bramą, obadwaj weszli na schody, a ztamtąd książę udał się do apartamentów.
Ztąd wynikło, że książę, jako uprzywilejowany, widział pana de Monsoreau, który go przyjął leżąc w wielkie m krześle, Bussy zaś dostał się w objęcia Dyany.
Gertruda stała na czatach.
Monsoreau zazwyczaj blady, gdy zobaczył księcia, zzieleniał.
— Mości książę — rzekł drżąc ze złości — Mości książę w tak biednym domku, to dla mnie za wiele zaszczytu.
Było to widoczną ironią, bo hrabia nie starał się kryć uczuć swoich.
Książę zdał się na to nie zważać, bo zbliżywszy się do przychodzącego do zdrowia — rzekł:
— Gdziekolwiek znajduje się mój przyjaciel, wszędzie dowiaduję się o jego zdrowiu.
— Wasza książęca mość mówiłeś o przyjacielu.
— Tak jest, hrabio, jakże się miewasz?
— Daleko lepiej; wstaję, chodzę i za ośm dni znaku rany nie będzie.
— Czy lekarz przepisał ci powietrze Bastylli?... — zapytał książę z największą łagodnością.
— Tak, Mości książę.
— Czy ci tam nie dobrze było?
— Wcale nie dobrze, musiałem wiele gości przyjmować, a to mię niepokoiło.
Hrabia wymówił te wyrazy z pewnem znaczeniem, jednak książę na to nie zważał.
— Zdaje mi się, że tu nie ma ogrodu?... — rzekł.
— I ogród mi nie był przyjemny — odpowiedział Monsoreau.
— A gdzież się przechadzasz mój drogi?
— Ja i tam się nie przechadzałem.
Książę przygryzł usta i przechylił się na krześle.
— Czy wiesz hrabio — rzekł po chwili milczenia, że u króla bardzo wielu stara się o twój urząd wielkiego łowczego.
— Pod jakim pozorem, Mości książę?
— Mówią, że nie żyjesz.
— Mogę zaręczyć, że dotąd nie umarłem.
— Ja zaś nie mogę — mówił książę — prawie żywcem się zakopujesz.
Teraz Monsoreau przygryzł usta.
— Więc mówisz, Mości książę, że mogę stracić urzędowanie?
— Być może.
— Są rzeczy, które nad mój urząd przekładam.
— Bardzo szlachetnie z twojej strony.
— Taki mój sposób myślenia, Mości książę.
— Kiedy tak, to nie będziesz się gniewał, że król o tem będzie wiedział.
— Któż mu to powie?
— Jeśli mię będzie pytał, powtórzę mu naszą rozmowę.
— Na honor, Mości książę, gdyby królowi chciano opowiadać to wszystko, co mówią, w Paryżu, dosyć uszów nigdyby nie miał.
— A cóż mówią w Paryżu?... — zapytał książę nagle zwracając się do hrabiego, jakby go wąż ukąsił.
Monsoreau widząc, że rozmowa zaczyna przybierać charakter gwałtowny, co dla przychodzącego do zdrowia mogłoby być szkodliwem, uspokoił się w duszy, twarz oblekł obojętnością i rzekł:
— Alboż ja mogę wiedzieć leżąc w łóżku o wypadkach, które jak cień przesuwają się przed mojemi oczami. Jeżeli król gniewa się o zaniedbywanie obowiązków, to jego wina.
— Jakto?
— Mój wypadek...
— I cóż?...
— Z jego winy pochodzi.
— Wytłomacz się.
— Saint-Luc, który mi cios zadał, jest jego ulubieńcem; pchnięcie, jakiem mnie ranił, było nauczone przez niego, przez króla, i nikt mi zaręczyć n:e może, czy on sam nie był wyprawionym przez króla.
Książę Andegaweński skinieniem prawie to potwierdził.
— Masz słuszność — rzekł — ale król zawsze królem.
— Dopóki nim jest, wszak prawda?... — rzekł Monsoreau.
Książę się wzdrygnął.
— A propos — rzekł — czy hrabina tu nie mieszka?
— Jest nieco cierpiącą, Mości książę i gdy by nie to, jużby była złożyła Naszej książęcej mości swoje uszanowanie.
— Cierpiąca? biedaczka!
— Tak, Mości książę.
— Zapewne ze smutku, żeś chory.
— Być może; przy tem z utrudzenia.
— Spodziewać się należy, że choroba nie długo potrwa. Masz zdolnego lekarza.
I powstał.
— Prawda — mówił Monsoreau — ten Remy cudownie mnie leczył.
— Wszak to lekarz Bussego?
— Hrabia mi go pozwolił.
— Zatem jesteś z Bussym w przyjaźni?
— To jest najlepszy, jedyny mój przyjaciel — obojętnie odpowiedział Monsoreau.
— Zegnam cię hrabio — mówił książę podnosząc adamaszkową firankę.
W chwili kiedy wychylał głowę, Bussy ukazał s:ę na swojem stanowisku, na korytarzu.
Podejrzenie wzrosło u księcia.
— Jedziemy — rzekł do Bussego.
Bussy nic nie mówiąc zeszedł na dół, aby polecić orszakowi gotowość do drogi, a może aby ukryć zaognienie twarzy.
Książę zostawszy sam na korytarzu, chciał przeniknąć w miejsce, gdzie mu się zdawało widzieć suknię jedwabną.
Odwracając się, spostrzegł, że Monsoreau stał za nim, blady, oparty o drzwi.
— Wasza książęca mość — rzekł — szuka drogi.
— Tak jest — odpowiedział książę — dziękuję ci.
I zeszedł z gniewem w sercu.
W drodze, do Bussego nie przemówił ani słowa.
Bussy pożegnał księcia przy bramie jego pałacu.
Skoro książę sam został w gabinecie, Aurilly wśliznął się tam nieznacznie.
— Wyobraź sobie — rzekł książę spostrzegłszy go — byłem wyszydzony przez męża.
— A może i przez kochanka — dodał muzyk.
— Co mówisz?
— Prawdę, Mości książę.
— Dokończ.
— Sądzę, że mi Mości książę przebaczysz, bo to dla twojej przysługi.
— Zgoda, naprzód ci przebaczam.
— Czatowałem na dziedzińcu, kiedy wszedłeś na górę.
— A! więc widziałeś?
— Widziałem suknię kobiety, widziałem ją jak się schylała i słyszałem, bo mam słuch dobry, długie i czule pocałowanie.
— Kogo?... — zapytał książę — czy go poznałeś?
— Widziałem tylko ręce, a ręce to nie twarz.
— Ale z rąk można poznać.
— Zdaje mi się...
— Poznałeś nieprawdaż?
— Ale to tylko domysł.
— Mniejsza o to, powiedz.
— Zdaje, mi się, że to były ręce Bussego.
— Poznałeś rękawiczki?
— Nie inaczej; były to rękawiczki łosiowe haftowane złotem.
— Łosiowe! haftowane zlotem!... — powtórzył książę.
— Te same.
— A! Bussy! Bussy!... — zawołał książę — ślepy byłem, żem tego nie widział. Albo nie... nie sądziłem, aby tak był śmiałym.
— Ostrożnie Mości książę — rzekł Aurilly — sądzę, że mówisz za głośno.
— Bussy!... — raz jeszcze powtórzył książę — przypominając sobie wiele okoliczności dawniej nie postrzeżonych, a teraz łatwych do odgadnienia.
— Jednak wszystkiemu porywczo wierzyć nie można — mówił Aurilly — kto inny mógł być ukrytym w pokoju hrabiny.
— Ale Bussy na kurytarzu byłby go widział.
— Prawda, Mości książę.
— A przytem rękawiczki.
— Przytem prócz pocałunków, słyszałem.
— Co słyszałeś?
— Trzy wyrazy.
— Jakie?
— „Ludwiku, do jutra!”
— A! mój Boże!
— Jeżeli chcemy, Mości książę, dawniejsze przypomnieć rzemiosło, możemy jutro...
— Dobrze, jutro zaczniemy.
— Wasza Książęca mość wie, że jestem zawsze gotów na jego rozkazy.
— A! Bussy! — powtórzył książę przez zęby — Bussy zdradził swojego pana! Bussy tak uczciwy! Bussy, który nie chce, abym był królem.
Książę uśmiechnąwszy się piekielnie, pożegnał Aurillego, aby dumać swobodnie.