Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aurilly i książę dotrzymali słowa nawzajem: książę zatrzymał u siebie Bussego przez dzień cały, aby mógł czuwać nad każdym krokiem jego Bussy cały dzień starał się podobać księciu, ażeby wieczór mieć wolny.
Była to jego metoda i używał jej nawet bez żadnej ukrytej myśli.
O dziesiątej wieczór, odział się płaszczem i z drabinką pod pachą udał się ku Bastylli.
Książę nie wiedząc, że Bussy ma swoję drabinkę w przedpokoju i nie sądząc, aby sam przebywał ulice Paryża, dziesięć minut stracił na przygotowania, a przez ten czas Bussy już zrobił trzy części drogi.
Bussy był rak szczęśliwy, jak niemi są zazwyczaj ludzie śmieli; w drodze nie doznał wypadku, a zbliżając się do domu, ujrzał światło w oknach.
Był to znak umówiony.
Zarzucił drabinkę, która mając hak, łatwo się zaczepiła.
Posłyszawszy szelest, Dyana otworzyła okno i przytwierdziła drabinkę.
Było to dziełem jednej chwili.
Dyana spojrzała na plac, oczami śledząc po wszystkich zakątkach; plac był zupełnie pusty.
Dała znak Bussemu, że może wejść.
Bussy przeskakując szczeble drabinki, w pięciu sekundach był w pokoju.
Chwila była szczęśliwie wybraną, bo kiedy Bussy wchodził przez okno, pan de Monsoreau, słuchając kilka minut cierpliwie pod drzwiami żony, z trudnością zeszedł ze wschodów, oparty na zaufanym służącym, który zastępował Remyego, od chwili jak niebezpieczjcństwo minęło.
Bardzo był to zręczny obrót, albowiem Monsoreau w tym czasie otwierał drzwi od ulicy, kiedy Bussy z Dyaną cofali drabinkę i zamykali okno.
Hrabia wyszedł na ulicę, lecz ulica jakeśmy powiedzieli, pustą była.
— Czy dobrze wiesz o wszystkiem? — zapyta! Monsoreau służącego.
— Tak sądzę — odpowiedział — dopiero wyszedłem z pałacu Andegaweńskiego, a mastalerz mi mówił, że książę na wieczór polecił parę koni. Teraz zapewne książę już w drodze.
— Zapewne tu jedne — rzekł Monsoreau.
Hrabia jak wszyscy zazdrośni sadził, że w ogóle ludzie o niczem nie myślą, tylko żeby go dręczyć.
Drugi raz spojrzał w około.
— Możebym lepiej uczynił — rzekł — gdybym pozostał w pokoju Dyany. Lecz jeżeli się umówili, nichym się nie dowiedział. Lepiej czuwać zewnątrz domu, jak postanowiłem. Dalej, prowadź mię w to ukrycie, z którego, jak powiadasz, wszystko widzieć można.
— Pójdź pan — rzekł lokaj.
Monsoreau postępował opierając cię na służącym.
O dwadzieścia kroków od bramy, w bok Bastylli, leżał ogromny stos kamieni, pochodzący ze zrujnowanych domów, który dzieciom bawiącym się w wojnę służył za fortecę.
W pośród tych kamieni, było miejsce, mogące ukryć dwóch ludzi.
Służący rozciągnął na kamieniach płaszcz a Monsoreau skulił się na nim.
Służący stanął obok.
Muszkiet nabity, na wszelki wypadek leżał na boku.
Służący chciał lont przygotować, ale hrabia go wstrzymał.
— Zaczekaj — rzekł — dość czasu... Ta zwierzyna pachnie okropnie, ktokolwiek rękę na nią podniesie...
Oczy hrabiego błyszczały jak ślepie wilka, skradającego się do owczarni i przenosiły się z okien Dyany na plac, to znowu z placu na okna.
Pragnął kogoś pochwycić i lękał się być odkrytym.
Dyana troskliwie zasłoniła firanki, tak, że przez szpary tylko przechodziło światło, które objawiało życie w domu zupełnie ciemnym.
Zaledwie dziesięć minut Monsoreau był na swojem stanowisku, gdy dwa konie ukazały się z ulicy Ś-go Antoniego.
Służący nic nie mówił, ale w milczeniu wyciągnął rękę wskazując konie.
— Widzę — rzekł cicho Monsoreau.
Jeźdzcy zsiedli z koni w rogu pałacu Tournelles i przywiązali je do kółek, osadzonych w murze.
— Książę — rzekł Aurilly — sądzę, że późno przybywamy; on pewnie prosto wyjechał z twojego pałacu i od dziesięciu minut jest tam...
— Niech sobie będzie, odpowiedział książę, jeśli nie widzieliśmy go wchodzącym, zobaczymy jak będzie wychodził.
— Ale kiedy? — rzekł Aurilly.
— Kiedy zechcemy — odpowiedział książę.
— Bardzom ciekawy, jak tego Mości książę dokażesz?
— Nic łatwiejszego. Zapukamy do bramy, naprzyklad ty, pod pozorem dowiedzenia się o zdrowiu pana de Monsoreau. Kiedy ty wejdziesz do domu, on oknem bodzie uciekał i tym sposobem zobaczę go...
— A Monsoreau?
— Powiemy, żeśmy troskliwi o jego zdrowie, bom go w dzień widział mizernym. Ciekawym co na to odpowie?
— Trudno być dowcipniejszym.
— Słyszysz co mówią? — zapytał Monsoreau służącego.
— Nie, panie; ale jeśli dłużej będą mówili, posłyszymy ich, bo idą w tę stronę.
— Mości książę — mówił Aurilly, stos kamieni leżący na boku, może ukryć Waszą książęcą mość.
— Dobrze; ale może przez firanki można co dojrzeć?
W rzeczy samej, światło lampy przedzierała się przez szczeliny firanek.
Aurilly i książę długo szukali punktu, przez któryby przeniknąć można oczyma wewnątrz pokoju.
Tymczasem Monsoreau wrzał z niecierpliwości, trzymając rękę na zapale muszkietu, niemniej rozpalonego jak jego ręka.
— Mamże znieść tę hańbę? — mówił — może to wyczerpuje wszelką cierpliwość. Nie módz ani spać, ani czuwać, ani cierpieć spokojnie dlatego tylko, że namiętność burzy głowę tego zapamiętałego księcia. Alboż mam być podłym służalcem? Jestem hrabią Monsoreau i dłużej tego nie zniosę. Rene, przyłóż lont.
Właśnie w tej samej chwili, książę widząc, że niepodobna mu wzrokiem przeniknąć za firanką, powrócił do pierwszego swojego zamiaru ukrycia się, kiedy Aurilly miał pukać do bramy; gdy nagle lutnista położył rękę na ramieniu księcia.
— A tam co? — rzekł książę zdziwiony.
— Pójdź Mości książę, pójdź!
— Dlaczego?
— Czy nic nie widzisz na lewo?
— Widzę jakby iskrę pomiędzy kamieniami..
— To lont muszkietu.
— A tam kto być może?
— Przyjaciel, albo służący Bussego, oddaj my się i z innej zajdźmy strony; służący da hasła i oknem zobaczymy Bussego.
— Masz słuszność — rzekł książę, pójdźmy.
Obadwa przeszli ulicę i udali się na plac gdzie były konie uwiązane.
— Oddalają się — rzekł służący hrabiego.
— Mnie się zdaje, że to książę i Aurilly.
— Zaraz będę o tem wiedział z pewnością, panie hrabio.
Tymczasem, książę i Auriily zwrócili się na ulicę Ś-tej Katarzyny, w zamiarze okrążenia ogrodów i powrócenia przez bulwar Bastylli.
Monsoreau tymczasem wszedł do domu i kazał przygotować kolaskę.
Stało się co przewidział książę.
Na zrobiony przez pana de Monsoreau łoskot, Bussy się zatrwożył, światło zagasło, okno się otwarło przyczepiono drabinkę i Bussy jak Romeo widział się zmuszonym uciekać, ale nie jak Romeo przy świetle pierwszego dziennego promienia i śpiewie skowronka.
Kiedy zstępował na ziemię i kiedy Dyana podawała mu drabinkę, książę i Aurilly wyszli z za rogu Bastylli; widzieli jak z okna Dyany spuszczał się cień i znikł natychmiast na rogu ulicy Ś-go Pawła.
— Panie — mówił lokaj — cały dom obudzimy.
— Mniejsza o to odpowiedział wściekły Monsoreau; jestem panem w moim domu i zdaje mi się, mogę to uczynić, co chciał uczynić książę Andegaweński.
Kolaska była gotowa.
Monsoreau posłał po dwóch ludzi mieszkających przy ulicy Tournelles, którzy gdy przybyli, ruszył silnemi końmi i w kwadrans był przy bramie pałacu Andegaweńskiego.
Książę i Aurilly dopiero co powrócili i konie nie były jeszcze rozkiełznane.
Monsoreau, który wolne miał wejście do księcia, ukazał się właśnie w tej chwili, gdy lokaj zdejmował mu buty.
Tymczasem drugi lokaj, który go wyprzedzał u kilka kroków, zameldował wielkiego łowczego.
Gdyby piorun uderzył w tej chwili, nie tyłaby zmieszał księcia, ile nadspodziewane zameldowanie.
— Pan de Monsoreau! — zawołał niespokojnie.
— Tak, Mości książę, ja sam, odpowiedział hrabia, usiłując powstrzymać krwi wzburzenie.
Wysilenie było tak gwałtowne, że pan de Monsereau czując chwiejące się nogi pod sobą, upadł na krzesło.
— Zabijesz się mój przyjacielu — rzekł książę: jesteś tak blady jakbyś miał zemdleć.
— O! nie. Ważne mam rzeczy donieść Waszej książęcej mości. Być może, że potem zemdleję.
— Mów hrabio — odrzekł Franciszek pomięszany.
— Sądzę, że nie przy twoich ludziach, mówił Monsoreau.
Książę kazał wyjść wszystkim, nawet Aurillemu.
Zostali sami.
— Wasza Książęca mość dopiero wróciłeś? — rzekł Monsoreau.
— Jak widzisz, hrabio.
— To bardzo nieroztropnie ze strony Waszej książęcej mości, w nocy narażać się...
— Kto ci powiedział, że się narażałem?
— A kurz na sukniach co mówi?
— Panie de Monsoreau — rzekł książę głosem, którego łatwo było odgadnąć znaczenie — innym baw się rzemiosłem, a nie wielkiego łowczego.
— Rzemiosłem szpiega?... prawda książę?... każdy dzisiaj miesza się w nie swoje rzeczy i ja idę za przykładem innych.
— Cóż masz za korzyść z twojego rzemiosła?...
— Wiem, co się dzieje.
— To bardzo ciekawe — odrzekł książę, zbliżając się do dzwonka, aby mógł przywołać ludzi.
— Bardzo ciekawe... — odrzekł Monsoreau.
— Zatem mów, co miałeś powiedzieć.
— Po to przyszedłem.
— Pozwolisz, że usiądę?
— Tylko bez ironii, Mości książę, dla wiernego sługi twojego, który przyszedł zrobić ci przysługę... Jeśli usiadłem, Mości książę, to dlatego, że ustać nie mogłem.
— Przysługi! — powtórzył książę.
— Nie inaczej.
— A więc mów.
— Przybywam, Mości książę, od potężnego pana.
— Od króla?
— Bynajmniej... od księcia Gwizyusza.
— Od księcia Gwizyusza? A!... to co innego... Zbliż się i mów cicho.